2019.07.10 – MARK KNOPFLER & BAND – Kraków

1907mk560

A lovestruck Romeo
Sings the streets a serenade
Laying everybody low
With a love song that he made
Finds the streetlight
Steps out of the shade
Says something like:
„You and me, babe, how about it?”


To był piąty utwór w setliście podczas tego chłodnego, lipcowego wieczoru… „Romeo and Juliet” – jedna z pereł w przebogatej skarbnicy Marka Knopflera. I jedna z pięciu wycieczek w krainę Dire Straits. Tylko, czy może aż pięciu? Cóż, dla mnie tylko, bo pewnie nawet gdyby zagrał jeszcze drugie tyle utworów z dyskografii DS – i tak pozostałby niedosyt… Z drugiej strony – na plakatach wyraźnie było napisane „An Evening With Mark Knopfler And Band”, więc nie ma sensu czepiać się braku tego, czy tamtego klasyka z repertuaru słynnej grupy.

Muzyk przyjechał do nas w ramach tournée promującego wydany w listopadzie ubiegłego roku album „Down The Road Wherever”, ale utwory z tego krążka bynajmniej nie zdominowały setlisty krakowskiego koncertu.

Bohaterowi wieczoru towarzyszył na scenie dziesięcioosobowy zespół. Imponująca była nie tylko liczebność składu. Wrażenie robiły również biegłość i wszechstronność muzyków, którzy nawet z ekspresu do kawy i pudełka od zapałek potrafiliby wydobyć muzykę – jak obrazowo stwierdził Knopfler podczas przedstawiania swoich „towarzyszy broni” (btw: „Brothers in Arms” też zabrakło w rozpisce).

To był koncert, w którym główną rolę odgrywała Muzyka, wspomagana dosyć skromną, ale obsługiwaną przez fachowców, oprawą świetlną. Żadnych dekoracji, dymów i innych bajerów.

Czas wyraźnie odcisnął piętno na Marku Knopflerze, który porusza się z trudem, część koncertu zagrał na siedząco. Ale jego gitarowe popisy brzmiały wspaniale… Również wokalnie było bez zarzutu.

Punktualnie o 20.00 panowie ruszyli z przytupem skocznym, folkowym „Why Aye Man” – utworem, otwierającym płytę „The Ragpicker’s Dream” sprzed siedemnastu lat. Pięknie wybrzmiała trzecia w kolejności ballada „Sailing To California”, po której Knopfler po raz pierwszy sięgnął po utwór wiadomego zespołu, a był nim „Once Upon A Time In The West”… Taneczne, latynoskie klimaty „Pocztówek z Paragwaju” poderwały publiczność z krzesełek, ustawionych na płycie Tauron Areny. Ludzie podbiegli pod scenę, za nic mając sektory oraz rzędy i bawili się tam do końca koncertu.

Podstawowy set zwieńczył „Speedway at Nazareth”, zagrany bardziej rockowo niż płytowy oryginał. Bisy rozpoczęły się od trzęsienia Ziemi – „Money For Nothing”, przyjęty z ogromnym aplauzem. Dla kontrastu – balladowy „Piper To The End”. Podziękowania, ukłony, machanie do publiczności, która nie zamierzała dawać za wygraną. Krótka narada na scenie i „Going Home” – śliczny temat z filmu „Local Hero”. Po nim zapaliły się światła w Tauron Arenie… Dwie godziny z minutami. Wykonawczo – było świetnie. Setlista – pozostał lekki niedosyt. Ale zdecydowanie warto było spędzić ten wieczór z Markiem Knopflerem i jego znakomitym zespołem…

Robert Dłucik

Dodaj komentarz