To już trzecia edycja letnich, warszawskich spotkań z muzyką
progresywną. Warto więc się zastanowić, czy w ciągu tych 3 lat nastąpił
znaczący progres tej imprezy? Wątpliwości rozwiewa już chyba sama lista
tegorocznych zespołów. Jeżeli chodzi o infrastrukturę, wszyscy ci którzy
byli na pierwszej edycji tego festiwalu, chyba zgodzą się ze mną, że
trudno będzie przebić miejsce, jakim był malowniczy Amfiteatr Parku
Sowińskiego. Najważniejsza w tym wszystkim jednak jest muzyka. Nie można
więc narzekać, zwłaszcza że organizacyjnie festiwal przygotowany był
doskonale. Jeżeli chodzi o tegoroczny repertuar, był on tym razem dosyć
spójny muzycznie. Dominowały zespoły o szeroko pojętej, prog metalowej
stylistyce, w zasadzie tylko z dwoma wyjątkami. Taką odskocznią od prog
metalowych dźwięków, w pierwszym dniu był z pewnością Fish, natomiast w
drugiej festiwalowej odsłonie, trio Richie Kotzena. Wejście na obiekt
festiwalu ułatwiały bardzo stylowe opaski na rękę, przygotowane przez
organizatorów. Zarówno w pierwszym, jak i drugim dniu, wszystko
przebiegało zgodnie z planem, bez czasowych obsuw i nieprzewidzianych
problemów technicznych. Atrakcyjne kulinarnie, food tracki, skutecznie
dbały o to, by nikt nie chodził głodny, zarówno wegetarianie jak i
zwolennicy sycącej meksykańskiej, czy włoskiej kuchni. Miejsce
koncertowe, którego sercem była zamontowana, duża, plenerowa scena,
usytuowana na pokaźnym parkingu, z tyłu kultowego klubu Progresja.
Wszystko przebiegało sprawnie i płynnie (bez konferansjerki). W
piątkowe popołudnie, punktualnie o 16 festiwal otwarła, pochodząca z
Londynu, najmniej doświadczona grupa SERMON. Na
ścisłość należało by podkreślić, że w ogóle nie doświadczona scenicznie
grupa. Jak się bowiem okazuje, był to ich absolutnie pierwszy występ na
żywo. Prawdziwy „szacun” dla zespołu, wyglądali jak prawdziwi
rutyniarze. W roku 2017 zespół wydał jak na razie swój jedyny album
„Birth of the Marvelous”, nagrany pod okiem producenta, inżyniera i
właściciela studia Grindstone, Scotta Atkinsa. W pięcioosobowym
składzie, znalazło się również miejsce dla płci pięknej. Obok pani
wspomagającej wokalnie Fisha , była to jedyna kobieta, na festiwalowej
scenie. Obsługiwała nie tylko klawisze, ale grała również na gitarze i
dodatkowym zestawie perkusyjnym. Co charakterystyczne, wokalista nie był
ustawiony centralnie, stał jakby na drugim planie, profilem do
publiczności. W długim płaszczu i z ciemną maską na twarzy, wyglądał
bardzo demonicznie. Na uwagę zasługiwał jego ciekawy, wszechstronny
wokal, od czystego śpiewu, poprzez growlowe momenty, aż po falset.
Muzyka, jaką zaprezentowali również przejawiała bardzo mroczny
charakter. Niewątpliwie Londyńczycy zaliczyli w Polsce bardzo udany
debiut sceniczny.
Przyszła pora na zdecydowanie bardziej doświadczony francuski ALCEST,
który miał już przyjemność kilkakrotnie występować w naszym kraju
(m.in.: u boku Anathemy, w 2017 roku). Paryżanie mają na swoim koncie 5
pełnych albumów studyjnych. Ostatni „Kodama”, wydali w 2016 roku. Ich
koncert natomiast składał się z pięciu kompozycji (z tego ostatniego
zabrzmiały dwie). W ich muzyce, metal miesza się z post rockową formułą.
To była bardzo solidna porcja mocnej, ale bardzo przestrzennej muzyki.
Przestrzeń słyszalna w muzyce Alcest, sprawiła że zachciało sie wypełnić
również te żołądkowe, wolne przestrzenie. Następny przybyły z Wielkiej
Brytanii – TESSERACT, grał mi zatem jakby do
przysłowiowego kotleta, a ściślej mówiąc meksykańskiego Burrito Con
Corne. Stąd może pewne kulinarne porównanie. Muzyka zespołu, to
połączenie bardzo elastycznego, melodyjnego wokalu, który owija mocną,
stosunkowo ostrą prog- metalową porcję muzyki. Zagrali 8 kompozycji (4 z
wydanej w ubiegłym roku płyty „Sonder”, pozostałe z trzech
wcześniejszych płyt zespołu). Djent słyszalny w muzyce zespołu, wymaga
solidnego realizatorskiego szlifu. Dźwiękowcy stanęli jednak tutaj na
wysokości zadania. Okazuje się, że grupa ma spore grono zagorzałych
fanów, o czym świadczyły koszulki i sterty przygotowywanych do podpisu
płyt zespołu.
Wydawało by się że FISH , na
tegorocznym festiwalu, skazany jest na pożarcie, przez młode, prog
metalowe rekiny. Nic bardziej mylnego. Spore grono zjawiło się tutaj
właśnie dla niego. Artysta ciągle jest bardzo lubiany prze polską
publiczność. I choć warunki głosowe poczciwej, sędziwej Ryby, są obecnie
dalekie od ideału, jednak sceniczna charyzma pozostała. Fish
zaprezentował nam przekrojowo 10 kompozycji z całej swojej solowej
kariery („Big Wedge”, „Brother 52”, „Man With A Stick”, „Just Good
Friends”, „Feast of Consequences”, „Credo”, „Vigil…”, „Pipeline”,
„Lucky”, „Internal Exile”). A co z marillionowym akcentem? I takowego
nie zabrakło. Na bis zabrzmiało bardzo gorąco przyjęte „Lavender”.
Prawdziwą ozdobą tego koncertu, były ciepłe gitarowe solówki Lonely
Robora muzyki progresywnej Johna Mitchella. Zwłaszcza ta, wyjątkowej
urody w „Just Good Friends” i oczywiście na zakończenie, ta pachnąca
lawendą. Przyjemnie było zaśpiewać wraz z Fishem, na Prog in
Park,słowa: „I was walking in the park…”
Gwiazda wieczoru, szwedzki OPETH jak
na gwiazdę wieczoru przystało zabrzmiał perfekcyjnie. 10 kompozycji
które zaprezentowali pokazały wszechstronne możliwości wokalne lidera
zespołu, naturalnie i płynnie przechodził od czystego śpiewu po
siarczyste growle. Mikael Åkerfeldt, to nie tylko świetny wokalista,
gitarzysta i kompozytor, ale również mistrz stand-upu. Jego dowcipne,
lekko uszczypliwe monologi, przedzielały kolejne kompozycje. Znalazła
się szczypta sarkazmu w stronę organizatorów, w postaci bardzo celnego
powitania: „Welcome to the Prog in Parking Lot…”. W swoich dowcipach
nie oszczędził również gwiazd kolejnego dnia festiwalu, muzyków Dream
Theater, a także naszego rodzimego artystę Józefa Skrzeka.
Drugi dzień festiwalu miał przyjemność zainaugurować, przedstawiciel naszej rodzimej sceny, białostocka formacja BRIGHT OPHIDIA. Przywitali
publikę słowami: „kto uważa, że muzyka progresywna nie żyje, niech
tutaj przyjedzie…”. Na pokazanie swoich umiejętności, musiało
wystarczyć chłopakom zaledwie pół godziny. Dobrze wykorzystali ten czas,
to był krótki ale bardzo mocny koncert. Dominowała ostrość, która mogła
kojarzyć się z muzyką Korna, jednak z licznymi, progresywnymi
ubarwieniami.
Nie ukrywam, że grupa SOEN, to jeden z bardziej
oczekiwanych przeze mnie festiwalowych akcentów. Kiedy miałem
przyjemność recenzowania debiutu prawie nie znanej jeszcze u nas kapeli,
pisałem: „…materiał ten powinien odbić się szerokim echem wśród fanów
niebanalnego, metalowego, a także progresywnego grania! Jeśli się tak
nie stanie, to ja nie zrozumiem, zmienię upodobania i zacznę recenzować
płyty z muzyką country…”. Cieszę się, że nie muszę tego robić. Od
tamtego czasu zespół wydał 4 świetne albumy i cieszy się coraz większą
popularnością, co potwierdziły ich dotychczasowe koncerty w Polsce. Na
początku wokal Joela Ekelöfa był trochę słabo nagłośniony, z każdą
chwilą było jednak zdecydowanie lepiej. Musze jednak stwierdzić, że
mocna, jak również bardzo klimatyczna muzyka zespołu, bardziej sprawdza
się, w przytulnych, kameralnych, klubowych warunkach, niż w otwartych
festiwalowych przestrzeniach, choć koncert (z lekkim niedosytem
oczywiście, ze względu na długość), musiał się podobać.
Kolejna festiwalowa atrakcja, również lubiany i ceniony w naszym kraju, londyński HAKEN.
Tutaj akurat dobrze nagłośniony, brawurowo zagrany, z technicznymi
fajerwerkami i robiącymi niesamowite wrażenie wokalnymi wielogłosami.
Zagrali 6 kompozycji: „Puzzle Box”, „A Cell Divides”, „Earthrise”,
„Cockroach King”, „Nil by Mouth” i „1985”. To był chyba jeden z bardziej
udanych akcentów, stojącego na wysokim poziomie, tegorocznego
festiwalu.
Umieszczenie artysty trochę z innej bajki, pomiędzy setami Hakena i
Dream Theater, wydał mi się zabiegiem, przez organizatorów dobrze
przemyślanym. Muzycznie, RICHIE KOTZEN był
prawdziwym powiewem świeżego powietrza. Rozrzedził gęste, ostre,
połamane progresywne dźwięki, luźnym, radosnym, stylowym, blues rockowym
feelingiem. Reakcje wokół sceny świadczyły o tym, że jego świetny
wokal i oszałamiające siarczyste solówki porwały festiwalową
publiczność. Tylko trzech muzyków a tyle radosnej, pozytywnej energii!
Ostatni punkt tegorocznego festiwalu, można śmiało powiedzieć kultowa już formacja DREAM THEATER.
Ich festiwalowe koncerty, może nie mają takiego rozmachu i długości,
jak te standardowe, podczas tras koncertowych. Sama marka zespołu,
gwarantuje jednak, że na trybunach pojawią się tłumy, oczywiście gęsto
było pod scena i tutaj. Przeważał materiał z ich wydanego w tym roku
albumu „Distance Over Time”, oraz z obchodzącego swój 20 jubileusz
„Metropolis Part 2 – Scenes From A Memory”. Zagrali niespełna półtorej
godziny, niestety musiało wystarczyć aby nacieszyć się muzyką Teatru
Marzeń.
Przyzwoitej frekwencji nie zaszkodził nawet odbywający się w tym samym
czasie na Stadionie Narodowym koncert rockowych weteranów – Bon Jovi,
czy duży, czterodniowy, czeski festiwal Masters Of Rock. Słychać było
również sporą grupę zagranicznych gości (również tych z Czech).
Frekwencja dowiodła więc, że festiwal się przyjął i na stałe wpisał się
do letniego kalendarza imprez. Czekamy więc zaciekawieniem na kolejną
edycję i wieści o tym, co nam wówczas zagra?
Marek Toma