2019.11.24 – POWERWOLF, GLORYHAMMER – Wrocław

pwerwolfgloryhammer

Fani POWERWOLF mają powody do radości. Najpierw zespół (po wydaniu nowej płyty) wystąpił na tegorocznej odsłonie Mystic Festival, a kilka miesięcy później, twórcy „Lupus Dei” powrócili do Polski odwiedzając aż trzy miasta! Zrobili to przy wsparciu innego przedstawiciela power metalu, grupy GLORYHAMMER. Zarówno ci pierwsi jak i drudzy, cieszą się w naszym coraz większym uznaniem. Popularność obu grup z roku na rok rośnie w zawrotnym tempie.

Dało się to zaobserwować również podczas wrocławskiego koncertu – frekwencja była naprawdę wysoka (również w trakcie występu supportu). Przeważnie bywa tak, że tłum gęstnieje dopiero podczas koncertu headlinera, ale nie tym razem. GLORYHAMMER od początku mogli liczyć na silne wsparcie publiczności, co nie uszło uwadze samych muzyków.
Panowie zaczęli pięć minut przed czasem; z głośników „poleciał” utwór „Delilah” z repertuaru Toma Jones’a. Następnie przy dźwiękach właściwszego intro na scenę wychodzili kolejni „rycerze kosmosu”. Anglicy tego wieczoru promowali swój trzeci „długograj” zatytułowany „Legends from Beyond the Galactic Terrorvortex”. Nie wiem jak ogólnie odbierany jest wojowniczo – kosmiczny wizerunek tegoż zespołu, ale ja mam z tym pewne problemy. Zwłaszcza jeżeli chodzi o oglądanie twórców „Tales from the Kingdom of Fife” na żywo – cała ta otoczka jest dla mnie ciężka do przełknięcia. Pamiętam, że kiedy zobaczyłem ich po raz pierwszy (bodajże przed 2015 u boku STRATOVARIUS), nie wiedziałem czy się śmiać, czy płakać. Teraz jest już nieco lepiej, ale i tak momentami muszę odwracać wzrok (śmiech). Jak się okazało, sceniczny image zespołu nie uległ zmianie – wokalista wciąż wymachuje wielkogabarytowym młotem m.in. unieszkodliwiając wstrętnego goblina. W trakcie koncertu można było zobaczyć m.in. pojedynek pomiędzy klawiszem, a wokalistą na czary. W między czasie miała miejsce zabawna scenka, w trakcie której basista został obdarowany piwkiem (wypił duszkiem). Wielokrotnie skandowano nazwę zespołu, a publiczność ochoczo podejmowała wszelkie gesty nakłaniające do wspólnej zabawy. Mniej okazale prezentowały się natomiast kwestie dotyczące brzmienia. Było zbyt głośno, a co za tym idzie brakowało selektywności zwłaszcza w sferze wokalnej. Odniosłem też wrażenie, że Angus McFife – tego wieczoru – jakby wokalnie niedomagał. Chwila po 20:30 rycerze galaktyki zakończyli koncertowe zmagania.

Gloryhammer

Następnie scena została zasłonięta czarną kurtyną z symboliką POWERWOLF. W ukryciu prowadzono przygotowania do występu gwiazdy wieczoru. Mimo, że w zasadzie od początku frekwencja dopisywała, to tuż przed punktem kulminacyjnym, ciężko było się nawet poruszyć. W okolicach 20:56 z głośników puszczono „Mr Crowley” (klasyk OZZY’ego). Zaraz potem intro, po którym skrywająca scenę kurtyna nagle opadła, odsłaniając sceniczny blichtr oraz zespół w pełnym rynsztunku. Nie muszę chyba wyjaśniać jaka była reakcja publiczności, kiedy wystartowano z „Fire and Forgive”… Atmosfera zaskakiwała nawet samych muzyków (oczywiście w pozytywnym sensie). Po ich twarzach dało się zaobserwować, że jest dobrze, a nawet bardzo dobrze! Attila Dorn nieustannie mógł liczyć na wokalne wsparcie niezwykle pobudzonej i wygłodniałej publiczności. Nie brakowało gromkich braw, rytmicznych oklasków, tudzież równego wymachiwania rękoma czy też komicznego – jak dla mnie – klękania (śmiech). Było naprawdę gorąco (dosłownie i w przenośni). Atmosferę dodatkowo podkręcał scenicznie impulsywny klawiszowiec, Falk Maria Schlegel, który tradycyjnie nie był w stanie ustać w jednym miejscu i co rusz nagabywał zgromadzonych do jeszcze większej aktywności.
Przeważał premierowy repertuar – wykonano mi.n: „Demons Are a Girl’s Best Friend”, „Incense & Iron” czy też „Killers With the Cross”, w trakcie którego na scenie podświetlony został pokaźny krzyż, a publika podnosiła skrzyżowane ręce. Można było też usłyszeć odświeżony „Kiss of the Cobra King” z debiutanckiej płyty. Przyjemne wrażenie robił balladowy „Where the Wild Wolves Have Gone”. Podczas tego kawałka Falk Maria Schlegel grał na „płonącym” pianinie, które zostało wniesione przez zakapturzoną obsługę techniczną, a na koniec spadły „płatki śniegu”. Atrakcji nie brakowało (niejednokrotnie pojawiały się ognie) i oprócz przyjemnych dźwięków także pod względem wizualnym było na co popatrzeć. Znowu przy okazji „We Drink Your Blood” Atilla wszedł z kielichem zapowiadając dwa „ostatnie” numery. To oczywiście dotyczyło oficjalnej części, bo po krótkiej przerwie (w jej trakcie dało się usłyszeć żenujące „napierdalać”…). Zespół na bisy zagrał jeszcze trzy numery (jak się nie mylę: „Sanctified With Dynamite”, „Coleus Sanctus” oraz „Werewolves of Armenia”). Pomiędzy nimi nie obyło się bez nieco zbyt przydługawej konferansjerki połączonej ze wspólną zabawą publika/zespół. Nie szczędzono gardeł! To nie uchodziło uwadze ekipie POWERWOLF, która niejednokrotnie wydawała się mocno zaskoczona tak pozytywną reakcją publiczności. Myślę, że każda że stron zapamięta ten niedzielny listopadowy wieczór. Koncert pod względem frekwencji jak i poziomu prezentacji był jak najbardziej udany!

Powiada się, że power metal w Polsce nie jest popularny… skoro tak, to jak wytłumaczyć to co działo się tego wieczoru? To samo można powiedzieć o niedawnym koncercie BEAST IN BLACK w towarzystwie MYRATH. Fakt, zespołów uprawiających ten gatunek (w naszym kraju) poza nielicznymi wyjątkami, praktycznie nie ma. Jednak fanów tej stylistyki nie brakuje – można pokusić się też o stwierdzenie, że raczej ich przybywa.

Powerwolf
Powerwolf
Powerwolf
Powerwolf

Marcin Magiera

Dodaj komentarz