Na pierwszy koncert po przejściu epicentrum pandemii czekałem jak na
zbawienie. Mówiłem sobie nawet, że mógłby to być nawet śpiewający z
playbacku Krzysztof Krawczyk, byleby się coś działo. Długo opłakiwałem
stracony Mystic Festival, czeski Masters of Rock, ponowną polską wizytę
Kiss (który miał grać niemalże u mnie pod domem) czy British Lion.
Przynajmniej częściowe wybawienie z koncertowego impasu przyniósł mi
koncert zespołu TSA Michalski Niekrasz Kapłon w bielskim Rudeboyu.
Przypomnę, że TSA Michalski Niekrasz Kapłon to osobna kontynuacja
tradycji rodzimej legendy dowodzona przez oryginalną sekcję rytmiczną w
osobach perkusisty Marka Kapłona i basisty Janusza Niekrasza. Gdy w 2018
roku gruchnęła wieść o odejściu Marka Piekarczyka, zrobiło mi się
bardzo smutno. Do tamtej pory miałem na koncie zaliczone tylko 3
koncerty grupy, a wcześniej nic nie wskazywało na to, że muzycy mają się
rozstać. Bardzo mnie zmartwiło, że nigdy więcej nie usłyszę „51”,
„Heavy metal świat” czy „Bez podtekstów” w wykonaniu oryginalnego
składu. Natomiast gdy lekko ponad rok temu do tego doszło do rozstania
sekcji z gitarzystami Andrzejem Nowakiem i Stefanem Machelem, byłem
przybity. TSA spośród tej tzw. „Wielkiej trójki polskiego metalu” (obok
Kata i Turbo) jako ostatnie pozostawało, nie tylko z oryginalnym
wokalistą, ale w pełnym oryginalnym składzie. Będąc na koncercie grupy w
2016 roku w Jarocinie czułem namiastkę tego co widziałem na
archiwalnych nagraniach wideo z klasycznych edycji tego festiwalu. A tu
nagle trach, po 17 latach wspólnego grania po reaktywacji (w latach 80.
ten skład grał ze sobą tylko 4 lata) taki powolny rozkład. Jednak ja nie
z tych co bezpodstawnie narzekają, więc z ochotą wybrałem się na
koncert nowego wcielenia grupy, zwłaszcza, że pierwszy opublikowany
singiel grupy, „Jak jest” całkiem mi się spodobał.
Jak tylko podjechałem pod klub około godz. 17.00, niemal natychmiast
wyszedł z niego Janusz Niekrasz. Wiadomo, pamiątkowe zdjęcia, kilka
autografów na płytach. Zostawiłem samochód pod klubem i poszedłem na
kawę. Gdy wróciłem przed klub wyszedł z kolei Marek Kapłon, więc znowu
prośby o autograf i kilka fotek. Kiedy miałem 16 czy 17 lat to każde
spotkanie z jakimś znanym muzykiem było dla mnie misterium. W
późniejszych latach już do tego tak nie podchodziłem, poza ukochanym
Jeffem Watersem w zasadzie na nikogo już nie czatowałem. Ale wczoraj
jakoś odżyły we mnie te ciągotki o wypytywanie muzyków o klasyczne
okresy, toteż pogadałem trochę z Markiem o pierwszych trzech płytach
TSA, ale też o Dżemie i Ryśku Riedlu oraz sprzęcie jakiego perkusista
używał w tamtych czasach. Troszkę też pokonwersowałem z pozostałymi
muzykami, generalnie cały skład był tego wieczoru dostępny i
komunikatywny.

Na
scenie w pierwszej kolejności pojawił się support – buczkowickie
Diversity, które widziałem w trakcie finału przeglądu kapel na dokładnie
tym samym Jarocinie w 2016 roku. Panowie dali energetyczny występ
prezentując brzmienia spod znaku riffowego hard rocka w duchu AC/DC.
Śpiewający basista Maciek Syty był chyba równie podekscytowany powrotem
do koncertów jak ja, ponieważ wielokrotnie podkreślał ze sceny jak mu
tego brakowało. Panowie zaserwowali interesujący finał swojego koncertu:
podczas utworu „Dzik” Łukasz i Jacek Gluzowie (odpowiednio gitarzysta i
perkusista kapeli) zaserwowali instrumentalny break w trakcie którego
drugi gitarzysta Kamil Wojtyła ganiał Sytego po całym klubie z
wiatrówką.
Gwiazda wieczoru weszła na scenę punktualnie o godz. 21.00. TSA MNK
rozpoczęli swój koncert od utworu „Jestem głodny” z płyty „Rock’n’Roll”.
Uwielbiam ten numer, ostatnio zasłuchiwałem się w wersji tzw.
„amerykańskiego składu” grupy z albumu „Live ‘98”. Zgromadzona w
Rudeboyu publiczność była raczej kameralna, ale nie przeszkadzało to w
entuzjastycznym pogo i headbangingu. Następnie poleciały dwa klasyki z
początków kariery: „Chodzą ludzie” i „Zwierzenia kontestatora”.
Zwłaszcza ten drugi, ze względu na swój tekst, dostarczył emocji
zważywszy na obecną sytuację na świecie. Zespół postawił na przekrojową
setlistę, nie pominął właściwie żadnego polskojęzycznego albumu z
wyjątkiem „52 dla przyjaciół” nagranego przez Marka Piekarczyka i
Andrzeja Nowaka w okresie poprzednich podziałów w zespole. Muzycy
zaprezentowali także 4 nowe kompozycje, które Damian Michalski określał
mianem „muzycznych niespodzianek”. Mi najbardziej przypadł do gustu
„Żarłacz”, ale każdy z nowych utworów miał w sobie duch starego TSA,
mimo braku kluczowych muzyków w składzie. Wspomniany już podniosły „Jak
jest” śmiało może uchodzić za następcę „Heavy metal świat”, który
zresztą również zabrzmiał w późniejszej części koncertu.
Co do starych kompozycji to no cóż, Andrzej Nowak i Stefan Machel są
jedyni w swoim rodzaju i nie sposób w pełni odwzorować ich unikalnego
brzmienia. Jednak doświadczenie Piotra Lekkiego i młodzieńcza energia
Maćka Westera wytworzyła zgrany tandem. Starszy nawet poratował
młodszego zapasową gitarą, gdy w połowie „Pierwszego karabinu” Westerowi
pękła struna. Partie solowe w takich numerach jak „51” czy „Alien” obaj
wiosłowi interpretowali po swojemu, jednak ich przebieranki po gryfie z
technicznego punktu widzenia w niczym nie ustępowały popisom „Złego
psa”. Damian Michalski również nie naśladował za wszelką cenę stylu
swojego słynnego poprzednika, swobodnie bawił się rozkładaniem akcentów,
zaś w takich utworach jak „Bez podtekstów” czy „Heavy metal świat” nie
leciał za wszelką cenę w piekarczykowskie falsety tylko czysto trzymał
najwyższe nuty w obrębie swojej naturalnej skali głosu. Wiadomo, że to
nie to samo, ale jest tylko jeden Marek Piekarczyk, poza tym nawet on w
swoim obecnym wieku nie wyciąga już tego tak jak kiedyś.
Ogromnie potrzebowałem tego koncertu. Ogromnie potrzebowałem
jakiegokolwiek koncertu. Cieszę się, że padło akurat na TSA. Obecny
skład rokuje całkiem obiecująco, na pewno nabędę jego zapowiadaną nową
płytę, kiedy tylko się ukaże. Teesowscy weterani świetnie uzupełniają
się z nowymi muzykami, każdy z nich wnosi od siebie coś innego i to daje
naprawdę ciekawą fuzję. Polecam wybrać się na koncert grupy. Członkowie
zespołu wnoszą naprawdę nową jakość na karty historii opolskiej
legendy. Jedyne, za co mogę mieć żal odnośnie bielskiego koncertu to
brak w setliście „Trzech zapałek” (mimo, iż widniały w spisie, który
podwędziłem Piotrowi po koncercie). Zdaję sobie sprawę, że muzycy mogą
mieć dość tego utworu po tylu latach, ale z tym numerem jest tak jak z
motörheadowskim szlagierem „Ace of Spades”, o czym mówił ś.p. Lemmy
Kilmister: Chociaż „Ace of Spades” to dobra piosenka, mam jej dość. Od
dwóch dekad, kiedy ludzie mówią Motörhead, myślą „Ace of Spades”. (…) Od
tamtego czasu wydaliśmy kilka dobrych płyt. Ale fani chcą to usłyszeć,
więc wciąż gramy to każdej nocy. A w innym wywiadzie dodawał: Też bym
się nieźle wkurzył, gdybym wybrał się na koncert Little Richarda i nie
usłyszał „Good Golly, Miss Molly”. Ja tak samo nie wyobrażam sobie
koncertu TSA bez „Trzech zapałek”, więc za ich brak w setliście należy
się minusik. Ale za tydzień ponownie wybieram się na koncert TSA MNK,
tym razem do Krakowa, więc jeszcze jest szansa.
Patryk Pawelec

Setlista:
1. Jestem głodny
2. Chodzą ludzie
3. Zwierzenia kontestatora
4. Na co cię stać?
5. Żarłacz
6. Maratończyk
7. Wielka fiesta
8. Ostatni pociąg
9. 51
10. Bez podtekstów
11. Plan życia
12. Jak jest
13. Pierwszy karabin
14. Tratwa
15. Niezwyciężony
16. Alien
17. Heavy metal świat
18. Marsz wilków
19. TSA Rock