2019.06.04 – SLAYER, BEHEMOTH – Gliwice

slayer_560

Wyczekiwałem tego koncertu bardziej niż jakiegokolwiek innego w życiu. Większe podniecenie niż sam fakt, że wybieram się na koncert Slayera wywoływał u mnie fakt, że legendarni kalifornijscy bogowie thrashu przyjeżdżają do moich rodzinnych Gliwic. Kiedy koledzy pytali mnie czy jadę na Slayera, z dumą odpowiadałem, że nie jadę, tylko idę pieszo i jeszcze zdążę skoczyć do Żabki po piwne suplementy. Gdy w końcu nadszedł ten dzień, święta nie mógł mi popsuć ani fakt, że właśnie rozpoczynają się zaliczenia przedmiotów na uczelni, ani nawet to, że mój samochód już drugi dzień zalega u mechanika z zepsutą chłodnicą.

Po sympatycznym biforze w leżącym nieopodal Areny Parku Chrobrego dotarłem pod samą halę. Zastanawiałem się czy pamiątkową koszulkę nabyć przed, czy po koncercie. Jak wiadomo, jeśli kupi się takowy suwenir zanim rozpocznie się show, nie ma potem innego wyjścia jak tylko założyć ją po prostu na siebie, bo inaczej nie będzie się miało wolnej ręki do wymachiwania pięścią lub odpierania ataków w pogo pod sceną. Po zakończeniu koncertu nie ma z kolei pewności czy na stanie znajdzie się jeszcze pożądany wzór w odpowiednim rozmiarze. Zdecydowałem się na tą pierwszą opcję. Jako, że Arena Gliwice jest doskonale klimatyzowana, jakoś przeżyłem te dwie warstwy.

Zazwyczaj koszulki na koncertach znanych zespołów kosztują coś koło 100zł, ewentualnie dychę w tę lub nazat. Okazało się, że te ze Slayera dobijają aż do 150zł. Ponieważ nie wyobrażałem sobie, że z tak ważnego dla mnie wydarzenia mogę nie mieć innej pamiątki niż tylko sam zużyty bilet, z ciężkim sercem dokonałem zakupu. Następnie chciałem sobie również łyknąć piwa. Na szczęście zanim zdążyłem się ustawić w gigantycznej kolejce do stoiska z zimnymi napojami, ktoś w porę przestrzegł mnie, iż w sprzedaży znajduje się wyłącznie piwo bezalkoholowe. Świat schodzi na psy…

Kiedy wszedłem na salę koncertową, do rozpoczęcia występu Behemotha pozostało jeszcze 20 minut. Zamieniłem kilka słów z perkusistą zaprzyjaźnionego Heat Affected Zone, po czym zacząłem torować sobie drogę jak najbliżej sceny. W trakcie setu „Bestii z Pomorza” pod samą estradą było jeszcze całkiem spokojnie. Grupa Nergala skupiła się na materiale ze swojej ostatniej, skądinąd wybornej płyty, „I Loved You At Your Darkest”. To świetny, dopracowany pod każdym względem album, jednak nie ma na nim aż tylu z miejsca rozpoznawalnych numerów co na kilku wcześniejszych płytach. Mnie osobiście najbardziej zachwyciły „otwieracze” z dwóch poprzedników najnowszego krążka. „Daimonos” z „Evangelion” zabrzmiał jak zwykle zabójczo, zaś w monumentalnym „Blow Your Trumpets, Gabriel” cała płyta wykrzyczała tytułową frazę. Lider grupy był dość oszczędny w zapowiedziach, a nawet gdy mówił o tym, jak wielki to dla niego zaszczyt móc wspomagać Slayera podczas jego ostatniego w historii koncertu w Polsce, jego głos pozostawał beznamiętny. Jednakowoż świadczy to o Nergalu jak najlepiej, widać, że jest w pełni profesjonalistą. Oprawa koncertu jego grupy również była na najwyższym poziomie, Polacy mieli za sobą własny baner, perkusja Inferna stała na tym samym podeście, na którym później pojawił się zestaw Paula Bostapha, korzystali także ze slayerowych urządzeń pirotechnicznych.

Przed i w trakcie koncertu Behemotha gdzieniegdzie dało się usłyszeć gniewne pomruki publiczności, równie donośnie jak „napierdalać” do moich uszu dochodziło „wypierdalać”. Jednak oczywiste było, że tak czy inaczej nasza rodzima grupa nie podzieli losu, który 21 lat temu w Spodku spotkał System Of A Down, choćby dlatego, że z roku na rok przepisy o imprezach masowych są coraz to bardziej rygorystyczne, wobec czego nie było opcji wniesienia na salę resztek jedzenia czy, tym bardziej, szklanych butelek.

Koncert gwiazdy wieczoru rozpoczął się punktualnie o godzinie 21.00. Ponieważ przed koncertem do głosu doszedł mój brzydki nawyk psucia sobie niespodzianki i składania wizyt w serwisie setlist.fm, miałem ogólne pojęcie o tym jaka będzie ilość i kolejność utworów. Ponieważ jednak gliwicka wizyta muzyków Slayera była pierwszym wydarzeniem na tej odnodze trasy, tak naprawdę nic nie było wiadomo. Zaczęli, tak jak przewidywałem, od tytułowego numeru z ostatniej płyty „Repentless”. Młyn rozpętał się od razu, a ja dałem radę w nim przetrwać jeszcze tylko w trackie dwóch kolejnych utworów, „Blood Red” i „World Painted Blood”. Może i miętus ze mnie, ale mając w pamięci opowieść dziennikarza Mystic Artu, Łukasza Dunaja, o wybitej jedynce, upadku i stosie ciał leżących na jego twarzy podczas tego samego koncertu, na którym zlinczowano System Of A Down, wolałem nie ryzykować. Wypogowałem swoje, a następnie obserwowałem resztę koncertu z bezpieczniejszej odległości. Zespół ku mojej radości wykonał przekrojowy set, swoją reprezentację w postaci przynajmniej jednego utworu miały niemal wszystkie płyty, z wyjątkiem „Divine Intervention”, „Diabolus In Musica” i „Christ Illusion”. Nie będę zbyt oryginalny, ale mnie najbardziej ucieszyła żelazna klasyka zespołu. Dziewiąty w kolejności „Mandatory Suicide” przetoczył się jak walec. Wrzask Toma Arai po każdej zwrotce połączony z opartą na trytonie zagrywką gitary – ciary murowane. Bardzo szybko, bo już jako czwarty, pojawił się „Postmortem” ze słynnym pytaniem „Do you wanna die?” w końcowej części. Mi nawet nie chciało się wysilać na angielskie „yes”, a mimo, że kocham życie, to w momencie gdy padła ta fraza wywrzeszczałem „taaaaaaaak!!!”.

Wspomniałem już o slayerowej pirotechnice. Pojedyncze strzały płomieniami w rytm muzyki to jeszcze nic. Największe wrażenie wywarło na mnie, i pewnie nie tylko na mnie, gdy, zarówno w „War Ensemble” w trakcie gdy Tom wykrzykiwał „WAR!” oraz w „Hell Awaits” w momentach padnięcia tytułu utworu w tekście, cała scena zapłonęła żywym ogniem. Autentycznie jak w co najmniej czwartym kręgu Piekła! Ale nawet bez miotaczy żywiołu na sali panowała atmosfera jak z Dantego. W końcu to Slayer!

Druga część koncertu to już tylko i wyłącznie najlepsze numery z dorobku grupy. Podczas „Evil Has No Boundaries” z debiutu, na scenie pojawił się Nergal, którego kostium i makijaż nie zmieniły się w stosunku do koncertu własnej grupy, lider Behemotha jedynie upaćkał sobie twarz sztuczną krwią. Refren pozostawił publiczności, która entuzjastycznie śpiewała go zgodnie z tekstem, czyli nie zamieniając „evil” na „piwo” tak jak Adam uczynił podczas pierwszego w historii wspólnego wykonania tego numeru. Ta jednak zmiana, zważywszy na wspomniany wcześniej brak normalnego piwa na terenie obiektu, byłaby całkiem zasadna. Następnie grupa wykonała pod rząd tytułowe numery z klasycznych płyt. Tę turę rozpoczął majestatyczny „Seasons In The Abyss”, czyli numer, którym Slayer, za pomocą kapitalnego jak na klip średniobudżetowy, teledysku z piramidami w tle, po raz pierwszy zaznaczył swoją obecność w mainstreamowych mediach. Potem wspomniany „Hell Awaits”, następnie kolejne ciężkie uderzenie „South Of Heaven” i w końcu „prawie” tytułowy numer z dogmatycznego albumu nr 3, czyli oczywiście „Raining Blood”.

Zespół zagrał zwarty set, bez bisów, kończąc na „Dead Skin Mask” i „Angel Of Death”. Pierwszy z nich, będący jednym z najwolniejszych utworów w dorobku Slayera, jest zarazem, moim zdaniem, największym arcydziełem jakie było dane grupie popełnić. W opierającym się, podobnie jak „Mandatory Suicide”, na kwarcie zwiększonej motywie gitary pojawiającym się po drugiej zwrotce w mojej skromnej ocenie jest więcej zła w czystej postaci niż w jakimkolwiek innym utworze kalifornijskiej grupy, włącznie z wieńczącym set kanonicznym strzale z Josefem Mengele w roli głównej. Najbardziej wytrwali uskuteczniali młyn do samego końca. Gdy pozostali muzycy dokonali symbolicznego rozdania narzędzi pracy i zeszli ze sceny, Tom Araya jeszcze przez chwilę przechadzał się po deskach Areny, raz po raz przystając na krawędzi i wpatrując się w publiczność z uśmiechem. Widać było po jego minie, że po zakończeniu kariery zespołu będzie mu tego wszystkiego brakować. Posiłkując się ściągą z kartki wydukał kilka słów po Polsku. Na sam koniec ostatni raz pomachał do polskich fanów życząc im dobrej nocy.

Już następnego dnia z przykrością zobaczyłem na Instagramie, że Kerry King na chwilę wyszedł do fanów przez bramę od strony lodowiska. Cóż, ponieważ jakiś czas temu jego żona zapewniła, że muzyk nie rezygnuje z grania, pozostaje czekać aż przyjedzie do Polski z jakimś pobocznym projektem na koncert w znacznie mniejszym klubie, gdzie będzie go o wiele łatwiej złapać.

Patryk Pawelec

Setlista:
1. Repentless
2. Blood Red
3. World Painted Blood
4. Postmortem
5. Hate Worldwide
6. War Ensemble
7. Gemini
8. Disciple
9. Mandatory Suicide
10. Chemical Warfare
11. Payback
12. Evil Has No Boundaries
13. Born of Fire
14. Seasons in the Abyss
15. Hell Awaits
16. South of Heaven
17. Raining Blood
18. Black Magic
19. Dead Skin Mask
20. Angel of Death

Dodaj komentarz