2019.06.26 – MYSTIC FESTIVAL (dzień 2)- Kraków

mf19-560

26.06 to był naprawdę gorący dzień! Po pierwsze temperatura powietrza sięgała 36/37 stopni a po drugie Mystic Festival rozkręcił się już na dobre i drugi finało dzień zapowiadał się niezwykle interesująco!

Carcass

Na pierwszy ogień (na festiwalowe miejsce udało się nam dotrzeć po 17:00) poszedł CARCASS i choć pogoda była iście piekielna to Brytyjczycy wykonali swoją muzę z zimną precyzją godną chirurgicznego skalpela. Rozpoczęli „316L Grade Surgical Steel” z ostatniego albumu by na zakończenie zafundować bardzo dobrze bawiącej się publiczności niemal przebojowy „Heartwork”. CARCASS, duża scena i światło dzienne to nie jest może idealne połączenie, ale panowie dali radę…

Obawiałem się, że TRIVIUM grając o tej samej porze co dnia poprzedniego TESTAMENT – podzieli los poprzednika. Tymczasem kiedy pojawiliśmy się w Arenie, oczom nam ukazała się całkiem dobrze przygotowana scena. Więcej było świateł, jakaś scenografia, śladowe ilości (ale zawsze) pirotechniki. I to co uderzyło już od wejścia, to ZNACZNIE lepsze nagłośnienie. I kiedy zdania co do tego zaczynały być podzielone, odkryliśmy tajemnicę brzmienia w Tauron Arenie. Otóż, kiedy znasz i lubisz materiał, słychać go znacznie lepiej (wzdrygnąłem się na wspomnienie koncertu SLIPKNOT – brrr). Ale do rzeczy. Interakcja z tłumem. Szacun! Matt Heafy podlizał się nieco publiczności wyuczonymi zwrotami w naszym języku, ale też nie musiał zbyt długo namawiać ludzi do zabawy. Młyny, które zorganizował po obu stronach sceny były imponujące! Połechtał oczywiście publiczność komplementami, a nawet wykorzystał naszą narodową przywarę, i wjechał nam na ambicję twierdząc że najlepsza publiczność na tej trasie była dotychczas… w Donington. Polacy oczywiście od tego momentu zaczęli się dwoić i troić aby wyprowadzić go z błędu. Publice spodobało się również przypomnienie frontmama, że pamięta z poprzednich koncertów iż w Polsce zawsze był ze strony tłumu taki charakterystyczny zaśpiew: TRI-VIUM KUR-WA! Dwa razy nie musiał powtarzać. Publiczność załapała w lot… Obawiałem się trochę repertuaru tego koncertu, bo zespół spuścił ostatnio z tonu i ostatnie płyty nie należą do moich ulubionych. Jednak mimo że faktycznie z najnowszej płyty zagrali bodaj cztery kawałki ten materiał po prostu się kleił. Muszę dać mu drugą szansę. Zagrali też trochę starszych tracków, ale resztę tego godzinnego setu można spokojnie nazwać przekrojówką (dwa utwory pojawiły się jedynie z „Ascendancy”). Obawiałem się że zespół zrezygnuje z growli również w starszych kawałkach. Tymczasem to nowe utwory zyskały na żywo większego pazura. Zresztą kiedy w zespole drugi gitarzysta i basista są tak sprawnymi wokalistami (rispekt), okazuje się że nie trzeba z niczego rezygnować. Dzień drugi festiwalu trwał w najlepsze, a drugi koncert tego dnia jeszcze bardziej naładował mnie optymizmem i energią.

Emperor

Punktualnie o 19:30 na Park Stage swoje misterium rozpoczął EMPEROR! Zespół, który od kilku lat koncentruje się na koncertowaniu (może przydałaby się płyta?) zafundował swoim licznie zgromadzonym fanom iście piekielne danie w postaci odegranego niemal w całości „Anthems To The Welkin At Dusk”. Ciarki były murowane! To właśnie za sprawą tego, jak i poprzedniego albumu Norwegów, black metal zyskał tabuny wiernych fanów. Na zakończenie trzy utwory z kultowego „In The Nightside Eclipse” z obowiązkowym „Inno a Satana” na czele i choć kolejny raz słońce nieco ujmowało z klimatu to ten koncert, jako całość, można wskazać jako jeden z najjaśniejszych fragmentów całego festiwalu. Bardzo dobrze tez się stało, że zespól zagrał na dworze – brzmienie zespołów grających w hali w zasadzie w każdym przypadku miało swoje mankamenty, na dworze brzmiało to selektywnie i klarownie, choć może i momentami dźwięk nieco pływał….

WITHIN TEMPTATION

WITHIN TEMPTATION – no cóż, ogłoszeni tej grupy jako jednego z uczestników festiwalu wywołało lawinę dyskusji, ale jak można było zauważyć już w samej Tauron Arenie, były osoby, które przyszły głównie dla Sharon den Adel i jej kolegów. Imponująca scena i znakomita oprawa wizualna mogły się podobać. Były buchające ognie, nieco podniosły klimat całości a Sharon dwoiła i troiła się na scenie udowadniając, że koncerty to jej żywioł. Zespół koncentrował się na nowych utworach i mnie osobiście, jako fana „starego” oblicza zespołu czegoś brakowało. W każdym razie publiczność była zachwycona a chyba o to w tym wszystkim chodzi.

KING DIAMOND

Wiedziony doświadczeniami dnia poprzedniego, nie miałem większych obaw co do jakości widowiska jakie przyjdzie nam doświadczyć. Zrobiło się już całkiem ciemno i oto miało rozpocząć się WYDARZENIE które dla mnie swobodnie można było nazwać „clue” Mystic Festiwalu 2019 – mianowicie z dawna wyczekiwany występ mistrza horroru – KINGA DIAMONDA. Kiedy kurtyna opadła, opadły też szczęki. Park Stage była kompletnie przystosowana dla potrzeb widowiska. Z tyłu sceny skonstruowano w pewnym sensie wnętrze budynku, z odrapanymi ścianami, wysokie schody i dwa poziomy podwyższeń (na których umiejscowiono zestaw perkusyjny oraz swoje miejsce miała chórzystka). Kiedy podczas wstępniaka King został wwieziony na szpitalnym łóżku, podłączony do kroplówki wywołało to aplauz, ale mnie przeszedł dreszcz (nie pierwszy tego wieczoru). Pomny bowiem ostatnich problemów zdrowotnych artysty, poczułem się nieco nieswojo. Po paru chwilach Diamond wstał z łóżka rozejrzał się po scenie, zdjął zawieszony na ścianie mikrofon na kościanym krzyżu i rozpoczęło się prawdziwe misterium. Występ poparty był pojawianiem się aktorów (nawet techniczni nosili habity), a aktorka grająca babcię czy zakonnicę dodawała swoim scenicznym zachowaniem i dzikim spojrzeniem powagi i grozy do konkretnych utworów. Setlista mogłaby być nazwana klasyką klasyki, gdyby nie nowy (wyborny) utwór „Masquerade of Madness”, który ekipa Diamonda nam zaprezentowała. Wracając do klasycznych kawałków – jestem zbudowany jak fantastycznie brzmią one obecnie. Przyznam że może i oryginalne brzmienie pierwszych płyt i ich pogłos ma w sobie szczyptę klimatu, ale od wczoraj z mojego odtwarzacza nie schodzi ostatnia koncertówka Kinga Diamonda. Zdrowie i wiek mistrza powodują że poprawkę należało wziąć na jego kondycję zwłaszcza wokalną, tym czasem o ile w falsetach wspomagany był przez wspomnianą chórzystkę tak jago niski wokal nie pozostawiał przez cały koncert wiele do życzenia. Odbiór i reakcja fanów również były fantastyczne – widać że wielu ludzi pojawiło się tego dnia głównie na tym koncercie. Ja byłem zachwycony. I choć wiedziałem że prawa festiwalu nie pozwalają na drugi bis – pozostałem pod sceną wraz z wieloma ludźmi jeszcze parę chwil po tym jak artyści zniknęli ze sceny.
__________________________________

Nawet nie będę próbował ukrywać, że moja obecność na tegorocznej odsłonie Mystic Festival była związana głównie z występem KINGA DIAMONDA. Tak, jestem sympatykiem (pewnie nawet chorobliwym) jego twórczości od blisko 30 lat i w zasadzie tylko raz opuściłem jego show w naszym kraju (do tej pory nie mogę tego przeboleć). Nie wiem czy potraficie sobie wyobrazić jak wielka radość ogarnęła mnie, kiedy potwierdziła się informacja, że i tym razem zobaczę twórcę kultowego „Abigail” na żywo (a nie było to wcale takie pewne – w tym miejscu podziękowania dla pewnego Miłego Człeka!).

Muzyczny spektakl niekwestionowanej legendy heavy metalu, w horrorowym wydaniu, przewidziano na drugi dzień festiwalu, jako zwieńczenie występów na średniej scenie. To nic, że jego show miało rozpocząć się dopiero o godz. 21:45 – ja kręciłem się w pobliżu już w momencie kiedy swoje podboje zainicjował CARCASS. Od tego czasu bacznie obserwowałem roszady pod sceną i czekałem na odpowiedni moment by zając dogodne miejsce przy barierkach i tak też po blackowej uczcie oferowanej przez norweski EMPEROR, pospiesznie „wstrzeliłem” się pod scenę – udało się! Potem mój redakcyjny kompan nazwał mnie… tzn. wyraził swoje dezaprobatę moją postawą (śmiech), ale co on tam wie – KING to KING (co mnie tam TRIVIUM czy też WITHIN TEMPTATION)! Faktycznie trzeba było wystać swoje, ale oczekiwanie uprzyjemniało przyjacielsko nastawione towarzystwo innych maniaków DIAMONDA, a do tego niedobory płynów uzupełniała ochrona polewając wodę spragnionym (zachowanie jak najbardziej na plus). W końcu nastąpiła „godzina zero”; czarna niczym noc kurtyna opadła na ziemię, odsłaniając horrorowy widok – scena stylizowana na wnętrze nawiedzonego domu ze schodami i podestami. KING został wwieziony na scenę przez zakapturzoną postać poprzez drzwi usytuowane w centralnej części sceny przy dźwiękach niepokojącego intro. Kiedy podniósł się z „fotela” sięgnął po zawieszony na ścianie mikrofon (oczywiście przyczepiony do charakterystycznego statywu) i tak się zaczęło – całość zainicjował „The Candle” z debiutanckiego krążka. Oj jakie to było fantastyczne… może inaczej – a co nie było fantastyczne?! Zachowam się zupełnie nieobiektywnie (nieprofesjonalnie), ale prawda jest taka, że dla mnie było to wyjątkowe wydarzenie/przeżycie stąd same superlatywy. Następnie zespół zaproponował coś z nowszego repertuaru (o ile tak można powiedzieć, bo grupa przecież daaaawno nie wydała premierowego materiału) – wykonano „Voodoo”, a chwilę później przywołano ducha „Abigail” za pośrednictwem „Arrival”, który został zapoczątkowany nożowym potraktowaniem lalki przez samego DIAMONDA.

Warto też wspomnieć o reszcie zespołu – wszyscy dawali z siebie ile tylko można, a pod tym względem szczególnie wyróżniał się wysoce aktywny basista. KING mógł liczyć na wokalne wsparcie (nie tylko publiki), ale przede wszystkim niewiasty, która zajmowała miejsce na wyższym podeście. Teatralność całego wydarzenia wzmacniała aktorska gra innej niewiasty – ta odgrywała rolę różnych postaci jakie pojawiały się historiach DIAMONDA. Nie obyło się także bez niespodzianek – tego wieczoru można było usłyszeć pierwszy premierowy kawałek zapowiadający nową płytę – mowa o „Masquerade of Madness”. Świetny numer, który pozwala z optymizmem patrzeć na przyszłe wydawnictwo (oby ukazało się jak najszybciej)! Poza tym akcentem zespół skupiał się przede wszystkim na klasycznym repertuarze, w ramach którego zaprezentowano m.in.: „Halloween”, obowiązkowy „Welcome Home”, „Sleepless Nights” czy też „Burn” oraz „Behind the Walls” z „The Eye”. Czas mijał bardzo szybko i nieuchronnie show Mistrza dobiegało końca. Co prawda występ został podzielony na część oficjalną i bisową, ale to i tak za mało. Pewnie nie tylko i ja chciałem więcej, ale jak wiadomo festiwale rządzą się własnymi prawami, dlatego też w okolicach 23 nastąpił koniec i nawet fajerwerki SABATON nie zdołały przyćmić smutku, jaki wypełnił moje serce… Nie mogę doczekać się kolejnej wizyty KINGA w naszym kraju i oby tym razem odbyło się to w warunkach klubowych!

SABATON

Na zakończenie festiwalu organizator zaplanował występ SABATON i choć w przypadku tego zespołu wiadomo, czego można się spodziewać to jednak szoł jakie dali było co najmniej interesujące. Rozpoczęli przy ogłuszającym huku wystrzałów i wybuchów by po chwili wciągnąć publiczność w energetyczną, metalową wycieczkę po historii. Grupa wypracowała już swój styl i dość wygodnie wyściełała sobie miejsce na metalowej scenie. Fani (na pewno ci pod samą scena) niemal jedli im z rąk wyśpiewując z Joakim Brodénem kolejne refreny. Mieliśmy do czynienia z przekrojówką po twórczości zespołu i utworami z nadchodzącej płyty do tytułu nawiązywał militarny wystrój sceny z napisem „The Great War”. Oczywiście nie zabrakło „40:1” i choć słyszałem już lepsze wykony tego utwory to zaskoczył mnie fakt, że zaraz po nim (a nie był ostatni) cześć publiczności zaczęła opuszczać halę (fani jednej piosenki?!?).

SABATON to trochę takie AC/DC metalu – utwory niby do siebie podobne, ale dynamiczne dźwięki inośne refreny znakomicie zdają egzamin na festiwalowych scenach. Czy się to komuś podoba czy nie, SABATON to obecnie duży zespół, zespól posiadający ogromne rzesze fanów i jako zwieńczenie festiwalu na halowej scenie sprawdzili się znakomicie!

Tegoroczna edycja Mystic Festival przeszła do historii – to była niezwykle udana impreza i co warto podkreślić znakomicie zorganizowana. Było co jeść, było co pić, można było obkupić się merchem… a co najważniejsze spędzić wiele godzin z dobrą muzyką – formuła „dla każdego coś miłego” sprawdziła się w praniu i nie pozostaje już nic innego jak czekać na edycję przyszłoroczną!

Piotr Michalski
Piotr Spyra
Marcin Magiera

Dodaj komentarz