Na ten wieczór polscy fani grupy Kiss czekali bardzo długo. Nieco ponad
czterdzieści pięć lat, by po raz pierwszy zobaczyć ich w naszym kraju.
Okazją do tego stała się ich pożegnalna trasa koncertowa (rzecz bardzo
ostatnio modna, żeby wspomnieć „pożegnania” Scorpions, Deep Purple,
Judas Priest, Black Sabbath, którzy na razie jako jedyni nie wracają na
scenę). Tak czy inaczej trasa „End of the road” zawitała i do nas.
Zmierzając do krakowskiej Tauron Areny miałem pewne wątpliwości. Przede
wszystkim takie, czy hala wypełni się w całości, ponieważ do ostatniego
dnia o bilety nie było wcale trudno. Druga wątpliwość to obawa o formę
wokalną Paula Stanleya, ponieważ publiczność z poprzednich koncertów
podejrzewała, że śpiewa on z playbacku.
Zanim jednak cała czwórka stanęła na scenie, mogliśmy obserwować kunszt
malarski zaproszonego przez zespół Davida Garibaldiego, który w dość
ekspresyjny sposób namalował trzy obrazy. W rytm fragmentów piosenek Led
Zeppelin stworzył portret Jimiego Page’a, następnie podczas miksu
piosenek Black Sabbath i solowych dokonań Ozzy’ego – twarz Osbourne’a
(którą namalował „do góry nogami” i która wyszła mu dość przeciętnie).
Na sam koniec stworzył zaś zbiorowy portret wszystkich czterech gwiazd
wieczoru – grupę Kiss z podpisem „Kraków”. Podczas jego wystąpienia
zastanawiałem się jaki może być wspólny mianownik pomiędzy nim a „daniem
głównym”. Odpowiedź jest banalnie prosta: twarze. Kiss malują swoje
twarze, a David maluje ich twarze.
Po półgodzinnym pokazie nastąpiło szybkie zwinięcie pochlapanych farbą
dywaników oraz sztalugi, krótka przerwa techniczna na sprawdzenie
świateł i można było odpalić zeppelinowskiego „Rock and rolla”, by już
za kilkadziesiąt sekund (tuż po kultowych słowach „You wanted the best,
you got the best…”) przenieść się do iście rockandrollowego cyrku.
Najważniejsze jest otwarcie. I takie też było. Z początku nie było
wiadomo czy skupić się na muzykach, którzy na kosmicznych platformach
byli opuszczani na scenę niemal spod samego sufitu, czy na serii
fajerwerków, które zapłonęły zarówno nad publicznością, jak i na scenie.
Fajerwerki, petardy hukowe, żywy ogień to stały element wielu
koncertów. Jednak to, co zobaczyłem podczas koncertu grupy Kiss
przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Dotychczas moim wyznacznikiem
używania pirotechniki na scenie był Rammstein, jednak kissowy koncert
wprowadził moje odczucia na zupełnie inny poziom. Długo jeszcze
zbierałem szczękę z podłogi, zresztą nie tylko ja, ponieważ Arena –
wbrew wątpliwościom – wypełniła się niemal do ostatniego miejsca. Ale
żeby show było zapamiętane do końca życia to same fajerwerki nie
wystarczą. Z pomocą przychodzi oprawa świetlna, która współgrała z
utworami, tworząc lekko kiczowaty nastrój. Ale o to właśnie chodzi w
image’u Kiss: dystans, dobra zabawa, genialne show. No i muzyka, która
na całe szczęście nie została przyćmiona przez te wszystkie bajery.
Co ciekawe panowie, którzy mają na karku po 70 lat sprawiali wrażenie
młodzieniaszków (co oni biorą?). I najważniejsze: czy Paul śpiewał z
taśmy? Odpowiedź brzmi: nie. Nie i jeszcze raz nie. Natychmiast dało się
usłyszeć „zjechane” trasą gardło. Z czasem się rozśpiewał i mniej
więcej od „Lick it up” śpiewał już bez pokoncertowej chrypy. Oczywiście
zdarzały się dłuższe przerwy między utworami na złapanie oddechu i przy
okazji na złapanie kontaktu z fenomenalną tego wieczoru publicznością,
tzw. „Kiss Army” (która przyjechała z najdalszych zakątków Polski i nie
tylko). Muzycy nie stronią od bardzo bliskiego kontaktu ze swoimi fanami
– najlepiej jest wtedy, gdy publiczność zgromadzona w dalekich
miejscach hali również może z bliska podziwiać „upiorny” make up. Tutaj z
pomocą przyszła zainstalowana w strefie reżyserki mała scenka, na którą
za pomocą kolejki linowej nad głowami publiczności przedostał się Paul
Stanley, by odśpiewać chóralnie chyba dwa największe kissowe hity: „Love
gun” oraz „I was made for lovin’ you”. Nie zabrakło także specjalnych
wysięgników dla Gene „Demona” Simmonsa, jak i Tommiego Thayera. Nie
byłoby koncertu Kiss także bez niesamowitej (jednej z najlepszych, jakie
do tej pory słyszałem) solówki na perkusji w wykonaniu Erica Singera,
którego zestaw także podnosił się na specjalnej platformie. Nie tylko
zresztą Eric miał swoje pięć minut. Każdy z muzyków przedstawił bowiem
swoje mini-show, a najlepsze miał chyba Gene Simmons (na szczęście nie
było ono na poziomie zeszłorocznego prywatnego urodzinowego występu dla
jednego z fanów). To co wyprawiał na swoim basie sprawiło, że nie
pierwszy raz miałem ciarki na plecach, a szczęki nie zbierałem z
podłogi, bo leżała tam już aż do końca koncertu. Podczas swojego sola
Gene został uniesiony na platformie znacznie wyżej, niż na początku
koncertu. Był oczywiście długi jęzor, plucie sztuczną krwią i zaśpiewany
spod sufitu „God of thunder” z towarzystwem kilkunastu ekranów, na
których kołysała się śpiewająca twarz Gene’a. Jedyną tego wieczoru
balladą była oczywiście „Beth”, grana na fortepianie przez Erica
Singera, który wraz z nim wyjechał spod sceny. Karnawałowy nastrój
dopełniły potem już tylko „Crazy crazy night” (na publiczność spadały
ogromne balony) oraz „Rock and roll all nite” (tony confetti).
Cały koncert trwał równo dwie godziny i piętnaście minut. Przy tempie w
jakim show się odbywało, to jestem pełen podziwu dla sił witalnych
muzyków. Ale to też pokazuje, jakim motorem jest rockandroll. Coś mi
jednak mówi w kościach, że to nie był jedyny koncert, jaki Kiss dał w
naszym kraju i (może na 50-lecie grupy…?) powrócą niebawem z tym całym
cyrkiem. Bo to przecież emocje, które się pamięta przez lata. Tak też
było i tym razem, a ten koncertowy wieczór zapamiętam jako jeden z
najlepszych na jakich byłem (a było już tego trochę).
Mariusz Fabin
Setlista:
1. Rock and roll (Led Zeppelin – taśma)
2. Detroit Rock City
3. Shout It Loud
4. Deuce
5. Say Yeah
6. I Love It Loud
7. Heaven’s On Fire
8. War Machine
9. Lick It Up
10. Calling Dr. Love
11. 100,000 Years
12. Cold Gin
13. God of Thunder
14. Psycho Circus
15. Let Me Go, Rock’N’roll
16. Love Gun
17. I was Made For Lovin’ You
18. Black Diamond
Bis
19. Beth
20. Crazy Crazy Night
21. Rock And Roll All Nite
22. God Gave Rock’N’roll To You II (taśma)