26.06 to był naprawdę gorący dzień! Po pierwsze temperatura powietrza sięgała 36/37 stopni a po drugie Mystic Festival rozkręcił się już na dobre i drugi finało dzień zapowiadał się niezwykle interesująco!

Na pierwszy ogień (na festiwalowe miejsce udało się nam dotrzeć po 17:00) poszedł CARCASS i
choć pogoda była iście piekielna to Brytyjczycy wykonali swoją muzę z
zimną precyzją godną chirurgicznego skalpela. Rozpoczęli „316L Grade Surgical Steel” z ostatniego albumu by na zakończenie zafundować bardzo dobrze bawiącej się publiczności niemal przebojowy „Heartwork”. CARCASS, duża scena i światło dzienne to nie jest może idealne połączenie, ale panowie dali radę…

Obawiałem się, że TRIVIUM grając o tej samej porze co
dnia poprzedniego TESTAMENT – podzieli los poprzednika. Tymczasem kiedy
pojawiliśmy się w Arenie, oczom nam ukazała się całkiem dobrze
przygotowana scena. Więcej było świateł, jakaś scenografia, śladowe
ilości (ale zawsze) pirotechniki. I to co uderzyło już od wejścia, to
ZNACZNIE lepsze nagłośnienie. I kiedy zdania co do tego zaczynały być
podzielone, odkryliśmy tajemnicę brzmienia w Tauron Arenie. Otóż, kiedy
znasz i lubisz materiał, słychać go znacznie lepiej (wzdrygnąłem się na
wspomnienie koncertu SLIPKNOT – brrr). Ale do rzeczy. Interakcja z
tłumem. Szacun! Matt Heafy podlizał się nieco publiczności wyuczonymi
zwrotami w naszym języku, ale też nie musiał zbyt długo namawiać ludzi
do zabawy. Młyny, które zorganizował po obu stronach sceny były
imponujące! Połechtał oczywiście publiczność komplementami, a nawet
wykorzystał naszą narodową przywarę, i wjechał nam na ambicję twierdząc
że najlepsza publiczność na tej trasie była dotychczas… w Donington.
Polacy oczywiście od tego momentu zaczęli się dwoić i troić aby
wyprowadzić go z błędu. Publice spodobało się również przypomnienie
frontmama, że pamięta z poprzednich koncertów iż w Polsce zawsze był ze
strony tłumu taki charakterystyczny zaśpiew: TRI-VIUM KUR-WA! Dwa razy
nie musiał powtarzać. Publiczność załapała w lot… Obawiałem się trochę
repertuaru tego koncertu, bo zespół spuścił ostatnio z tonu i ostatnie
płyty nie należą do moich ulubionych. Jednak mimo że faktycznie z
najnowszej płyty zagrali bodaj cztery kawałki ten materiał po prostu się
kleił. Muszę dać mu drugą szansę. Zagrali też trochę starszych tracków,
ale resztę tego godzinnego setu można spokojnie nazwać przekrojówką
(dwa utwory pojawiły się jedynie z „Ascendancy”).
Obawiałem się że zespół zrezygnuje z growli również w starszych
kawałkach. Tymczasem to nowe utwory zyskały na żywo większego pazura.
Zresztą kiedy w zespole drugi gitarzysta i basista są tak sprawnymi
wokalistami (rispekt), okazuje się że nie trzeba z niczego rezygnować.
Dzień drugi festiwalu trwał w najlepsze, a drugi koncert tego dnia
jeszcze bardziej naładował mnie optymizmem i energią.

Punktualnie o 19:30 na Park Stage swoje misterium rozpoczął EMPEROR!
Zespół, który od kilku lat koncentruje się na koncertowaniu (może
przydałaby się płyta?) zafundował swoim licznie zgromadzonym fanom iście
piekielne danie w postaci odegranego niemal w całości „Anthems To The Welkin At Dusk”.
Ciarki były murowane! To właśnie za sprawą tego, jak i poprzedniego
albumu Norwegów, black metal zyskał tabuny wiernych fanów. Na
zakończenie trzy utwory z kultowego „In The Nightside Eclipse” z obowiązkowym „Inno a Satana”
na czele i choć kolejny raz słońce nieco ujmowało z klimatu to ten
koncert, jako całość, można wskazać jako jeden z najjaśniejszych
fragmentów całego festiwalu. Bardzo dobrze tez się stało, że zespól
zagrał na dworze – brzmienie zespołów grających w hali w zasadzie w
każdym przypadku miało swoje mankamenty, na dworze brzmiało to
selektywnie i klarownie, choć może i momentami dźwięk nieco pływał….

WITHIN TEMPTATION – no cóż, ogłoszeni tej grupy jako
jednego z uczestników festiwalu wywołało lawinę dyskusji, ale jak można
było zauważyć już w samej Tauron Arenie, były osoby, które przyszły
głównie dla Sharon den Adel i jej kolegów. Imponująca scena i znakomita
oprawa wizualna mogły się podobać. Były buchające ognie, nieco podniosły
klimat całości a Sharon dwoiła i troiła się na scenie udowadniając, że
koncerty to jej żywioł. Zespół koncentrował się na nowych utworach i
mnie osobiście, jako fana „starego” oblicza zespołu czegoś brakowało. W
każdym razie publiczność była zachwycona a chyba o to w tym wszystkim
chodzi.

Wiedziony doświadczeniami dnia poprzedniego, nie miałem większych obaw
co do jakości widowiska jakie przyjdzie nam doświadczyć. Zrobiło się już
całkiem ciemno i oto miało rozpocząć się WYDARZENIE które dla mnie
swobodnie można było nazwać „clue” Mystic Festiwalu 2019 – mianowicie z
dawna wyczekiwany występ mistrza horroru – KINGA DIAMONDA.
Kiedy kurtyna opadła, opadły też szczęki. Park Stage była kompletnie
przystosowana dla potrzeb widowiska. Z tyłu sceny skonstruowano w pewnym
sensie wnętrze budynku, z odrapanymi ścianami, wysokie schody i dwa
poziomy podwyższeń (na których umiejscowiono zestaw perkusyjny oraz
swoje miejsce miała chórzystka). Kiedy podczas wstępniaka King został
wwieziony na szpitalnym łóżku, podłączony do kroplówki wywołało to
aplauz, ale mnie przeszedł dreszcz (nie pierwszy tego wieczoru). Pomny
bowiem ostatnich problemów zdrowotnych artysty, poczułem się nieco
nieswojo. Po paru chwilach Diamond wstał z łóżka rozejrzał się po
scenie, zdjął zawieszony na ścianie mikrofon na kościanym krzyżu i
rozpoczęło się prawdziwe misterium. Występ poparty był pojawianiem się
aktorów (nawet techniczni nosili habity), a aktorka grająca babcię czy
zakonnicę dodawała swoim scenicznym zachowaniem i dzikim spojrzeniem
powagi i grozy do konkretnych utworów. Setlista mogłaby być nazwana
klasyką klasyki, gdyby nie nowy (wyborny) utwór „Masquerade of Madness”,
który ekipa Diamonda nam zaprezentowała. Wracając do klasycznych
kawałków – jestem zbudowany jak fantastycznie brzmią one obecnie.
Przyznam że może i oryginalne brzmienie pierwszych płyt i ich pogłos ma w
sobie szczyptę klimatu, ale od wczoraj z mojego odtwarzacza nie schodzi
ostatnia koncertówka Kinga Diamonda. Zdrowie i wiek mistrza powodują że
poprawkę należało wziąć na jego kondycję zwłaszcza wokalną, tym czasem o
ile w falsetach wspomagany był przez wspomnianą chórzystkę tak jago
niski wokal nie pozostawiał przez cały koncert wiele do życzenia. Odbiór
i reakcja fanów również były fantastyczne – widać że wielu ludzi
pojawiło się tego dnia głównie na tym koncercie. Ja byłem zachwycony. I
choć wiedziałem że prawa festiwalu nie pozwalają na drugi bis –
pozostałem pod sceną wraz z wieloma ludźmi jeszcze parę chwil po tym jak
artyści zniknęli ze sceny.
__________________________________
Nawet nie będę próbował ukrywać, że moja obecność na tegorocznej odsłonie Mystic Festival była związana głównie z występem KINGA DIAMONDA.
Tak, jestem sympatykiem (pewnie nawet chorobliwym) jego twórczości od
blisko 30 lat i w zasadzie tylko raz opuściłem jego show w naszym kraju
(do tej pory nie mogę tego przeboleć). Nie wiem czy potraficie sobie
wyobrazić jak wielka radość ogarnęła mnie, kiedy potwierdziła się
informacja, że i tym razem zobaczę twórcę kultowego „Abigail” na żywo (a
nie było to wcale takie pewne – w tym miejscu podziękowania dla pewnego
Miłego Człeka!).
Muzyczny spektakl niekwestionowanej legendy heavy metalu, w horrorowym
wydaniu, przewidziano na drugi dzień festiwalu, jako zwieńczenie
występów na średniej scenie. To nic, że jego show miało rozpocząć się
dopiero o godz. 21:45 – ja kręciłem się w pobliżu już w momencie kiedy
swoje podboje zainicjował CARCASS. Od tego czasu bacznie obserwowałem
roszady pod sceną i czekałem na odpowiedni moment by zając dogodne
miejsce przy barierkach i tak też po blackowej uczcie oferowanej przez
norweski EMPEROR, pospiesznie „wstrzeliłem” się pod scenę – udało się!
Potem mój redakcyjny kompan nazwał mnie… tzn. wyraził swoje
dezaprobatę moją postawą (śmiech), ale co on tam wie – KING to KING (co
mnie tam TRIVIUM czy też WITHIN TEMPTATION)! Faktycznie trzeba było
wystać swoje, ale oczekiwanie uprzyjemniało przyjacielsko nastawione
towarzystwo innych maniaków DIAMONDA, a do tego niedobory płynów
uzupełniała ochrona polewając wodę spragnionym (zachowanie jak
najbardziej na plus). W końcu nastąpiła „godzina zero”; czarna niczym
noc kurtyna opadła na ziemię, odsłaniając horrorowy widok – scena
stylizowana na wnętrze nawiedzonego domu ze schodami i podestami. KING
został wwieziony na scenę przez zakapturzoną postać poprzez drzwi
usytuowane w centralnej części sceny przy dźwiękach niepokojącego intro.
Kiedy podniósł się z „fotela” sięgnął po zawieszony na ścianie mikrofon
(oczywiście przyczepiony do charakterystycznego statywu) i tak się
zaczęło – całość zainicjował „The Candle” z
debiutanckiego krążka. Oj jakie to było fantastyczne… może inaczej – a
co nie było fantastyczne?! Zachowam się zupełnie nieobiektywnie
(nieprofesjonalnie), ale prawda jest taka, że dla mnie było to wyjątkowe
wydarzenie/przeżycie stąd same superlatywy. Następnie zespół
zaproponował coś z nowszego repertuaru (o ile tak można powiedzieć, bo
grupa przecież daaaawno nie wydała premierowego materiału) – wykonano „Voodoo”, a chwilę później przywołano ducha „Abigail” za pośrednictwem „Arrival”, który został zapoczątkowany nożowym potraktowaniem lalki przez samego DIAMONDA.
Warto też wspomnieć o reszcie zespołu – wszyscy dawali z siebie ile
tylko można, a pod tym względem szczególnie wyróżniał się wysoce aktywny
basista. KING mógł liczyć na wokalne wsparcie (nie tylko publiki), ale
przede wszystkim niewiasty, która zajmowała miejsce na wyższym podeście.
Teatralność całego wydarzenia wzmacniała aktorska gra innej niewiasty –
ta odgrywała rolę różnych postaci jakie pojawiały się historiach
DIAMONDA. Nie obyło się także bez niespodzianek – tego wieczoru można
było usłyszeć pierwszy premierowy kawałek zapowiadający nową płytę –
mowa o „Masquerade of Madness”. Świetny numer,
który pozwala z optymizmem patrzeć na przyszłe wydawnictwo (oby ukazało
się jak najszybciej)! Poza tym akcentem zespół skupiał się przede
wszystkim na klasycznym repertuarze, w ramach którego zaprezentowano
m.in.: „Halloween”, obowiązkowy „Welcome Home”, „Sleepless Nights” czy też „Burn” oraz „Behind the Walls” z „The Eye”.
Czas mijał bardzo szybko i nieuchronnie show Mistrza dobiegało końca.
Co prawda występ został podzielony na część oficjalną i bisową, ale to i
tak za mało. Pewnie nie tylko i ja chciałem więcej, ale jak wiadomo
festiwale rządzą się własnymi prawami, dlatego też w okolicach 23
nastąpił koniec i nawet fajerwerki SABATON nie zdołały przyćmić smutku,
jaki wypełnił moje serce… Nie mogę doczekać się kolejnej wizyty KINGA w
naszym kraju i oby tym razem odbyło się to w warunkach klubowych!

Na zakończenie festiwalu organizator zaplanował występ SABATON i
choć w przypadku tego zespołu wiadomo, czego można się spodziewać to
jednak szoł jakie dali było co najmniej interesujące. Rozpoczęli przy
ogłuszającym huku wystrzałów i wybuchów by po chwili wciągnąć
publiczność w energetyczną, metalową wycieczkę po historii. Grupa
wypracowała już swój styl i dość wygodnie wyściełała sobie miejsce na
metalowej scenie. Fani (na pewno ci pod samą scena) niemal jedli im z
rąk wyśpiewując z Joakim Brodénem kolejne refreny. Mieliśmy do czynienia
z przekrojówką po twórczości zespołu i utworami z nadchodzącej płyty do
tytułu nawiązywał militarny wystrój sceny z napisem „The Great War”. Oczywiście nie zabrakło „40:1”
i choć słyszałem już lepsze wykony tego utwory to zaskoczył mnie fakt,
że zaraz po nim (a nie był ostatni) cześć publiczności zaczęła opuszczać
halę (fani jednej piosenki?!?).
SABATON to trochę takie AC/DC metalu – utwory niby do
siebie podobne, ale dynamiczne dźwięki inośne refreny znakomicie zdają
egzamin na festiwalowych scenach. Czy się to komuś podoba czy nie,
SABATON to obecnie duży zespół, zespól posiadający ogromne rzesze fanów i
jako zwieńczenie festiwalu na halowej scenie sprawdzili się znakomicie!
Tegoroczna edycja Mystic Festival przeszła do historii –
to była niezwykle udana impreza i co warto podkreślić znakomicie
zorganizowana. Było co jeść, było co pić, można było obkupić się
merchem… a co najważniejsze spędzić wiele godzin z dobrą muzyką –
formuła „dla każdego coś miłego” sprawdziła się w praniu i nie pozostaje
już nic innego jak czekać na edycję przyszłoroczną!
Piotr Michalski
Piotr Spyra
Marcin Magiera