Kiedy człowiek dowiaduje się, że w jego rodzinnym mieście wystąpi grupa,
której twórczość śledzi od lat (czy też od początku działalności),
wówczas ogarnia go wielka radość (przynajmniej ja tak mam). Ta jest
jeszcze większa, kiedy za jednym razem można zobaczyć nie jeden, a dwa
takie zespoły. Dokładnie taka niespodzianka spotkała mnie kilka dni temu
– BEAST IN BLACK w towarzystwie MYRATH we Wrocławiu i to jeszcze w
dzień moich imienin! Piękny prezent, czyż nie? Wiem, wiem, dla
niektórych muzyka (zwłaszcza tego pierwszego) trąci kiczem, ale ja
generalnie mam to w dupie – obie formacje tworzą oryginalne dźwięki i co
istotne, mają na siebie konkretny pomysł. Co prawda obie grupy udało mi
się (w przeszłości) zobaczyć na żywo, ale sami wiecie, takiej okazji
nie można było przepuścić!
Tak też w dzień imienin – zamiast domowej posiadówki – zorganizowaną
grupą ruszyliśmy do Zaklętych Rewirów. Specjalnie wycelowaliśmy na
godziny otwarcia wrót, ale jak się okazało na miejscu, taki zamysł
mieliśmy nie tylko my… Tak też, plan zdobycia barierek okazał się
niemożliwy – w momencie kiedy bramy zostały otwarte, kolejka do klubu
„sięgała” praktycznie głównej ulicy (kto był kiedyś w tych rejonach, ten
wie, co to oznacza). Gdy weszliśmy do środka, grono barierkowych
szczęśliwców było już kompletne… I choć „koncertowi debile (a takich
niestety wciąż nie brakuje)” mieliby to za nic, mi nie pozostało nic
innego jak poszukać sobie innej miejscówki. Tak też zająłem miejsce
wizualnie atrakcyjnie (z boku sceny), ale tutaj pojawiały się obawy co
do jakości brzmienia. O to jednak mogłem być całkiem spokojny, o czym
dane mi było przekonać się już za moment.
Równo o planowanym czasie na scenie pojawiła się ekipa z Tunezji,
promując swój najnowszy krążek zatytułowany „Shehili”. O tym informowało
m.in. samo przystrojenie – za dekorację posłużył jedynie rozwieszony za
zestawem perkusyjnym baner z okładką premierowego wydawnictwa. Panowie
od początku pokazali się z dobrej strony i tak też po dźwiękach
orientalnego intro zgromadzeni mogli zakosztować nowych dźwięków –
kolejno odegrano „Born to Survive” oraz „You’ve Lost Yourself”. Występ
MYRATH był ewidentnie ukierunkowany na promocję nowej płyty, o czym
najlepiej świadczył dobór repertuaru. W zasadzie tylko dwa kawałki były
zaczerpnięte z wcześniejszych wydawnictw. Najstarszym z nich był „Beyond
the Stars” z albumu „Tales of the Sand”. Drugim utworem okazał się
przebojowy „Believer”, przy okazji którego wydarzyła się zabawna
sytuacja. Zaher Zorgati, najzwyczajniej w świecie pomylił kolejność
utworów, co chyba najbardziej rozbawiło jego samego. Tego wieczoru
wokalista – oprócz komunikatywnej postawy wobec publiczności – zdobył
się na małe szaleństwo i podczas wykonania jednego z utworów wskoczył na
usytuowany w okolicy sceny bar, by tam czynić swoją powinność.
Ogólnie rzecz ujmując, panowie zagrali dobry koncert, chociaż dało się
wyczuć że nie grają oni na 100% swoich możliwości (a może przyczynił się
temu siwy dymek, który panowie raczyli się tuż przed występem..) Tak
też w okolicach godz. 20:20 MYRATH opuścił scenę i od razu ruszyły
przygotowania do występu gwiazdy wieczoru.

Pojawiło się więcej rekwizytów. Uwagę zwracały czaszkowe dekoracje,
które z czasem zostały dodatkowo podświetlone. Oprócz baneru z okładką
„From Hell with Love”, po bokach, ustawiono dwa parawany z maskotką
zespołu (za kratami). Kiedy już wszystko było dopięte na ostatni guzik,
zaczęło się to na co czekało wiele osób (frekwencja naprawdę dopisała).
Jak dało się zaobserwować, BEAST IN BLACK w naszym kraju cieszy się
wciąż rosnącą popularnością. Jest to o tyle dziwne, że grupa ma na swoim
koncie dopiero dwa albumy. Mimo to na ich koncerty walą tłumy i w sumie
nie ma się czemu dziwić. Ekipa Antona Kabanena posiada materiał, który
na żywo sprawdza się wybuchowo – przebojowo, aż ciężko ustać w miejscu.
Na pierwszy ogień poszły pociski z nowej płyty; „Cry of of a Hero” oraz
bitewnie brzmiący „Unlimited Sin”. Zespół od razu mógł liczyć na silne
wsparcie zgromadzonych, również wokalne, choć Yannis Papadopoulos i tak
radził sobie wyśmienicie. Tego wieczoru panowie niejednokrotnie mogli
usłyszeć głośne skandowanie swojej nazwy i jak dało się zauważyć – nie
było to dla nich bez znaczenia. Uśmiech na twarzach członków zespołu
gościł wielokrotnie, a wymieniane wzajemnie spojrzenia tylko utwierdzały
w przekonaniu, że muzycy czują się wyśmienicie. W następnej kolejności
muzycy przypomnieli o swoim debiucie – najpierw zagrano „Beast in
Black”, a po przerywniku w postaci nowszego „Eternal Fire”, wykonano
„Blood of the Lion” i „The Fifth Angel”. Nie brakowało muzycznej,
pozytywnej energii. Ta na moment została przerwana nastrojowym akcentem w
postaci „Oceandeep”, który rzekomo od niedawna zagościł na koncertowej
setliście. Ten kawałek został poprzedzony płomiennym „Repentless”, który
na żywo sieje jeszcze większe spustoszenie.
Uwagę zwracały synchroniczne ruchy gitarzystów oraz efektowne kręcenie
pałeczkami przez Atte’a Palokangasa. Ten niczym dobrze naoliwiona
maszyna trzymał bestię w ryzach. Nie zabrakło również patentu z
elektronicznymi okularami – te tradycyjnie wykorzystano przy okazji
„Crazy, Mad, Instane”, po którym zaprezentowano kolejny hicior. Mowa
oczywiście o teledyskowym „Sweet True Lies” – ten numer jeszcze bardziej
rozgrzał i tak aktywną publikę. Oficjalną część występu zakończył „End
of the World” z pierwszej płyty. Następnie ekipa BEAST IN BLACK zeszła
ze sceny, ale tylko na moment – tego wieczoru nie mogło się obyć bez
bisów! Panowie na sam koniec uraczyli zgromadzonych dwoma kolejnymi
kawałkami. Jako pierwszy zagrano „Blind and Frozen”, a zwieńczeniem
wieczoru okazała się „End of the World”. I choć prawdopodobnie nikt nie
miał dość, na więcej nie było już co liczyć. Yannis co prawda obiecał,
że powrócą niebawem (być może miał na myśli występ na Mystic Festival),
ale jeżeli w dalszym ciągu kariera zespołu będzie rozwijała się w takim
tempie jak do tej pory, to z pewnością możemy oczekiwać potwierdzenia
jego słów i to niejednokrotnie.
Podsumowanie? Co tu dużo mówić – wieczór był jak najbardziej udany
zwłaszcza dla tych, którzy cenią sobie metalową przebojowość oraz
orientalne brzmienia w progresywnym wydaniu. Oba zespoły pokazały klasę i
zapewniły publiczności rozrywkę na wysokim poziomie. Osobiście
życzyłbym sobie więcej takich koncertów (szczególnie we Wrocławiu).



Marcin Magiera