2019.07.12-13 – PROG IN PARK – Warszawa

prog_in_park_do_relacji

To już trzecia edycja letnich, warszawskich spotkań z muzyką progresywną. Warto więc się zastanowić, czy w ciągu tych 3 lat nastąpił znaczący progres tej imprezy? Wątpliwości rozwiewa już chyba sama lista tegorocznych zespołów. Jeżeli chodzi o infrastrukturę, wszyscy ci którzy byli na pierwszej edycji tego festiwalu, chyba zgodzą się ze mną, że trudno będzie przebić miejsce, jakim był malowniczy Amfiteatr Parku Sowińskiego. Najważniejsza w tym wszystkim jednak jest muzyka. Nie można więc narzekać, zwłaszcza że organizacyjnie festiwal przygotowany był doskonale. Jeżeli chodzi o tegoroczny repertuar, był on tym razem dosyć spójny muzycznie. Dominowały zespoły o szeroko pojętej, prog metalowej stylistyce, w zasadzie tylko z dwoma wyjątkami. Taką odskocznią od prog metalowych dźwięków, w pierwszym dniu był z pewnością Fish, natomiast w drugiej festiwalowej odsłonie, trio Richie Kotzena. Wejście na obiekt festiwalu ułatwiały bardzo stylowe opaski na rękę, przygotowane przez organizatorów. Zarówno w pierwszym, jak i drugim dniu, wszystko przebiegało zgodnie z planem, bez czasowych obsuw i nieprzewidzianych problemów technicznych. Atrakcyjne kulinarnie, food tracki, skutecznie dbały o to, by nikt nie chodził głodny, zarówno wegetarianie jak i zwolennicy sycącej meksykańskiej, czy włoskiej kuchni. Miejsce koncertowe, którego sercem była zamontowana, duża, plenerowa scena, usytuowana na pokaźnym parkingu, z tyłu kultowego klubu Progresja.

Wszystko przebiegało sprawnie i płynnie (bez konferansjerki). W piątkowe popołudnie, punktualnie o 16 festiwal otwarła, pochodząca z Londynu, najmniej doświadczona grupa SERMON. Na ścisłość należało by podkreślić, że w ogóle nie doświadczona scenicznie grupa. Jak się bowiem okazuje, był to ich absolutnie pierwszy występ na żywo. Prawdziwy „szacun” dla zespołu, wyglądali jak prawdziwi rutyniarze. W roku 2017 zespół wydał jak na razie swój jedyny album „Birth of the Marvelous”, nagrany pod okiem producenta, inżyniera i właściciela studia Grindstone, Scotta Atkinsa. W pięcioosobowym składzie, znalazło się również miejsce dla płci pięknej. Obok pani wspomagającej wokalnie Fisha , była to jedyna kobieta, na festiwalowej scenie. Obsługiwała nie tylko klawisze, ale grała również na gitarze i dodatkowym zestawie perkusyjnym. Co charakterystyczne, wokalista nie był ustawiony centralnie, stał jakby na drugim planie, profilem do publiczności. W długim płaszczu i z ciemną maską na twarzy, wyglądał bardzo demonicznie. Na uwagę zasługiwał jego ciekawy, wszechstronny wokal, od czystego śpiewu, poprzez growlowe momenty, aż po falset. Muzyka, jaką zaprezentowali również przejawiała bardzo mroczny charakter. Niewątpliwie Londyńczycy zaliczyli w Polsce bardzo udany debiut sceniczny.

Przyszła pora na zdecydowanie bardziej doświadczony francuski ALCEST, który miał już przyjemność kilkakrotnie występować w naszym kraju (m.in.: u boku Anathemy, w 2017 roku). Paryżanie mają na swoim koncie 5 pełnych albumów studyjnych. Ostatni „Kodama”, wydali w 2016 roku. Ich koncert natomiast składał się z pięciu kompozycji (z tego ostatniego zabrzmiały dwie). W ich muzyce, metal miesza się z post rockową formułą. To była bardzo solidna porcja mocnej, ale bardzo przestrzennej muzyki.

Przestrzeń słyszalna w muzyce Alcest, sprawiła że zachciało sie wypełnić również te żołądkowe, wolne przestrzenie. Następny przybyły z Wielkiej Brytanii – TESSERACT, grał mi zatem jakby do przysłowiowego kotleta, a ściślej mówiąc meksykańskiego Burrito Con Corne. Stąd może pewne kulinarne porównanie. Muzyka zespołu, to połączenie bardzo elastycznego, melodyjnego wokalu, który owija mocną, stosunkowo ostrą prog- metalową porcję muzyki. Zagrali 8 kompozycji (4 z wydanej w ubiegłym roku płyty „Sonder”, pozostałe z trzech wcześniejszych płyt zespołu). Djent słyszalny w muzyce zespołu, wymaga solidnego realizatorskiego szlifu. Dźwiękowcy stanęli jednak tutaj na wysokości zadania. Okazuje się, że grupa ma spore grono zagorzałych fanów, o czym świadczyły koszulki i sterty przygotowywanych do podpisu płyt zespołu.

Wydawało by się że FISH , na tegorocznym festiwalu, skazany jest na pożarcie, przez młode, prog metalowe rekiny. Nic bardziej mylnego. Spore grono zjawiło się tutaj właśnie dla niego. Artysta ciągle jest bardzo lubiany prze polską publiczność. I choć warunki głosowe poczciwej, sędziwej Ryby, są obecnie dalekie od ideału, jednak sceniczna charyzma pozostała. Fish zaprezentował nam przekrojowo 10 kompozycji z całej swojej solowej kariery („Big Wedge”, „Brother 52”, „Man With A Stick”, „Just Good Friends”, „Feast of Consequences”, „Credo”, „Vigil…”, „Pipeline”, „Lucky”, „Internal Exile”). A co z marillionowym akcentem? I takowego nie zabrakło. Na bis zabrzmiało bardzo gorąco przyjęte „Lavender”. Prawdziwą ozdobą tego koncertu, były ciepłe gitarowe solówki Lonely Robora muzyki progresywnej Johna Mitchella. Zwłaszcza ta, wyjątkowej urody w „Just Good Friends” i oczywiście na zakończenie, ta pachnąca lawendą. Przyjemnie było zaśpiewać wraz z Fishem, na Prog in Park,słowa: „I was walking in the park…”

Gwiazda wieczoru, szwedzki OPETH jak na gwiazdę wieczoru przystało zabrzmiał perfekcyjnie. 10 kompozycji które zaprezentowali pokazały wszechstronne możliwości wokalne lidera zespołu, naturalnie i płynnie przechodził od czystego śpiewu po siarczyste growle. Mikael Åkerfeldt, to nie tylko świetny wokalista, gitarzysta i kompozytor, ale również mistrz stand-upu. Jego dowcipne, lekko uszczypliwe monologi, przedzielały kolejne kompozycje. Znalazła się szczypta sarkazmu w stronę organizatorów, w postaci bardzo celnego powitania: „Welcome to the Prog in Parking Lot…”. W swoich dowcipach nie oszczędził również gwiazd kolejnego dnia festiwalu, muzyków Dream Theater, a także naszego rodzimego artystę Józefa Skrzeka.

Drugi dzień festiwalu miał przyjemność zainaugurować, przedstawiciel naszej rodzimej sceny, białostocka formacja BRIGHT OPHIDIA. Przywitali publikę słowami: „kto uważa, że muzyka progresywna nie żyje, niech tutaj przyjedzie…”. Na pokazanie swoich umiejętności, musiało wystarczyć chłopakom zaledwie pół godziny. Dobrze wykorzystali ten czas, to był krótki ale bardzo mocny koncert. Dominowała ostrość, która mogła kojarzyć się z muzyką Korna, jednak z licznymi, progresywnymi ubarwieniami.

Nie ukrywam, że grupa SOEN, to jeden z bardziej oczekiwanych przeze mnie festiwalowych akcentów. Kiedy miałem przyjemność recenzowania debiutu prawie nie znanej jeszcze u nas kapeli, pisałem: „…materiał ten powinien odbić się szerokim echem wśród fanów niebanalnego, metalowego, a także progresywnego grania! Jeśli się tak nie stanie, to ja nie zrozumiem, zmienię upodobania i zacznę recenzować płyty z muzyką country…”. Cieszę się, że nie muszę tego robić. Od tamtego czasu zespół wydał 4 świetne albumy i cieszy się coraz większą popularnością, co potwierdziły ich dotychczasowe koncerty w Polsce. Na początku wokal Joela Ekelöfa był trochę słabo nagłośniony, z każdą chwilą było jednak zdecydowanie lepiej. Musze jednak stwierdzić, że mocna, jak również bardzo klimatyczna muzyka zespołu, bardziej sprawdza się, w przytulnych, kameralnych, klubowych warunkach, niż w otwartych festiwalowych przestrzeniach, choć koncert (z lekkim niedosytem oczywiście, ze względu na długość), musiał się podobać.

Kolejna festiwalowa atrakcja, również lubiany i ceniony w naszym kraju, londyński HAKEN. Tutaj akurat dobrze nagłośniony, brawurowo zagrany, z technicznymi fajerwerkami i robiącymi niesamowite wrażenie wokalnymi wielogłosami. Zagrali 6 kompozycji: „Puzzle Box”, „A Cell Divides”, „Earthrise”, „Cockroach King”, „Nil by Mouth” i „1985”. To był chyba jeden z bardziej udanych akcentów, stojącego na wysokim poziomie, tegorocznego festiwalu.

Umieszczenie artysty trochę z innej bajki, pomiędzy setami Hakena i Dream Theater, wydał mi się zabiegiem, przez organizatorów dobrze przemyślanym. Muzycznie, RICHIE KOTZEN był prawdziwym powiewem świeżego powietrza. Rozrzedził gęste, ostre, połamane progresywne dźwięki, luźnym, radosnym, stylowym, blues rockowym feelingiem. Reakcje wokół sceny świadczyły o tym, że jego świetny wokal i oszałamiające siarczyste solówki porwały festiwalową publiczność. Tylko trzech muzyków a tyle radosnej, pozytywnej energii!

Ostatni punkt tegorocznego festiwalu, można śmiało powiedzieć kultowa już formacja DREAM THEATER. Ich festiwalowe koncerty, może nie mają takiego rozmachu i długości, jak te standardowe, podczas tras koncertowych. Sama marka zespołu, gwarantuje jednak, że na trybunach pojawią się tłumy, oczywiście gęsto było pod scena i tutaj. Przeważał materiał z ich wydanego w tym roku albumu „Distance Over Time”, oraz z obchodzącego swój 20 jubileusz „Metropolis Part 2 – Scenes From A Memory”. Zagrali niespełna półtorej godziny, niestety musiało wystarczyć aby nacieszyć się muzyką Teatru Marzeń.

Przyzwoitej frekwencji nie zaszkodził nawet odbywający się w tym samym czasie na Stadionie Narodowym koncert rockowych weteranów – Bon Jovi, czy duży, czterodniowy, czeski festiwal Masters Of Rock. Słychać było również sporą grupę zagranicznych gości (również tych z Czech). Frekwencja dowiodła więc, że festiwal się przyjął i na stałe wpisał się do letniego kalendarza imprez. Czekamy więc zaciekawieniem na kolejną edycję i wieści o tym, co nam wówczas zagra?

Marek Toma

Dodaj komentarz