Zespołu LEPROUS słucham już od dobrych kilku lat i
jestem ich fanem. Jednakże jakoś nie złożyło się, aby spotkać ich na
żywo. Pomijam fakt koncertu, który dwa lata temu panowie z Norwegii
zagrali przed Devinem Townsendem jako support w krakowskim Kwadracie, bo
jak się okazało po wczorajszym wieczorze, tamten był jedynie namiastką.
Niezrażony tym, że nie do końca jestem przekonany do ostatniego albumu
wyruszyliśmy w doborowym towarzystwie do wrocławskich Zaklętych Rewirów.
Nie wspomniałem jeszcze o moich wątpliwościach co do akustyki
wspomnianego powyżej klubu. Gdy byliśmy w nim dwa tygodnie wcześniej,
podczas koncertu gwiazdy wieczoru ostentacyjnie wyszedłem po 30 minutach
bo uszy po prostu krwawiły. Z tymi obawami na początku ustawiliśmy się
przy jednym z filarów usytuowanych blisko sceny. Na niej już ustawione
były ogromne litery układające się w nazwę pierwszego z supportów. Było
to szwedzkie trio PORT NOIR założone w 2013 roku.
Panowie Love Andersson, AW Wiberg oraz Andreas Hollstrand od tego czasu
nagrali trzy albumy. Do Wrocławia przyjechali aby promować najnowsze
dzieło „The New Routine”, które wydali w maju tego roku. I to kompozycje
z tego albumu wypełniły 30-minutowy set. Przyznaję, że po tym krótkim,
intensywnym koncercie zostanę słuchaczem i obserwatorem dalszych
poczynań zespołu. Było dynamicznie, intensywnie. Śpiewający Love
Andersson ma wokal bardzo czysty i dobrze współgrający z instrumentami.
Do tego skaczący gitarzysta Andreas i nieoszczędzający się na perkusji
AW. Po prostu mnie kupili. Ich muzyka jest mocno inspirowana m.in. Rage
Against The Machine czy Queens of the Stone Age. Ja nawet odnalazłem w
jednym z utworów nawiązania do Depeche Mode. Podczas tego występu
wybrzmiały tylko kompozycje z ostatniego albumu m.in. „Champagne” czy
„Blow” oraz na zakończenie najlepszy na albumie „13”. Muszę przyznać, że
była to ogromna przyjemność słuchać tych trzech wikingów i dobry
prognostyk na dalszą część wieczoru. Jeśli chodzi o akustykę, do niczego
nie można było się przyczepić. Może trochę ze światłami nie było
najlepiej, co mogło przyprawiać o ból głowy fotografów w fosie ale
okazało się, że dla nich najgorsze miało dopiero nadejść.
Po tym rewelacyjnym początku przyszedł na według mnie najsłabszy punkt programu. Na scenie pojawił się niemiecki zespół THE OCEAN,
o którym w kuluarach słyszało się, że ma już status gwiazdy. No, w
sumie skoro na swoim koncie ma już siedem albumów to można tak
twierdzić. Mnie jednak nie zdołali przekonać do siebie przez te 45
minut. Zresztą przez pierwszy kwadrans był jakiś problem z
nagłośnieniem. Nie wszystko ze sobą współgrało. Wokal zlewał się z
pozostałymi elementami spektaklu. Później akustykowi udało się poprawić
balans pomiędzy wokalem a instrumentami. Trudno jest jednak
sklasyfikować jaki rodzaj muzyki wykonuje sekstet z Berlina. Ni to
metalcore, ni to numetal, prog-metal czy post-metal. Wokal Loic’a
Rossettiego to dla mnie połączenie Yann’a Lignera (Klone) z Chesterem
Benningtonem (Linkin Park). Zresztą elementy muzyki tego ostatniego
zespołu też były słyszalne podczas tego koncertu. Świetnie też wyglądało
gdy Loic skoczył na ręce publiczności i śpiewał tam przez jakiś czas. Z
tym koncertem jest jeszcze związana mała wpadka. Wspomniany wcześniej
wokalista gdy zwracał się do publiczności pomylił się i zawołał Kraków
zamiast Wrocław. Możliwe więc, że The Ocean będzie towarzyszył
Leprousowi również w przyszłym roku na trasie. Wizualnie jednak było
tragicznie. To co było widać to mleko z elementami zieleni i czerwieni,
także nie można się było spodziewać jakiś fantastycznych zdjęć. Po
prostu nie dało się nic uciągnąć z tego co było widać. Jednakże mimo
początkowych problemów słychać zespół było dobrze (przynajmniej w
pobliżu barierek okalających akustyków i świetlików bo tam spędziliśmy
ten koncert). Z kronikarskiego obowiązku warto wspomnieć, że The Ocean
ograniczył się do repertuaru z ostatnich dwóch albumów „Pelagial” oraz
„Phanerozoic I: Palaeozoic”.
Po zakończeniu ich występu mieliśmy trochę czasu aby zmienić ponownie
pozycję, bo pomiędzy The Ocean a gwiazdą wieczoru miało być pół godziny
przerwy. Ustawiliśmy się „na plecach” oświetleniowca Leprous i tam
spędziliśmy już cały koncert. Z 10 minutowym opóźnieniem względem
rozpiski czasowej na scenie pojawili się Einar Solberg i spółka. Przy
ogromnej owacji zebranej publiczności zaczęli od pierwszego singla z
najnowszego albumu „Pitfalls” czyli „Below”, do którego teledysk (o czym
później również wspomniał Einar) został zrealizowany właśnie we
Wrocławiu. Bez przerwy przeszli do „I Lose Hope” jednego z moich
ulubionych utworów na nowym krążku. Zresztą dopełnienie wiolonczelą w
tym utworze było strzałem w dziesiątkę. Po tych dwóch utworach już można
było zobaczyć z jaką półką mamy do czynienia. Pan „świetlik” to
człowiek o umiejętnościach najwyższego sortu. Może czasami mignął bo
wymagała tego muzyka ale poza tym każdy klawisz na konsolecie idealnie
współgrał z tym co mogliśmy obserwować na scenie. Zresztą uwielbiam
ludzi, którzy wykonują swoją pracę z pasją i to było widać w tym
człowieku. A na scenie ogień… Po drugim utworze frontman przywitał się
ze zgromadzonymi fanami. Do tego z zaskoczeniem przywitał się również
fanami stojącymi z boku sceny, których wcześniej nie zauważył ponieważ w
Zaklętych Rewirach jest taka możliwość aby obserwować z bliska pracę
muzyków zaraz przy barze. Po przywitaniu powiedział, że na tej trasie
stara się łapać więcej kontaktu z publicznością co rzeczywiście było
widać na przestrzeni całego występu. Po tym wstępie pojawiło się
„Illuminate” z poprzedniego albumu „Malina”. Do tego momentu miałem
jeszcze wątpliwości co do formy wokalnej Einara podczas tego wieczoru bo
chyba struny jeszcze nie były rozgrzane. Wszystko zostało rozwiane
podczas wstępu do kolejnego utworu. Był to „The Cloak” jak się później
okazało jedyny przedstawiciel z płyty „Coal”. Później nastąpił jeszcze
cover zespołu Massive Attack „Angel” i płynny przeskok do „The Price” z
magnum opus zespołu czyli albumu „The Congregation”. Z tego ostatniego
wybrzmiał później jeszcze „Slave” z growlującym Einarem. Podczas
podstawowego setu pojawiły się jeszcze „Observe The Train”, „Alleviate”
(z pięknym, rozbudowanym intro), „Bonneville” (trochę zmieniony na
początku względem wersji albumowej) oraz „Distant Bells” (ponownie
zauważalne wyżyny wokalne Einara Solberga). Trwało to wszystko około 80
minut. Zespół zszedł lecz na placu boju pozostał wiolonczelista Raphael
Wienroth-Browne i wyciął przepiękną solówkę po czym zespół wykonał
jeszcze „From The Flame”. Pojawiły się gorące owacje a z drugiej strony
wielkie podziękowania z ust Einara a na zakończenie Panowie zagrali
najdłuższy i najbardziej monumentalny utwór w dyskografii czyli prawie
13-minutowy „The Sky is Red” wieńczący ostatni album.
Cały zespół na scenie to niesamowity żywioł. Widać, że się świetnie
bawią i mają już wszystko dopięte na ostatni guzik. Sam Einar mimo tego,
że miał ostatnio problemy depresyjne, na scenie jest jak zwierzę.
Świetnym zabiegiem były podwyższenia z których korzystali muzycy
wszystkich zespołów górując nad zebraną publicznością. Świetnie to
wyglądało z daleka i było też ukłonem w jej stronę, ponieważ scena w
Zaklętych Rewirach jest bardzo niska.
Nie ma takich słów aby opisać pod jakim wrażeniem wychodziliśmy z
Zaklętych Rewirów, które wydaje mi się, że odczarowaliśmy w ostatni
sobotni wieczór. Mogę spokojnie napisać, że zespół Leprous jest to
światowa czołówka koncertowa. Perfekcja w każdym calu. Już nie mogę się
doczekać spotkania w lutym przyszłego roku w krakowskim Kwadracie (bo
zapewne się tam zobaczymy) aby posłuchać raz jeszcze setu z „Pitfalls
Tour”. A do tego jeszcze nowe odkrycie w postaci Port Noir. Nie mogło
być lepiej. Zresztą ten koncert z pewnością pojawi się w moim osobistym
podsumowaniu bieżącego roku bo jest tego godny. Jeśli wcześniej
wahaliście się czy wybrać się na jeden z trzech koncertów w lutym 2020
to mam nadzieję, że ten tekst rozwiał wszelkie wątpliwości. Ja wracam do
kolejnych odsłuchów „Pitfalls” bo przede mną jeszcze wiele do odkrycia
na tym albumie.
Michał „Angelus” Majewski
1 thought on “2019.11.24 – LEPROUS, THE OCEAN, PORT NOIR – Wrocław”