2019.11.25 – MOONSPELL, ROTTING CHRIST, SILVER DUST – Warszawa

moonpwellrotting_christ

Nie będę próbował ukrywać, że poczynania MOONSPELL śledzę nieprzerwanie od momentu wydania „Wolfheart”. Zespół widziałem wielokrotnie i nie mogę powiedzieć, żeby kiedykolwiek brygada z Portugalii zawiodła mnie koncertowo. Nieco inaczej mają się sprawy odnośnie ROTTING CHRIST. I tutaj nie chodzi o prezencję sceniczną, a fakt, że w ich przypadku miałem wieloletnią abstynencję. Ta została przerwana za przyczyną „Rituals”, co zostało przypieczętowane ostatnim dokonaniem w postaci genialnego – jak dla mnie – „The Heretics”. Dlatego byłem tak cholernie podekscytowany, kiedy dotarła do mnie wiadomość o wspólnych koncertach obu grup w Polsce. Bez wahania podjąłem decyzję o moim uczestnictwie w jednym z tych wydarzeń. Jak to jednak bywa w życiu, w dzień samego koncertu, wyjazd stanął pod znakiem zapytania! Generalnie szanse mojego udziału spadły praktycznie do zera… byłem załamany! Oszczędzę Wam samych szczegółów – ważne, że w finale – mimo sporego opóźnienia – auto zapierniczało do „stolycy”.

Niestety nie udało się dotrzeć na czas i tak w momencie wejścia do Progresji, swój występ kończyła właśnie formacja SILVER DUST. W zasadzie jedne co dane mi było usłyszeć, to słowa pożegnania…

Wydawać by się mogło, iż spóźnienie zaowocuje brakiem sposobności zajęcia dogodnego miejsca przy scenie – nie było jednak dramatu. Po zejściu supportu, na scenie zrobiło się tłoczno – ruch jak w mrowisku. Techniczni uwijali się w pośpiechu by przygotować wszystko dla ROTTING CHRIST. Na tyle sceny pojawił się baner z okładką ostatniej płyty Greków, a przez moment za bębnami pojawił się jeden z braci Tolis. Im bliżej startu, ruch na scenie robił się coraz mniejszy. Chwilę przed planowanym rozpoczęciem, przygaszono światła – 10 minut przed czasem, puszczono intro i tak też zainicjowano występ za pośrednictwem „666”. Zespół – od ostatniego koncertu, jaki widziałem – zmienił swój skład. Braci Tolis wsparło dwóch młodych adeptów. Widać, że nowy nabytek czuje się jak ryba w wodzie i pod względem energii przewyższa starszych kolegów. Aktywność sceniczna rzucała się w oczy (tak nawiasem mówiąc, ciekawe jak długo zagrzeją miejsce w zespole…). Gorsze wrażenie robiło fatalnie ukręcone brzmienie. Nagłośnienie było koszmarne – hałas jak ch.j. W miejscu, które zajmowałem nie dało się wytrzymać, nawet z zatyczkami w uszach. Pomijając brzmieniowe mankamenty, zespół oglądało się z przyjemnością. Panowie oprócz nowszych kompozycji, sięgali po wcześniejsze dokonania i tak też oprócz obowiązkowego „Non Serviam” (na koniec), nie obyło się bez akcentu z kultowego „Triarchy of the Lost Lovers”. Świetne wrażenie zrobił także plemienno-sataniczny „Apage Satana”, w trakcie którego Sakisa wspierali młodsi koledzy. W okolicach 20:20 czas Greków dobiegł końca, jednak zanim panowie zeszli ze sceny, nie obyło się bez foci z publiką.

Rotting_Christ

Od razu ruszyły przygotowania do występu gwiazdy wieczoru. Pojawiło się więcej rekwizytów, chociaż w tej materii o przepychu nie było mowy. Oprócz baneru z ruinami świątyni, dwóch „betonowych” stylizacji oraz klimatycznie ucharakteryzowanych klawiszy, nie zaprezentowano niczego więcej. Koncert MOONSPELL zaczął się o czasie i tak przy dźwiękach „Em Nome Do Medo” na scenie pojawił się Fernando z lampionem w ręku. Następnie rozpoczęła się prezentacja materiału z ostatniej płyty. W ramach jej promocji grupa wykonała „1755” oraz „In Termor Dei”, podczas którego wokalista przywdział maskę. Później zaczęły się sentymentalne przeskoki w przeszłość – zespół zahaczał o różne lata, ale chyba najlepiej zostały przyjęte kawałki z pierwszych płyt. Przy okazji „Vampiria” muzycy pojawili się w kapturach, a sam wokalista wystąpił w purpurowej pelerynie, niczym hrabia Drakula. Do tego gestykularne ruchy rękami sprawiały wrażenie jakby poruszał skrzydłami. Z czasów „Wolfheart” zaprezentowano ponadto „Alma Mater” oraz folkowy „Ataegina”, przed którym wokalista zachęcał do wspólnej zabawy. Nie obyło się również bez sentymentalnych wypowiedzi, wspomnień. Żywiołową reakcję publiczności wywołały także takie klasyki jak „Opium”, „Mephisto” czy obowiązkowy „Full Moon Madness”, który pojawił się na bisy. W ich ramach zagrano też „Todos os Santos” z ostatniej płyty, podczas którego Fernando dzierżył w dłoniach pokaźny krzyż wyposażony w światełka podczerwieni – widowiskowy efekt.

No i to byłoby na tyle. A jak ogólne wrażenia? W moim odczuciu, był to najsłabszy koncert MOONSPELL, w jakim dane mi było uczestniczyć. Pomijając nienajlepsze nagłośnienie, również sam zespół jakby wykazywał lekkie zmęczenie. Niby wszystko się zgadzało, ale zabrakło tego czegoś. No cóż, każdy ma czasem słabsze dni… Tak czy inaczej, nie żałuję poświęconego czasu i cieszy mnie fakt, że mimo przeciwności losu, udało mi się dotrzeć do Progresji.

Moonspell
Moonspell

Marcin Magiera

Dodaj komentarz