Fani POWERWOLF mają powody do radości. Najpierw zespół (po wydaniu nowej
płyty) wystąpił na tegorocznej odsłonie Mystic Festival, a kilka
miesięcy później, twórcy „Lupus Dei” powrócili do Polski odwiedzając aż
trzy miasta! Zrobili to przy wsparciu innego przedstawiciela power
metalu, grupy GLORYHAMMER. Zarówno ci pierwsi jak i drudzy, cieszą się w
naszym coraz większym uznaniem. Popularność obu grup z roku na rok
rośnie w zawrotnym tempie.
Dało się to zaobserwować również podczas wrocławskiego koncertu –
frekwencja była naprawdę wysoka (również w trakcie występu supportu).
Przeważnie bywa tak, że tłum gęstnieje dopiero podczas koncertu
headlinera, ale nie tym razem. GLORYHAMMER od początku mogli liczyć na
silne wsparcie publiczności, co nie uszło uwadze samych muzyków.
Panowie zaczęli pięć minut przed czasem; z głośników „poleciał” utwór
„Delilah” z repertuaru Toma Jones’a. Następnie przy dźwiękach
właściwszego intro na scenę wychodzili kolejni „rycerze kosmosu”.
Anglicy tego wieczoru promowali swój trzeci „długograj” zatytułowany
„Legends from Beyond the Galactic Terrorvortex”. Nie wiem jak ogólnie
odbierany jest wojowniczo – kosmiczny wizerunek tegoż zespołu, ale ja
mam z tym pewne problemy. Zwłaszcza jeżeli chodzi o oglądanie twórców
„Tales from the Kingdom of Fife” na żywo – cała ta otoczka jest dla
mnie ciężka do przełknięcia. Pamiętam, że kiedy zobaczyłem ich po raz
pierwszy (bodajże przed 2015 u boku STRATOVARIUS), nie wiedziałem czy
się śmiać, czy płakać. Teraz jest już nieco lepiej, ale i tak momentami
muszę odwracać wzrok (śmiech). Jak się okazało, sceniczny image zespołu
nie uległ zmianie – wokalista wciąż wymachuje wielkogabarytowym młotem
m.in. unieszkodliwiając wstrętnego goblina. W trakcie koncertu można
było zobaczyć m.in. pojedynek pomiędzy klawiszem, a wokalistą na czary. W
między czasie miała miejsce zabawna scenka, w trakcie której basista
został obdarowany piwkiem (wypił duszkiem). Wielokrotnie skandowano
nazwę zespołu, a publiczność ochoczo podejmowała wszelkie gesty
nakłaniające do wspólnej zabawy. Mniej okazale prezentowały się
natomiast kwestie dotyczące brzmienia. Było zbyt głośno, a co za tym
idzie brakowało selektywności zwłaszcza w sferze wokalnej. Odniosłem też
wrażenie, że Angus McFife – tego wieczoru – jakby wokalnie niedomagał.
Chwila po 20:30 rycerze galaktyki zakończyli koncertowe zmagania.
Następnie scena została zasłonięta czarną kurtyną z symboliką POWERWOLF.
W ukryciu prowadzono przygotowania do występu gwiazdy wieczoru. Mimo,
że w zasadzie od początku frekwencja dopisywała, to tuż przed punktem
kulminacyjnym, ciężko było się nawet poruszyć. W okolicach 20:56 z
głośników puszczono „Mr Crowley” (klasyk OZZY’ego). Zaraz potem intro,
po którym skrywająca scenę kurtyna nagle opadła, odsłaniając sceniczny
blichtr oraz zespół w pełnym rynsztunku. Nie muszę chyba wyjaśniać jaka
była reakcja publiczności, kiedy wystartowano z „Fire and Forgive”…
Atmosfera zaskakiwała nawet samych muzyków (oczywiście w pozytywnym
sensie). Po ich twarzach dało się zaobserwować, że jest dobrze, a nawet
bardzo dobrze! Attila Dorn nieustannie mógł liczyć na wokalne wsparcie
niezwykle pobudzonej i wygłodniałej publiczności. Nie brakowało gromkich
braw, rytmicznych oklasków, tudzież równego wymachiwania rękoma czy też
komicznego – jak dla mnie – klękania (śmiech). Było naprawdę gorąco
(dosłownie i w przenośni). Atmosferę dodatkowo podkręcał scenicznie
impulsywny klawiszowiec, Falk Maria Schlegel, który tradycyjnie nie był w
stanie ustać w jednym miejscu i co rusz nagabywał zgromadzonych do
jeszcze większej aktywności.
Przeważał premierowy repertuar – wykonano mi.n: „Demons Are a Girl’s
Best Friend”, „Incense & Iron” czy też „Killers With the Cross”, w
trakcie którego na scenie podświetlony został pokaźny krzyż, a publika
podnosiła skrzyżowane ręce. Można było też usłyszeć odświeżony „Kiss of
the Cobra King” z debiutanckiej płyty. Przyjemne wrażenie robił
balladowy „Where the Wild Wolves Have Gone”. Podczas tego kawałka Falk
Maria Schlegel grał na „płonącym” pianinie, które zostało wniesione
przez zakapturzoną obsługę techniczną, a na koniec spadły „płatki
śniegu”. Atrakcji nie brakowało (niejednokrotnie pojawiały się ognie) i
oprócz przyjemnych dźwięków także pod względem wizualnym było na co
popatrzeć. Znowu przy okazji „We Drink Your Blood” Atilla wszedł z
kielichem zapowiadając dwa „ostatnie” numery. To oczywiście dotyczyło
oficjalnej części, bo po krótkiej przerwie (w jej trakcie dało się
usłyszeć żenujące „napierdalać”…). Zespół na bisy zagrał jeszcze trzy
numery (jak się nie mylę: „Sanctified With Dynamite”, „Coleus Sanctus”
oraz „Werewolves of Armenia”). Pomiędzy nimi nie obyło się bez nieco
zbyt przydługawej konferansjerki połączonej ze wspólną zabawą
publika/zespół. Nie szczędzono gardeł! To nie uchodziło uwadze ekipie
POWERWOLF, która niejednokrotnie wydawała się mocno zaskoczona tak
pozytywną reakcją publiczności. Myślę, że każda że stron zapamięta ten
niedzielny listopadowy wieczór. Koncert pod względem frekwencji jak i
poziomu prezentacji był jak najbardziej udany!
Powiada się, że power metal w Polsce nie jest popularny… skoro tak, to
jak wytłumaczyć to co działo się tego wieczoru? To samo można
powiedzieć o niedawnym koncercie BEAST IN BLACK w towarzystwie MYRATH.
Fakt, zespołów uprawiających ten gatunek (w naszym kraju) poza
nielicznymi wyjątkami, praktycznie nie ma. Jednak fanów tej stylistyki
nie brakuje – można pokusić się też o stwierdzenie, że raczej ich
przybywa.
Marcin Magiera