Obecna trasa ANNIHILATOR, przełożona była z zeszłej jesieni. Powodem
była śmierć Randy’ego Rampage, wokalisty który zaśpiewał na kultowym
debiucie (a później na „Criteria for a Black Widow”). Jeff Waters
zaprosił go w roli gościa na zeszłoroczną trasę. Niestety – nie udało
się. Życie płynie dalej. W międzyczasie Jeff z pomocą chłopaków
skomponował i nagrał nowy album. Jednakże polskie koncerty w ramach
trasy wypadały dwa miesiące przed jego premierą. Trochę niefortunna
sytuacja, bo zachęceni dwoma singlami, chcielibyśmy już zapoznać się z
nowym materiałem. Całe szczęście, na otarcie łez stoisko z merchem
oprócz koszulek jubileuszowych z grafikami pierwszych płyt, zaopatrzone
było zarówno w koszulki, jak i bluzy z okładką i logosami z „Ballistic,
Sadistic” – nie mogłem się powstrzymać.
Supportem był ponownie ARCHER NATION, którzy pod szyldem ARCHER grali u
nas w 2015 roku również wspierając zespół Watersa. Przegapiłem moment
zmiany nazwy, ale już logo na plakatach było mi znajome, więc na koncert
postanowiłem się nie spóźnić. Kalifornijczycy zaprezentowali 45-cio
minutowy set heavy metalu, który za sprawą chrypki i melodyjnych
wykończeń wokalisty, miewa jakiś hard rockowy szlif. Trio podgrzało
publiczność do tego stopnia, że już podczas ich występu uformowano
(jeszcze trochę nieśmiały) mosh-pit. Amerykanie byli zadowoleni z
reakcji tłumu, który formował się stopniowo i gromadził coraz liczniej z
biegiem ich występu. Lider formacji Dylan Rosenberg popisał się
kilkukrotnie kapitalnymi solówkami, które ewidentnie pozostały w
pamięci… i tylko żal że podczas ich wygrywania, nie było w tle nikogo
kto mógłby wygrywać gitarę rytmiczną. Dobrze nagłośniony bas, nie do
końca w tych chwilach spełnił zadanie. A propos. Chłopaki brzmieli
wyśmienicie. Mam nadzieję, że po wcześniej świetnie nagłośnionych
koncertach QUEENSRYCHE i FIREWIND, to będzie stała tendencja… bo
trzeba przyznać że w Kwadracie różnie bywało.
O ile podczas występu supportu spora część ludzi, jeszcze porozłaziła
się po klubie, tak podczas przerwy sala koncertowa wypełniła się. Nie
było mowy o frekwencyjnym fiasku. Zaplanowana półgodzinna przerwa
wystarczyła na posprzątanie po pierwszym zespole i dostrojeniu zestawu
perkusyjnego Fabia Alessandrini. Już pięć minut przed planowanym
początkiem koncertu z taśmy odtworzono „Pieces of Me” – najspokojniejszy
utwór z ostatniej płyty ANNIHILATOR, po czym przy dźwiękach muzyki z
filmu OMEN na scenie pojawili się oni. Set był moim znaniem ewidentnie
podzielony na dwie części.
W zasadniczej, otrzymaliśmy zestaw nowożytnych kawałków zespołu (z
czasów Paddena), zmiksowany z utworami pierwszej ery Watersa (King do
Remains plus STWOF). Te pierwsze cięte, ultra szybkie thrashowe kawałki
powodowały, że publiczność szalała. Młyn nabrał na szybkości i zwiększył
objętość, a ochrona miała pełne ręce roboty z wyłapywaniem
body-surferów wpadających do fosy… przypuszczam, że mieli dość pewnego
brodatego jegomościa, który gościł tam z częstotliwością dwa-trzy razy
na utwór. Okazało się, że zarówno te utwory jak bardziej heavy metalowe
klasyki jak „King of the kill”, czy „Set the world on fire” wzbudzały
gorące reakcje. Audytorium ewidentnie wypełnione było zagorzałymi fanami
kapeli, bo refreny podłapywane były w lot, a twarzy muzyków nie
schodziły uśmiechy aprobaty. Gdzieś w połowie koncertu usłyszeliśmy nowy
singiel „Psycho Ward” i sam Jeff przyznał że to utwór skomponowany w
duchu „Stonewall”. Sam występ był bardzo organiczny. Jeff dużo rozmawiał
z publicznością i reagował na sugestie. Oprócz regularnego setu
otrzymaliśmy więc kilka riffów z „Chicken & Corn”, wstępniak „The
Trend”, który przerodził się w prawię połowę utworu, oraz wywołany przez
publiczność motyw otwierający utwór „Annihilator”. Było GE-NIAL-NIE!
Interakcja zespół – publika, była świetna. Chłopaki dwoili się i troili
na scenie, zamieniali miejscami, przybijali żółwiki, a Aaron Homma,
zaimponował wszystkim swoją polszczyzną 😉
Drugim blokiem był w moim odczuciu zestaw wieńczący koncert, który
rozpoczęła „Phantasmagoria” jeszcze przed bisami. W sumie, to wcześniej
zagrany instrumental „Schizos are never alone” pasowałby idealnie
właśnie gdzieś w tym momencie, ale… Bis poświęcony był pamięci
Randy’ego Rampage. Jeff opowiadał, jak Randy trafił do zespołu.
Opowiadał o jego ulubionych utworach, idealnie naśladował jego chrypę
cytując jego wypowiedzi – co wywoływało śmiech na sali. A na koniec
kiedy grupa miała żegnać się z nami utworem „Alison Hell” dowiedzieliśmy
się, że był to kawałek którego Randy serdecznie nienawidził.
Bardzo żałuję że zeszłoroczna trasa nie doszła do skutku. Mimo że
Rampage nie był nigdy moim ulubieńcem, naprawdę podczas tych kilku
utworów szczerze za nim zatęskniłem.
A jeśli chodzi o widziane przeze mnie koncerty ANNIHILATOR (a było ich
więcej niż kilka)- to wiem, że to wrażenia na gorąco, ale jestem w
stanie zaryzykować stwierdzenie, że ten był najlepszy. Przyznam –
pożałowałem, że nie zabookowałem sobie biletu na dzisiejszy koncert w
Warszawie!
Piotr Spyra