2019.06.25 – MYSTIC FESTIVAL (dzień 1)- Kraków

mf19-560

Pierwszy dzień tegorocznego Mystic Festivalu za nami. I przyznać muszę, że był to bardzo udany dzień. Oczywiście mieliśmy kilka obaw natury organizacyjnej, ale okazały się one bezpodstawne. Plan był taki, aby przemieszczać się między dwoma głównymi scenami, okazyjnie zaglądając na ciekawostki na scenie Shrine. Natężenie ruchu na drogach sprawiło, że dotarliśmy przed Tauron Arenę nieco później niż zakładaliśmy, przez co dotarliśmy dosłownie na końcówkę koncertu SOULFLY. Ale prawda jest taka że parę chwil zajęło nam rozpracowanie topologii scen i najwygodniejszego do nich dojścia.

Podczas wejścia na teren festiwalu wyłapałem dosłownie parę nut POWER TRIP i zaskoczony byłem, że przy najmniejszej ze scen frekwencja była w porządku (w tym momencie już SOULFLY grał po drugiej stronie festiwalowego terenu). Nagłośnienie również było OK. Ale siłą rzeczy chcieliśmy załapać się jeszcze na kawałek koncertu ekipy Cavalery. Pierwsze wrażenie jakie zrobiła na mnie Park Stage, mogę spokojnie nazwać oszołomieniem. Spodziewałem się że będzie sporo mniejsza, to samo tyczy się terenów ją okalających. Tymczasem okazało się że niejednokrotnie przed (teoretycznie) drugą ze scen miało okazję pojawić się więcej ludzi niż w w przypadku hali Tauron Areny. Faktycznie występu SOULFLY obejrzeliśmy końcówkę, ale zdołaliśmy rozejrzeć się za dogodnymi miejscami do obserwowania kolejnych koncertów.
Przy okazji mieliśmy już pewną wiedzę co do rozkładu punktów gastronomii i merchu, więc mimo kolejek już zaczęliśmy planować strategię zakupów.

Przyznam szczerze, że dla mnie kulminacja festiwalu miała nastąpić już o 18:30. Nastawiałem się bowiem od samego początku na obejrzenie grupy TESTAMENT. I tutaj zamiar był jasny. Nie zamierzałem uronić ani nuty. Moja ekipa w tym momencie rozpierzchła się na dwie pozostałe sceny, bo POSSESSED był niezwykle nęcącą porpozycją tego wieczoru, a i POWERWOLF mógł się nałożyć na koniec koncertu TESTAMENT. Tymczasem okazało się że Amerykanie zakończyli swój set pięć minut wcześniej niż było napisane na rozpisce, w związku z tym jeśli ktoś chciał koniecznie przemieszczać się między dwoma głównymi scenami – bez problemu zdołałby obejrzeć wszystkie zespoły. Bo jak się później okazało – wszystkie zespoły tak zaplanowały swoje występy. TESTAMENT zaczął od nowego wyśmienitego materiału, ale dość szybko przeszli do klasyki. Scena nie powalała, bo zespół ustawił dwa symbole z legacy po bokach sceny a za plecami dumnie prezentowało się wielkie logo na kurtynie. Wizualna asceza nie korelowała z tym co grupa miała do zaprezentowania swoim fanom. Mosh pit utworzył się już od pierwszych utworów i przyjęcie było więcej niż przyzwoite. Mimo że nieco mogę kręcić nosem na selektywność brzmienia, ekipa zrobiła na mnie ponownie dobre wrażenie. Telebimy ustawione po bokach sceny robiły swoją robotę i wiadomo było że przy kolejnych zespołach gdzie frekwencja będzie jeszcze większa osoby stojące dalej będą miały doskonały wgląd na scenę.

testament

Życie to sztuka wyboru. Postanowiłem odpuścić parę utworów POWERWOLF, by zobaczyć pół godziny koncertu POSSESSED. I była to dobra decyzja. Zachęcony ich porządną ostatnią płytą pognałem pod małą scenę, nie tym wyjściem co trzeba, także przekonałem się że te 5 minut zapasu swobodnie wystarczy by dotrzeć z płyty Areny na Park Stage (i na odwrót). POSSESSED okazał się brzmieć nawet lepiej niż TESTAMENT. Światła na scenie o tej porze dnia to była trochę para w gwizdek, ale robotę robiła sztucznie rozpylana mgła. Dzięki niej światła przynajmniej w pewnym zakresie dodawały dynamiki.
Bo mimo tego że wokalista porusza się na wózku był najbardziej przemieszczającym się członkiem ekipy. Gitarzyści raczej ograniczyli się do headbangingu. Zespół był przyjęty gorąco i w sumie szkoda że nie mogli zagrać dłużej lub pojawić się na większej scenie. Cóż… może w związku z wydaniem nowej płyty jakieś szanse na koncert klubowy?

possessed

Dosłownie parę kroków i trafiliśmy w środek powermetalowego święta. POWERWOLF zaskoczył przepychem scenicznym. Podwyższenia dostosowane do zespołu, zmieniające się kurtyny z elementami okładek i WYŚMIENITE brzmienie na park stage, sprawiło że trochę pożałowałem formuły festiwalu i trzech scen. Z drugiej strony zespół nie zdołał mnie do siebie przekonać, bo trochę za dużo jak na mój gust w ich muzyce elementów sakralnych i całość wypada jakoś przaśnie, ale wyglądało to na prawdę w porządku i bardzo dobrze się tego słuchało. Nóżka sama chodziła. Okazało się wręcz że zaskakująco spora część materiału była mi znana (a osłuchiwałem ich płyty chyba po jednym razie).

powerwolf

W tym momencie już założyliśmy że bez problemu zdążymy na AMON AMARTH i pytanie było takie czy dołożą organizacyjny kamyczek do tego co zaprezentowali na main stage ich znakomici poprzednicy. I owszem. Scena była zupełnie przerobiona. Zestaw perkusyjny obudowany w formie drakkaru, dużo większa dawka oświetlenia i po raz pierwszy tego wieczoru elementy pirotechniczne. Do tego aktorzy… a to walczący wojownicy, a to jakiś demon. Do tego frontman grupy popisał się rekordową znajomością naszego języka. Jak babcie kocham – był moment że już myślałem że wszystkie zapowiedzi wypowie po polsku. Brzmieli fantastycznie mimo pewno pogłosu (który na tym etapie uznałem za celowy). Gitary brzmiały tak fenomenalnie soczyście, że obserwowanie na telebimie solówek gitarzysty było gratką dla każdego fana gitary. Zbudowany ich występem, stwierdziłem przy tym że moja broda jest pożałowania godnych rozmiarów… i postanowiłem solennie poprawić ten stan i nieco się zapuścić. Jakby kto za jakiś czas pytał – to będzie zasługa AMON AMARTH.

amon amarth

W momencie kiedy dużą scenę eksplorowali jeszcze wikingowie z AMON AMARTH, postanowiłem wymknąć się niepostrzeżenie i zając komfortowe miejsce przed „Shrine Stage”, gdzie za parę chwil miało rozpocząć się „bezbożeństwo” rodzimej formacji BATUSHKA. Kiedy dotarłem na miejsce, oprawa sceniczna była już prawie kompletna i dopracowywano w zasadzie już tylko szczegóły. W tym momencie ludzi było niewiele, ale sytuacja zmieniała się dynamicznie – zgromadzonych tylko i wyłącznie przybywało. Napomknę, że wśród publiczności dało się wyczuć konsternacje odnośnie tego, z którą karnacją zespołu będą mieli do czynienia. Nie będę wdawał się w szczegóły personalnych zawirowań, bo w tej sprawie nie mam stosownej wiedzy i powiem tak – liczy się muzyka! Najbardziej byłem ciekaw tego, jaki repertuar zostanie zaprezentowany tegoż wieczoru, czy panowie skupią się na premierowym materiale czy też pokuszą się o zagranie czegoś starszego. Jak okazało się chwilę później, BATUSHKA ograniczyła się wyłączenie do promocji „Hospodi”, którego premiera będzie miała miejsce 12 lipca. Nie muszę wyjaśniać, że sympatycy zespołu, mieli doskonałą okazję do zakosztowania „nowego”. Osobiście byłem o tyle w komfortowej sytuacji, że ów materiał miałem dość dobrze osłuchany (jeszcze przed koncertem) i jego skonfrontowanie na żywo było dodatkowym doświadczeniem, jakby umocnieniem wcześniejszego wrażenia. Mogę śmiało stwierdzić, że premierowe kompozycje (zwłaszcza te pierwsze), na żywo prezentują się jak należy i choć styl zespołu przeszedł wyczuwalnej metamorfozie, nie da się zaprzeczyć z kim mamy do czynienia. Zmianie uległ również wizerunek zespołu, oprawa sceniczna została uzupełniona o kolejne „relikwie”, w tym również drewnianą trumnę. Także i ustawienie sceniczne poszczególnych muzyków było nieco inne niż do tej pory – wszyscy „wiosłowi” byli usytuowani na tyle sceny, a z pierwszego planu zniknął gitarzysta (wiadomo kto). Również i główny celebrans wzbudzał pewną konsternację – zastanawiająca była jego aparycja (sprawa zasługuje na wnikliwe dochodzenie…). Nie brakowało obrzędowych gestów, podniosłych momentów. Pod koniec występu, kiedy doomowa tonażowość kawałków wzięła górę, wtenczas atmosfera zrobiła się cięższa, duszna i na pewno nie sprzyjała temu wysoka temperatura (choć była niższa niż za dnia). Występ nieubłaganie dobiegał końca, obsługa ceremonii stopniowo opuszczała scenę. Jedna z zakapturzonych postaci przeszła przez scenę dzierżąc pokaźnych rozmiarów krzyż, a na sam koniec wybrzmiewały już tylko oszczędne dźwięki perkusji, ale i te nagle ustały i nie było już nic.

batushka

Kompletnie niespodziewanie ten koncert okazał się dla mnie występem wieczoru. O ile nie sympatyzuję z ostatnimi studyjnymi długograjami zespołu, tak na żywo ten materiał sprawdza się doskonale. Zaraz po koncercie postanowiłem dać najnowszej płycie jeszcze jedną szansę. IN FLAMES zaprezentowali na scenie rekordową ilość reflektorów i to one robiły całą robotę. Nie potrzeba było żadnych ogni. Światła i zmiana tła zaspokoiły apetyt na show. Bowiem muzyka porwała publiczność do reszty. Pod koniec występu kiedy ludzie zaczęli przemieszczać się już na koncert gwiazdy festiwalu, można było podejść jeszcze bliżej i zobaczyć koncert z różnych perspektyw. Nawet chwila na schodach była ciekawym przeżyciem. Wówczas wgląd na falujący tłum dodawał specyficznego klimatu. Ja najbardziej czekałem na starsze utwory i doczekałem się, mimo że do spełnienia brakowało mi zmiany proporcji. Cóż zespół promował „I, the Mask” i trzeba było wziąć na to poprawkę. Zresztą jak miało się okazać za chwilę. SLIPKNOT nie przebił występu IN FLAMES.

in flames

Kiedy moi kompani raczyli się dźwiękami IN FLAMES (po niedawnym wrocławskim koncercie postanowiłem sobie odpuścić ich występ), ja po koncercie BATUSHKI powolnym krokiem udałem się do wnętrza areny, gdzie szykowano scenę na występ gwiazdy pierwszego dnia festiwalu. W końcu udało się usiąść i zregenerować siły (te w tym momencie poniżej oczekiwanego poziomu). Ludzie tłumnie wypełniali wnętrze obiektu i z chwili na chwilę robiło się coraz mniej komfortowo – tuż przed rozpoczęciem, ścisk był już ciężki do zniesienia (przynajmniej tam gdzie stałem). Być może dlatego by umożliwić większej ilości ludzi dotarcie pod Main Stage SLIPKNOT jako jedyny zespół tego dnia zagrał z 10-cio minutowym opóźnieniem. Kiedy światła zgasły, a kotara odsłoniła scenę dało się wyczuć ogromny entuzjazm publiczności. SLIPKNOT od początku pluł sceniczną energią, co szczególnie było uwypuklone przy okazji wcześniejszej twórczości. Ta przeplatała się z nowszymi kawałkami, które były ciepło odbierane przez fanów. Ci wspomagali wokalistę wielokrotnie tego wieczoru, co nie chodziło uwadze muzyków. Jeżeli chodzi o to co działo się na scenie – o stagnacji nie było mowy. Dodatkowi bębniarze wyginali się jak tylko można, a najefektowniej prezentował się zakapturzona postać z upodobaniem użytkując wmontowaną bieżnię. Wyglądało to dość komicznie, ale z drugiej strony gość robił show. Pewne zastrzeżenia budziło natomiast brzmienie, a zwłaszcza głośność, która zbliżała się do niebezpiecznego poziomu. Tym niemniej po twarzach zgromadzonych nie było widać rozgoryczenia tym zjawiskiem, chyba większość była usatysfakcjonowana. SLIPKNOT – jak dało się zaobserwować – posiada wielu fanów w naszym kraju i myślę, że oczekiwania większości zostały spełnione.

slipknot

Dla mnie najjaśniejszymi punktami tego dnia pozostają jednak AMON AMARTH i IN FLAMES. Kapitalne koncerty! POSSESSED pozamiatał na scenie shrine i nie miął tam konkurencji. POWERWOLF – miłe zaskoczenie… TESTAMENT – w porządku.

Pochwalę jeszcze raz organizację. Myślę że najważniejszą informacją przed dniem drugim jest taka wieść, że koncerty na main stage i park stage się NIE NAKŁADAJĄ. Drugą istotną wieścią jest fakt, że komary atakują mniej niż się tego spodziewaliśmy. Owszem – pojawiło się parę prób z ich strony, ale chyba mają tam po prostu spory wybór, każdy z nas skończył zaledwie z jednym bąblem.
Sporym powodzeniem cieszył się merch i o ile gadżety zespołów były w europejskich cenach, tak graty z logosami Mystic Festiwalu można było już zobaczyć na festiwalowiczach i kosztowały chyba połowę mniej.
Z wypiekami na twarzy wybieram się na dzień drugi. I już zakreślam datę w kalendarzu na przyszły rok. Wiadomo już, że MYSTIC FESTIVAL 2020 odbędzie się 10-11 czerwca.

Piotr Spyra
Marcin Magiera
Mariusz Spyra

Dodaj komentarz