Wyczekiwałem tego koncertu bardziej niż jakiegokolwiek innego w życiu.
Większe podniecenie niż sam fakt, że wybieram się na koncert Slayera
wywoływał u mnie fakt, że legendarni kalifornijscy bogowie thrashu
przyjeżdżają do moich rodzinnych Gliwic. Kiedy koledzy pytali mnie czy
jadę na Slayera, z dumą odpowiadałem, że nie jadę, tylko idę pieszo i
jeszcze zdążę skoczyć do Żabki po piwne suplementy. Gdy w końcu nadszedł
ten dzień, święta nie mógł mi popsuć ani fakt, że właśnie rozpoczynają
się zaliczenia przedmiotów na uczelni, ani nawet to, że mój samochód już
drugi dzień zalega u mechanika z zepsutą chłodnicą.
Po sympatycznym biforze w leżącym nieopodal Areny Parku Chrobrego
dotarłem pod samą halę. Zastanawiałem się czy pamiątkową koszulkę nabyć
przed, czy po koncercie. Jak wiadomo, jeśli kupi się takowy suwenir
zanim rozpocznie się show, nie ma potem innego wyjścia jak tylko założyć
ją po prostu na siebie, bo inaczej nie będzie się miało wolnej ręki do
wymachiwania pięścią lub odpierania ataków w pogo pod sceną. Po
zakończeniu koncertu nie ma z kolei pewności czy na stanie znajdzie się
jeszcze pożądany wzór w odpowiednim rozmiarze. Zdecydowałem się na tą
pierwszą opcję. Jako, że Arena Gliwice jest doskonale klimatyzowana,
jakoś przeżyłem te dwie warstwy.
Zazwyczaj koszulki na koncertach znanych zespołów kosztują coś koło
100zł, ewentualnie dychę w tę lub nazat. Okazało się, że te ze Slayera
dobijają aż do 150zł. Ponieważ nie wyobrażałem sobie, że z tak ważnego
dla mnie wydarzenia mogę nie mieć innej pamiątki niż tylko sam zużyty
bilet, z ciężkim sercem dokonałem zakupu. Następnie chciałem sobie
również łyknąć piwa. Na szczęście zanim zdążyłem się ustawić w
gigantycznej kolejce do stoiska z zimnymi napojami, ktoś w porę
przestrzegł mnie, iż w sprzedaży znajduje się wyłącznie piwo
bezalkoholowe. Świat schodzi na psy…
Kiedy wszedłem na salę koncertową, do rozpoczęcia występu Behemotha
pozostało jeszcze 20 minut. Zamieniłem kilka słów z perkusistą
zaprzyjaźnionego Heat Affected Zone, po czym zacząłem torować sobie
drogę jak najbliżej sceny. W trakcie setu „Bestii z Pomorza” pod samą
estradą było jeszcze całkiem spokojnie. Grupa Nergala skupiła się na
materiale ze swojej ostatniej, skądinąd wybornej płyty, „I Loved You At
Your Darkest”. To świetny, dopracowany pod każdym względem album, jednak
nie ma na nim aż tylu z miejsca rozpoznawalnych numerów co na kilku
wcześniejszych płytach. Mnie osobiście najbardziej zachwyciły
„otwieracze” z dwóch poprzedników najnowszego krążka. „Daimonos” z
„Evangelion” zabrzmiał jak zwykle zabójczo, zaś w monumentalnym „Blow
Your Trumpets, Gabriel” cała płyta wykrzyczała tytułową frazę. Lider
grupy był dość oszczędny w zapowiedziach, a nawet gdy mówił o tym, jak
wielki to dla niego zaszczyt móc wspomagać Slayera podczas jego
ostatniego w historii koncertu w Polsce, jego głos pozostawał
beznamiętny. Jednakowoż świadczy to o Nergalu jak najlepiej, widać, że
jest w pełni profesjonalistą. Oprawa koncertu jego grupy również była na
najwyższym poziomie, Polacy mieli za sobą własny baner, perkusja
Inferna stała na tym samym podeście, na którym później pojawił się
zestaw Paula Bostapha, korzystali także ze slayerowych urządzeń
pirotechnicznych.
Przed i w trakcie koncertu Behemotha gdzieniegdzie dało się usłyszeć
gniewne pomruki publiczności, równie donośnie jak „napierdalać” do moich
uszu dochodziło „wypierdalać”. Jednak oczywiste było, że tak czy
inaczej nasza rodzima grupa nie podzieli losu, który 21 lat temu w
Spodku spotkał System Of A Down, choćby dlatego, że z roku na rok
przepisy o imprezach masowych są coraz to bardziej rygorystyczne, wobec
czego nie było opcji wniesienia na salę resztek jedzenia czy, tym
bardziej, szklanych butelek.
Koncert gwiazdy wieczoru rozpoczął się punktualnie o godzinie 21.00.
Ponieważ przed koncertem do głosu doszedł mój brzydki nawyk psucia sobie
niespodzianki i składania wizyt w serwisie setlist.fm, miałem ogólne
pojęcie o tym jaka będzie ilość i kolejność utworów. Ponieważ jednak
gliwicka wizyta muzyków Slayera była pierwszym wydarzeniem na tej
odnodze trasy, tak naprawdę nic nie było wiadomo. Zaczęli, tak jak
przewidywałem, od tytułowego numeru z ostatniej płyty „Repentless”. Młyn
rozpętał się od razu, a ja dałem radę w nim przetrwać jeszcze tylko w
trackie dwóch kolejnych utworów, „Blood Red” i „World Painted Blood”.
Może i miętus ze mnie, ale mając w pamięci opowieść dziennikarza Mystic
Artu, Łukasza Dunaja, o wybitej jedynce, upadku i stosie ciał leżących
na jego twarzy podczas tego samego koncertu, na którym zlinczowano
System Of A Down, wolałem nie ryzykować. Wypogowałem swoje, a następnie
obserwowałem resztę koncertu z bezpieczniejszej odległości. Zespół ku
mojej radości wykonał przekrojowy set, swoją reprezentację w postaci
przynajmniej jednego utworu miały niemal wszystkie płyty, z wyjątkiem
„Divine Intervention”, „Diabolus In Musica” i „Christ Illusion”. Nie
będę zbyt oryginalny, ale mnie najbardziej ucieszyła żelazna klasyka
zespołu. Dziewiąty w kolejności „Mandatory Suicide” przetoczył się jak
walec. Wrzask Toma Arai po każdej zwrotce połączony z opartą na trytonie
zagrywką gitary – ciary murowane. Bardzo szybko, bo już jako czwarty,
pojawił się „Postmortem” ze słynnym pytaniem „Do you wanna die?” w
końcowej części. Mi nawet nie chciało się wysilać na angielskie „yes”, a
mimo, że kocham życie, to w momencie gdy padła ta fraza wywrzeszczałem
„taaaaaaaak!!!”.
Wspomniałem już o slayerowej pirotechnice. Pojedyncze strzały
płomieniami w rytm muzyki to jeszcze nic. Największe wrażenie wywarło na
mnie, i pewnie nie tylko na mnie, gdy, zarówno w „War Ensemble” w
trakcie gdy Tom wykrzykiwał „WAR!” oraz w „Hell Awaits” w momentach
padnięcia tytułu utworu w tekście, cała scena zapłonęła żywym ogniem.
Autentycznie jak w co najmniej czwartym kręgu Piekła! Ale nawet bez
miotaczy żywiołu na sali panowała atmosfera jak z Dantego. W końcu to
Slayer!
Druga część koncertu to już tylko i wyłącznie najlepsze numery z dorobku
grupy. Podczas „Evil Has No Boundaries” z debiutu, na scenie pojawił
się Nergal, którego kostium i makijaż nie zmieniły się w stosunku do
koncertu własnej grupy, lider Behemotha jedynie upaćkał sobie twarz
sztuczną krwią. Refren pozostawił publiczności, która entuzjastycznie
śpiewała go zgodnie z tekstem, czyli nie zamieniając „evil” na „piwo”
tak jak Adam uczynił podczas pierwszego w historii wspólnego wykonania
tego numeru. Ta jednak zmiana, zważywszy na wspomniany wcześniej brak
normalnego piwa na terenie obiektu, byłaby całkiem zasadna. Następnie
grupa wykonała pod rząd tytułowe numery z klasycznych płyt. Tę turę
rozpoczął majestatyczny „Seasons In The Abyss”, czyli numer, którym
Slayer, za pomocą kapitalnego jak na klip średniobudżetowy, teledysku z
piramidami w tle, po raz pierwszy zaznaczył swoją obecność w
mainstreamowych mediach. Potem wspomniany „Hell Awaits”, następnie
kolejne ciężkie uderzenie „South Of Heaven” i w końcu „prawie” tytułowy
numer z dogmatycznego albumu nr 3, czyli oczywiście „Raining Blood”.
Zespół zagrał zwarty set, bez bisów, kończąc na „Dead Skin Mask” i
„Angel Of Death”. Pierwszy z nich, będący jednym z najwolniejszych
utworów w dorobku Slayera, jest zarazem, moim zdaniem, największym
arcydziełem jakie było dane grupie popełnić. W opierającym się, podobnie
jak „Mandatory Suicide”, na kwarcie zwiększonej motywie gitary
pojawiającym się po drugiej zwrotce w mojej skromnej ocenie jest więcej
zła w czystej postaci niż w jakimkolwiek innym utworze kalifornijskiej
grupy, włącznie z wieńczącym set kanonicznym strzale z Josefem Mengele w
roli głównej. Najbardziej wytrwali uskuteczniali młyn do samego końca.
Gdy pozostali muzycy dokonali symbolicznego rozdania narzędzi pracy i
zeszli ze sceny, Tom Araya jeszcze przez chwilę przechadzał się po
deskach Areny, raz po raz przystając na krawędzi i wpatrując się w
publiczność z uśmiechem. Widać było po jego minie, że po zakończeniu
kariery zespołu będzie mu tego wszystkiego brakować. Posiłkując się
ściągą z kartki wydukał kilka słów po Polsku. Na sam koniec ostatni raz
pomachał do polskich fanów życząc im dobrej nocy.
Już następnego dnia z przykrością zobaczyłem na Instagramie, że Kerry
King na chwilę wyszedł do fanów przez bramę od strony lodowiska. Cóż,
ponieważ jakiś czas temu jego żona zapewniła, że muzyk nie rezygnuje z
grania, pozostaje czekać aż przyjedzie do Polski z jakimś pobocznym
projektem na koncert w znacznie mniejszym klubie, gdzie będzie go o
wiele łatwiej złapać.
Patryk Pawelec
Setlista:
1. Repentless
2. Blood Red
3. World Painted Blood
4. Postmortem
5. Hate Worldwide
6. War Ensemble
7. Gemini
8. Disciple
9. Mandatory Suicide
10. Chemical Warfare
11. Payback
12. Evil Has No Boundaries
13. Born of Fire
14. Seasons in the Abyss
15. Hell Awaits
16. South of Heaven
17. Raining Blood
18. Black Magic
19. Dead Skin Mask
20. Angel of Death