Nie będę próbował ukrywać, że poczynania MOONSPELL śledzę nieprzerwanie
od momentu wydania „Wolfheart”. Zespół widziałem wielokrotnie i nie mogę
powiedzieć, żeby kiedykolwiek brygada z Portugalii zawiodła mnie
koncertowo. Nieco inaczej mają się sprawy odnośnie ROTTING CHRIST. I
tutaj nie chodzi o prezencję sceniczną, a fakt, że w ich przypadku
miałem wieloletnią abstynencję. Ta została przerwana za przyczyną
„Rituals”, co zostało przypieczętowane ostatnim dokonaniem w postaci
genialnego – jak dla mnie – „The Heretics”. Dlatego byłem tak cholernie
podekscytowany, kiedy dotarła do mnie wiadomość o wspólnych koncertach
obu grup w Polsce. Bez wahania podjąłem decyzję o moim uczestnictwie w
jednym z tych wydarzeń. Jak to jednak bywa w życiu, w dzień samego
koncertu, wyjazd stanął pod znakiem zapytania! Generalnie szanse mojego
udziału spadły praktycznie do zera… byłem załamany! Oszczędzę Wam
samych szczegółów – ważne, że w finale – mimo sporego opóźnienia – auto
zapierniczało do „stolycy”.
Niestety nie udało się dotrzeć na czas i tak w momencie wejścia do
Progresji, swój występ kończyła właśnie formacja SILVER DUST. W zasadzie
jedne co dane mi było usłyszeć, to słowa pożegnania…
Wydawać by się mogło, iż spóźnienie zaowocuje brakiem sposobności
zajęcia dogodnego miejsca przy scenie – nie było jednak dramatu. Po
zejściu supportu, na scenie zrobiło się tłoczno – ruch jak w mrowisku.
Techniczni uwijali się w pośpiechu by przygotować wszystko dla ROTTING
CHRIST. Na tyle sceny pojawił się baner z okładką ostatniej płyty
Greków, a przez moment za bębnami pojawił się jeden z braci Tolis. Im
bliżej startu, ruch na scenie robił się coraz mniejszy. Chwilę przed
planowanym rozpoczęciem, przygaszono światła – 10 minut przed czasem,
puszczono intro i tak też zainicjowano występ za pośrednictwem „666”.
Zespół – od ostatniego koncertu, jaki widziałem – zmienił swój skład.
Braci Tolis wsparło dwóch młodych adeptów. Widać, że nowy nabytek czuje
się jak ryba w wodzie i pod względem energii przewyższa starszych
kolegów. Aktywność sceniczna rzucała się w oczy (tak nawiasem mówiąc,
ciekawe jak długo zagrzeją miejsce w zespole…). Gorsze wrażenie robiło
fatalnie ukręcone brzmienie. Nagłośnienie było koszmarne – hałas jak
ch.j. W miejscu, które zajmowałem nie dało się wytrzymać, nawet z
zatyczkami w uszach. Pomijając brzmieniowe mankamenty, zespół oglądało
się z przyjemnością. Panowie oprócz nowszych kompozycji, sięgali po
wcześniejsze dokonania i tak też oprócz obowiązkowego „Non Serviam” (na
koniec), nie obyło się bez akcentu z kultowego „Triarchy of the Lost
Lovers”. Świetne wrażenie zrobił także plemienno-sataniczny „Apage
Satana”, w trakcie którego Sakisa wspierali młodsi koledzy. W okolicach
20:20 czas Greków dobiegł końca, jednak zanim panowie zeszli ze sceny,
nie obyło się bez foci z publiką.
Od razu ruszyły przygotowania do występu gwiazdy wieczoru. Pojawiło się
więcej rekwizytów, chociaż w tej materii o przepychu nie było mowy.
Oprócz baneru z ruinami świątyni, dwóch „betonowych” stylizacji oraz
klimatycznie ucharakteryzowanych klawiszy, nie zaprezentowano niczego
więcej. Koncert MOONSPELL zaczął się o czasie i tak przy dźwiękach „Em
Nome Do Medo” na scenie pojawił się Fernando z lampionem w ręku.
Następnie rozpoczęła się prezentacja materiału z ostatniej płyty. W
ramach jej promocji grupa wykonała „1755” oraz „In Termor Dei”, podczas
którego wokalista przywdział maskę. Później zaczęły się sentymentalne
przeskoki w przeszłość – zespół zahaczał o różne lata, ale chyba
najlepiej zostały przyjęte kawałki z pierwszych płyt. Przy okazji
„Vampiria” muzycy pojawili się w kapturach, a sam wokalista wystąpił w
purpurowej pelerynie, niczym hrabia Drakula. Do tego gestykularne ruchy
rękami sprawiały wrażenie jakby poruszał skrzydłami. Z czasów
„Wolfheart” zaprezentowano ponadto „Alma Mater” oraz folkowy „Ataegina”,
przed którym wokalista zachęcał do wspólnej zabawy. Nie obyło się
również bez sentymentalnych wypowiedzi, wspomnień. Żywiołową reakcję
publiczności wywołały także takie klasyki jak „Opium”, „Mephisto” czy
obowiązkowy „Full Moon Madness”, który pojawił się na bisy. W ich ramach
zagrano też „Todos os Santos” z ostatniej płyty, podczas którego
Fernando dzierżył w dłoniach pokaźny krzyż wyposażony w światełka
podczerwieni – widowiskowy efekt.
No i to byłoby na tyle. A jak ogólne wrażenia? W moim odczuciu, był to
najsłabszy koncert MOONSPELL, w jakim dane mi było uczestniczyć.
Pomijając nienajlepsze nagłośnienie, również sam zespół jakby wykazywał
lekkie zmęczenie. Niby wszystko się zgadzało, ale zabrakło tego czegoś.
No cóż, każdy ma czasem słabsze dni… Tak czy inaczej, nie żałuję
poświęconego czasu i cieszy mnie fakt, że mimo przeciwności losu, udało
mi się dotrzeć do Progresji.
Marcin Magiera