W miniony piątek wybraliśmy się do Wrocławia po raz trzeci w przeciągu ostatnich trzech tygodni. W ogóle tego nie planowaliśmy lecz teraz mogę to powiedzieć, że gdybyśmy tam nie pojechali to bardzo, ale to bardzo byśmy tego żałowali. We wrocławskim Centrum Koncertowym A2 nigdy do tej pory nie byłem. Jest to bardzo przestronna sala co zapowiadało, że dźwięk może bardzo dobrze roznosić się po całej powierzchni tego obiektu. Było to o tyle istotne, że na scenie miały wystąpić dwa zespoły grające mocno i głośno, a ostatnie wizyty obu formacji w krakowskim Kwadracie powodowały we mnie niemałe obawy co do akustyki.
Bez żadnych opóźnień o godzinie 19-tej pojawił się gość specjalny na tegorocznej trasie Devina Townsenda. Zespół HAKEN to według mnie czołówka progmetalowego, technicznego grania na świecie. W tym roku spotykaliśmy się już dwa razy, dlatego też trudno było nas czymkolwiek zaskoczyć. I rzeczywiście pod względem repertuaru nie było zaskoczenia. Set był identyczny do tego, który Panowie z Wielkiej Brytanii wykonali podczas Prog In Park w Warszawie latem tego roku. Cóż z tego, kiedy ponownie byłem zachwycony. Nawet stojąc pod samą sceną wszystko było słychać idealnie. I co mnie zaskoczyło nie było za głośno (czego najbardziej się obawiałem). Utwory takie jak „Puzzle Box”, „Cockroach King” czy „1985” bardzo dobrze wprowadziły nas w to co miało dopiero się na scenie wydarzyć.
A to co zaczęło się jakieś pół godziny po zakończeniu występu HAKEN przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wszystko rozpoczęło się od przestawiania poszczególnych członków zespołu, którzy wchodzili na scenę z rekwizytami (niektórzy mieli drinki, jeden z muzyków wszedł z palmą a samDEVIN TOWNSEND dzierżył w dłoni pluszową fokę). Każdy z nich ubrany w hawajską koszulę. Sam sprawca całego zamieszania przywitał się z publicznością mówiąc, że cieszy się że tu jest mimo iż dokuczają mu hemoroidy. Wszyscy z uśmiechem przyjęli ten fakt a sam Devin po wstępie rozpoczął dwugodzinne show jakiego długo nie zapomnimy. Pierwsza część koncertu to kompozycje z nowego albumu „Empath”, który to na tej trasie jest promowany. „Borderlands” i „Evermore” utwierdziły mnie tylko w przekonaniu w jakiej formie jest sympatyczny Kanadyjczyk i jaką nieziemską ekipę zebrał na tę trasę. Widać, że głównodowodzący jak i cała jego banda bawili się przednio, tak jak licznie zebrana polska publiczność. Zauważalny był dystans jaki ma do siebie sam Townsend (wystąpił m.in. w sukience). Lubi chyba też naszą publiczność bo ponownie pod koniec seta zagrał akustycznie utwór „Ih-ah!” w który żywo zaangażował fanów pod sceną.
Żeby tego było mało na bis (jak to sam nazwał „fake encore”) zagrał świetny dyskotekowy hit „Disco Inferno”, który w oryginale wykonuje zespół The Trammps a zaraz potem pojawił się cover Franka Zappy. Cały spektakl został zakończony przez utwór „Kingdom”, z jednej z najlepszych płyt w dyskografii Devina – „Epicloud”, gdzie na wokalu stery przejęła utalentowana i do tego piękna Ché Aimee Dorval. Ja po tych ponad dwóch godzinach zbierałem szczękę z podłogi. I nie chodzi tu tylko o show ale jakość dźwięku i formę muzyków. Devin śpiewać potrafi w różnych rejestrach, a jego skala jest przeogromna. Reszta ekipy świetnie z nim współgrała, dobrze się przy tym bawiąc. A nagłośnienie… klękajcie narody! Czy to pod sceną, gdzie przez dwa utwory robiliśmy zdjęcia czy później w głębi wszystko było słychać idealnie. I chyba mogę powiedzieć, że trochę odczarowaliśmy w końcu Wrocław bo po ostatnich dwóch wizytach można spokojnie stwierdzić, że byliśmy na koncertach, które będą w czołówce występów podczas tegorocznych naszych wojaży. Serdecznie polecamy. Jeśli następnym razem Devin Townsend ze świtą pojawi się w Polsce to nie wahajcie się i idźcie bo naprawdę WARTO.
Michał Majewski
[supsystic-gallery id=29]