Pierwszy dzień tegorocznego Mystic Festivalu za nami. I przyznać muszę,
że był to bardzo udany dzień. Oczywiście mieliśmy kilka obaw natury
organizacyjnej, ale okazały się one bezpodstawne. Plan był taki, aby
przemieszczać się między dwoma głównymi scenami, okazyjnie zaglądając na
ciekawostki na scenie Shrine. Natężenie ruchu na drogach sprawiło, że
dotarliśmy przed Tauron Arenę nieco później niż zakładaliśmy, przez co
dotarliśmy dosłownie na końcówkę koncertu SOULFLY. Ale prawda jest taka
że parę chwil zajęło nam rozpracowanie topologii scen i
najwygodniejszego do nich dojścia.
Podczas wejścia na teren festiwalu wyłapałem dosłownie parę nut POWER TRIP
i zaskoczony byłem, że przy najmniejszej ze scen frekwencja była w
porządku (w tym momencie już SOULFLY grał po drugiej stronie
festiwalowego terenu). Nagłośnienie również było OK. Ale siłą rzeczy
chcieliśmy załapać się jeszcze na kawałek koncertu ekipy Cavalery.
Pierwsze wrażenie jakie zrobiła na mnie Park Stage, mogę spokojnie
nazwać oszołomieniem. Spodziewałem się że będzie sporo mniejsza, to samo
tyczy się terenów ją okalających. Tymczasem okazało się że
niejednokrotnie przed (teoretycznie) drugą ze scen miało okazję pojawić
się więcej ludzi niż w w przypadku hali Tauron Areny. Faktycznie występu SOULFLY obejrzeliśmy końcówkę, ale zdołaliśmy rozejrzeć się za dogodnymi miejscami do obserwowania kolejnych koncertów.
Przy okazji mieliśmy już pewną wiedzę co do rozkładu punktów gastronomii
i merchu, więc mimo kolejek już zaczęliśmy planować strategię zakupów.
Przyznam szczerze, że dla mnie kulminacja festiwalu miała nastąpić już o
18:30. Nastawiałem się bowiem od samego początku na obejrzenie grupy TESTAMENT.
I tutaj zamiar był jasny. Nie zamierzałem uronić ani nuty. Moja ekipa w
tym momencie rozpierzchła się na dwie pozostałe sceny, bo POSSESSED był
niezwykle nęcącą porpozycją tego wieczoru, a i POWERWOLF mógł się
nałożyć na koniec koncertu TESTAMENT. Tymczasem okazało się że
Amerykanie zakończyli swój set pięć minut wcześniej niż było napisane na
rozpisce, w związku z tym jeśli ktoś chciał koniecznie przemieszczać
się między dwoma głównymi scenami – bez problemu zdołałby obejrzeć
wszystkie zespoły. Bo jak się później okazało – wszystkie zespoły tak
zaplanowały swoje występy. TESTAMENT zaczął od nowego wyśmienitego
materiału, ale dość szybko przeszli do klasyki. Scena nie powalała, bo
zespół ustawił dwa symbole z legacy po bokach sceny a za plecami dumnie
prezentowało się wielkie logo na kurtynie. Wizualna asceza nie
korelowała z tym co grupa miała do zaprezentowania swoim fanom. Mosh pit
utworzył się już od pierwszych utworów i przyjęcie było więcej niż
przyzwoite. Mimo że nieco mogę kręcić nosem na selektywność brzmienia,
ekipa zrobiła na mnie ponownie dobre wrażenie. Telebimy ustawione po
bokach sceny robiły swoją robotę i wiadomo było że przy kolejnych
zespołach gdzie frekwencja będzie jeszcze większa osoby stojące dalej
będą miały doskonały wgląd na scenę.

Życie to sztuka wyboru. Postanowiłem odpuścić parę utworów POWERWOLF, by zobaczyć pół godziny koncertu POSSESSED.
I była to dobra decyzja. Zachęcony ich porządną ostatnią płytą pognałem
pod małą scenę, nie tym wyjściem co trzeba, także przekonałem się że te
5 minut zapasu swobodnie wystarczy by dotrzeć z płyty Areny na Park
Stage (i na odwrót). POSSESSED okazał się brzmieć nawet lepiej niż
TESTAMENT. Światła na scenie o tej porze dnia to była trochę para w
gwizdek, ale robotę robiła sztucznie rozpylana mgła. Dzięki niej światła
przynajmniej w pewnym zakresie dodawały dynamiki.
Bo mimo tego że wokalista porusza się na wózku był najbardziej
przemieszczającym się członkiem ekipy. Gitarzyści raczej ograniczyli się
do headbangingu. Zespół był przyjęty gorąco i w sumie szkoda że nie
mogli zagrać dłużej lub pojawić się na większej scenie. Cóż… może w
związku z wydaniem nowej płyty jakieś szanse na koncert klubowy?

Dosłownie parę kroków i trafiliśmy w środek powermetalowego święta.
POWERWOLF zaskoczył przepychem scenicznym. Podwyższenia dostosowane do
zespołu, zmieniające się kurtyny z elementami okładek i WYŚMIENITE
brzmienie na park stage, sprawiło że trochę pożałowałem formuły
festiwalu i trzech scen. Z drugiej strony zespół nie zdołał mnie do
siebie przekonać, bo trochę za dużo jak na mój gust w ich muzyce
elementów sakralnych i całość wypada jakoś przaśnie, ale wyglądało to na
prawdę w porządku i bardzo dobrze się tego słuchało. Nóżka sama
chodziła. Okazało się wręcz że zaskakująco spora część materiału była mi
znana (a osłuchiwałem ich płyty chyba po jednym razie).

W tym momencie już założyliśmy że bez problemu zdążymy na AMON AMARTH i
pytanie było takie czy dołożą organizacyjny kamyczek do tego co
zaprezentowali na main stage ich znakomici poprzednicy. I owszem. Scena
była zupełnie przerobiona. Zestaw perkusyjny obudowany w formie
drakkaru, dużo większa dawka oświetlenia i po raz pierwszy tego wieczoru
elementy pirotechniczne. Do tego aktorzy… a to walczący wojownicy, a
to jakiś demon. Do tego frontman grupy popisał się rekordową znajomością
naszego języka. Jak babcie kocham – był moment że już myślałem że
wszystkie zapowiedzi wypowie po polsku. Brzmieli fantastycznie mimo
pewno pogłosu (który na tym etapie uznałem za celowy). Gitary brzmiały
tak fenomenalnie soczyście, że obserwowanie na telebimie solówek
gitarzysty było gratką dla każdego fana gitary. Zbudowany ich występem,
stwierdziłem przy tym że moja broda jest pożałowania godnych
rozmiarów… i postanowiłem solennie poprawić ten stan i nieco się
zapuścić. Jakby kto za jakiś czas pytał – to będzie zasługa AMON AMARTH.

W momencie kiedy dużą scenę eksplorowali jeszcze wikingowie z AMON
AMARTH, postanowiłem wymknąć się niepostrzeżenie i zając komfortowe
miejsce przed „Shrine Stage”, gdzie za parę chwil miało rozpocząć się
„bezbożeństwo” rodzimej formacji BATUSHKA. Kiedy
dotarłem na miejsce, oprawa sceniczna była już prawie kompletna i
dopracowywano w zasadzie już tylko szczegóły. W tym momencie ludzi było
niewiele, ale sytuacja zmieniała się dynamicznie – zgromadzonych tylko i
wyłącznie przybywało. Napomknę, że wśród publiczności dało się wyczuć
konsternacje odnośnie tego, z którą karnacją zespołu będą mieli do
czynienia. Nie będę wdawał się w szczegóły personalnych zawirowań, bo w
tej sprawie nie mam stosownej wiedzy i powiem tak – liczy się muzyka!
Najbardziej byłem ciekaw tego, jaki repertuar zostanie zaprezentowany
tegoż wieczoru, czy panowie skupią się na premierowym materiale czy też
pokuszą się o zagranie czegoś starszego. Jak okazało się chwilę później,
BATUSHKA ograniczyła się wyłączenie do promocji „Hospodi”, którego
premiera będzie miała miejsce 12 lipca. Nie muszę wyjaśniać, że
sympatycy zespołu, mieli doskonałą okazję do zakosztowania „nowego”.
Osobiście byłem o tyle w komfortowej sytuacji, że ów materiał miałem
dość dobrze osłuchany (jeszcze przed koncertem) i jego skonfrontowanie
na żywo było dodatkowym doświadczeniem, jakby umocnieniem wcześniejszego
wrażenia. Mogę śmiało stwierdzić, że premierowe kompozycje (zwłaszcza
te pierwsze), na żywo prezentują się jak należy i choć styl zespołu
przeszedł wyczuwalnej metamorfozie, nie da się zaprzeczyć z kim mamy do
czynienia. Zmianie uległ również wizerunek zespołu, oprawa sceniczna
została uzupełniona o kolejne „relikwie”, w tym również drewnianą
trumnę. Także i ustawienie sceniczne poszczególnych muzyków było nieco
inne niż do tej pory – wszyscy „wiosłowi” byli usytuowani na tyle sceny,
a z pierwszego planu zniknął gitarzysta (wiadomo kto). Również i główny
celebrans wzbudzał pewną konsternację – zastanawiająca była jego
aparycja (sprawa zasługuje na wnikliwe dochodzenie…). Nie brakowało
obrzędowych gestów, podniosłych momentów. Pod koniec występu, kiedy
doomowa tonażowość kawałków wzięła górę, wtenczas atmosfera zrobiła się
cięższa, duszna i na pewno nie sprzyjała temu wysoka temperatura (choć
była niższa niż za dnia). Występ nieubłaganie dobiegał końca, obsługa
ceremonii stopniowo opuszczała scenę. Jedna z zakapturzonych postaci
przeszła przez scenę dzierżąc pokaźnych rozmiarów krzyż, a na sam koniec
wybrzmiewały już tylko oszczędne dźwięki perkusji, ale i te nagle
ustały i nie było już nic.

Kompletnie niespodziewanie ten koncert okazał się dla mnie występem
wieczoru. O ile nie sympatyzuję z ostatnimi studyjnymi długograjami
zespołu, tak na żywo ten materiał sprawdza się doskonale. Zaraz po
koncercie postanowiłem dać najnowszej płycie jeszcze jedną szansę. IN FLAMES
zaprezentowali na scenie rekordową ilość reflektorów i to one robiły
całą robotę. Nie potrzeba było żadnych ogni. Światła i zmiana tła
zaspokoiły apetyt na show. Bowiem muzyka porwała publiczność do reszty.
Pod koniec występu kiedy ludzie zaczęli przemieszczać się już na koncert
gwiazdy festiwalu, można było podejść jeszcze bliżej i zobaczyć koncert
z różnych perspektyw. Nawet chwila na schodach była ciekawym
przeżyciem. Wówczas wgląd na falujący tłum dodawał specyficznego
klimatu. Ja najbardziej czekałem na starsze utwory i doczekałem się,
mimo że do spełnienia brakowało mi zmiany proporcji. Cóż zespół promował
„I, the Mask” i trzeba było wziąć na to poprawkę. Zresztą jak miało się
okazać za chwilę. SLIPKNOT nie przebił występu IN FLAMES.

Kiedy moi kompani raczyli się dźwiękami IN FLAMES (po niedawnym
wrocławskim koncercie postanowiłem sobie odpuścić ich występ), ja po
koncercie BATUSHKI powolnym krokiem udałem się do wnętrza areny, gdzie
szykowano scenę na występ gwiazdy pierwszego dnia festiwalu. W końcu
udało się usiąść i zregenerować siły (te w tym momencie poniżej
oczekiwanego poziomu). Ludzie tłumnie wypełniali wnętrze obiektu i z
chwili na chwilę robiło się coraz mniej komfortowo – tuż przed
rozpoczęciem, ścisk był już ciężki do zniesienia (przynajmniej tam gdzie
stałem). Być może dlatego by umożliwić większej ilości ludzi dotarcie
pod Main Stage SLIPKNOT jako jedyny zespół tego dnia
zagrał z 10-cio minutowym opóźnieniem. Kiedy światła zgasły, a kotara
odsłoniła scenę dało się wyczuć ogromny entuzjazm publiczności.
SLIPKNOT od początku pluł sceniczną energią, co szczególnie było
uwypuklone przy okazji wcześniejszej twórczości. Ta przeplatała się z
nowszymi kawałkami, które były ciepło odbierane przez fanów. Ci
wspomagali wokalistę wielokrotnie tego wieczoru, co nie chodziło uwadze
muzyków. Jeżeli chodzi o to co działo się na scenie – o stagnacji nie
było mowy. Dodatkowi bębniarze wyginali się jak tylko można, a
najefektowniej prezentował się zakapturzona postać z upodobaniem
użytkując wmontowaną bieżnię. Wyglądało to dość komicznie, ale z drugiej
strony gość robił show. Pewne zastrzeżenia budziło natomiast brzmienie,
a zwłaszcza głośność, która zbliżała się do niebezpiecznego poziomu.
Tym niemniej po twarzach zgromadzonych nie było widać rozgoryczenia tym
zjawiskiem, chyba większość była usatysfakcjonowana. SLIPKNOT – jak dało
się zaobserwować – posiada wielu fanów w naszym kraju i myślę, że
oczekiwania większości zostały spełnione.

Dla mnie najjaśniejszymi punktami tego dnia pozostają jednak AMON AMARTH
i IN FLAMES. Kapitalne koncerty! POSSESSED pozamiatał na scenie shrine i
nie miął tam konkurencji. POWERWOLF – miłe zaskoczenie… TESTAMENT – w
porządku.
Pochwalę jeszcze raz organizację. Myślę że najważniejszą informacją
przed dniem drugim jest taka wieść, że koncerty na main stage i park
stage się NIE NAKŁADAJĄ. Drugą istotną wieścią jest
fakt, że komary atakują mniej niż się tego spodziewaliśmy. Owszem –
pojawiło się parę prób z ich strony, ale chyba mają tam po prostu spory
wybór, każdy z nas skończył zaledwie z jednym bąblem.
Sporym powodzeniem cieszył się merch i o ile gadżety zespołów były w
europejskich cenach, tak graty z logosami Mystic Festiwalu można było
już zobaczyć na festiwalowiczach i kosztowały chyba połowę mniej.
Z wypiekami na twarzy wybieram się na dzień drugi. I już zakreślam datę w
kalendarzu na przyszły rok. Wiadomo już, że MYSTIC FESTIVAL 2020
odbędzie się 10-11 czerwca.
Piotr Spyra
Marcin Magiera
Mariusz Spyra