Są w życiu koncerty, które określam mianem kosmicznych, wręcz
nierealnych, mimo że się dzieją. Nie mam tu tym razem na myśli wydarzeń
spod znaku wielkich produkcji typu Roger Waters czy Kiss, ale myślę tu o
pewnej muzycznej „egzotyce” – to koncerty takich artystów jak Rachid
Taha, Corvus Corax w festiwalowym namiocie pod Pałacem Kultury i Nauki
czy koncert Blackmore’s Night w Kopalni Soli w Wieliczce.
Do tego grona dołączył dziś jeszcze jeden zespół. To mongolscy muzycy z
The Hu, którzy niedawno rozpoczęli europejską część trasy „The Gereg
Tour”. Podczas wyprzedanej w całości trasy muzycy zahaczyli o Wrocław i
Warszawę. Ja postanowiłem sprawdzić, na czym polega fenomen tej grupy
podczas występu w warszawskim Teatrze Palladium. Zanim jednak na scenie
zabrzmiał język mongolski, publiczność (co ważne, nie tylko polską, bo i
również azjatycką) rozgrzewał pochodzący z Teksasu zespół Fire From The
Gods. Na pewno ciężko dobrać odpowiedni support dla dość specyficznej
muzyki tworzonej przez Mongołów, dlatego zastanawiałem się, co było
kartą przetargową, która spowodowała, że Amerykanie ruszyli razem z The
Hu w trasę. Prawdopodobnie był to jedynie wspólny wydawca. Teksańczycy
grają coś, co można określić mianem metalcore/rap metal – czyli gramy
ciężko i bardzo często powtarzamy riffy. Wokalista przechodził z
growlującego wrzasku do zwykłego śpiewu, by za chwilę coś zarapować.
Jednego natomiast tym muzykom nie można odmówić: niesamowitej energii,
jaką wytwarzają na scenie, ale także i poza nią. Podczas występu
ciemnoskóry wokalista AJ Channer zeskoczył ze sceny, by wyśpiewywać
swoje frazy stojąc tuż przy barierkach, a basista Bonner Baker wszedł na
paczki stojące tuż przy scenie. W ciągu około czterdziestu minut
muzykom udało się całkiem nieźle rozbujać publikę, która w komplecie
pojawiła się tego dnia w sali.
Byłem bardzo ciekaw, jak brzmi The Hu na żywo. Album „The Gereg” odbił
się szerokim echem na świecie, a i w moim podsumowaniu roku 2019 okazał
się jednym z najlepszych albumów. Jak więc brzmi The Hu? Przede
wszystkim już od pierwszych chwil bardzo żywiołowo i, co ciekawe,
rockowo. Co prawda podczas występów na żywo (w przeciwieństwie do płyty)
muzycy wspomagają się gitarą elektryczną czy basową, ale ten pierwszy
instrument jest głównie tłem dla ludowych instrumentów mongolskich –
smyczków, fletów czy bębnów. Interesujące jest także to, że również i
one mają swojego partnera w postaci zawodowej perkusji. Efekt jest taki,
że koncertowe The Hu to w sumie ośmiu niezwykle zdolnych muzyków. Czy
powoduje to chaos na scenie? W żadnym wypadku. Jest to bardzo dobrze
działająca maszyna, pracująca na najwyższych obrotach, a wszystko brzmi
bardzo klarownie i przejrzyście. Nie ma tu mowy o „przekrzykiwaniu się”
instrumentów. Cieszy także dobry kontakt z publicznością: muzycy
krótkimi zwrotami podjęli dialog z polskimi fanami (trochę po polsku,
trochę po angielsku i oczywiście po mongolsku). Wszystko to sprawiło, że
widzowie bardzo szybko odwzajemnili swoje emocje w postaci burzy braw,
skandowania nazwy zespołu czy kiwania się w rytm muzyki i ruchów
smyczka. Jeśli chodzi o wspólne śpiewanie, radę dała tylko azjatycka
część publiki. Koncert trwał niespełna półtorej godziny, a zespół zagrał
w tym czasie cały album i dodatkowo jeszcze trzy mniej znane utwory.
Ciekawe czy tylko mnie utwór „This is the Mongol” skojarzył się z „Enter
Sandman”? Myślę, że panowie porządnie namieszają w
rockowo-metalowo-folkowym graniu. Może postawią w przyszłości na jakieś
duety? Bo coś czuję, że współpraca na przykład z taką Apocalypticą to
tylko kwestia czasu. Póki co będzie jeszcze jedna szansa, by zobaczyć
The Hu w Polsce – Mongolia wpadnie do Krakowa w czerwcu na Mystic
Festival. Gorąco zachęcam.




Setlista:
Intro
Shoog shoog
The Same
The Gereg
The Song Of Woman
The Legend of Mother Swan
Uchirtai gurav
Shireg Shireg
Bii Biyley
Yuve Yuve Yu
Wolf Totem
The Great Chinggis Khaan
Black Thunder
This is the Mongol
Bis: Wolf Totem
Mariusz Fabin