Pięć atrakcyjnych kobiet grających znane i lubiane utwory. Dla jednych
brzmi to zachęcająco, dla innych jak tani chwyt marketingowy. Osobiście z
pobłażaniem czytam szowinistyczne komentarze hejterów i myślę, a nawet
jestem pewien, że członkinie The Iron Maidens mają do tych opinii
jednakowy stosunek jak ja. Po 18 latach funkcjonowania na rynku i
licznych zmianach w składzie słynny amerykański coverband Żelaznej
Dziewicy zawitał w końcu nad Wisłę.
Kolejka przed wejściem do klubu Kwadrat zawiązała się już około 17.30 i z
minuty na minutę konsekwentnie się wydłużała. Czekając na otwarcie bram
oczywiście zasłyszałem kilka komentarzy, zarówno wśród młodszych jak i
starszych mężczyzn, że „ta to ma wielkie cycki, a tamtą to bym od razu
wziął od tyłu” itp. Cóż poradzić, niektórzy faceci tak po prostu mają,
choć przyznam, że ja także od dawna jestem oczarowany pięknem grającej w
The Iron Maidens na gitarze Courtney Cox i muszę przyznać, że sam
miałem nogi jak z waty gdy w końcu było mi dane się z nią spotkać.
W roli supportu zaprezentował się wykonujący melodyjnego hard rocka
rosyjski zespół Reds’Cool. W trakcie ich setu klub wciąż się jeszcze
zapełniał, niemniej jednak Ci, którzy zdążyli się już zameldować pod
sceną przyjęli kwintet bardzo ciepło. Bez wątpienia spora w tym zasługa,
do bólu przypominającego młodego Bobby’ego Blitza z Overkill, wokalisty
Slavy Sparka. Miał on świetny kontakt z publicznością, a w trakcie
pierwszych trzech utworów, kiedy fotoreporterzy mieli czas na robienie
zdjęć chętnie przybierał dla nich odpowiednio rockowe pozy.
Koncert gwiazdy wieczoru zgodnie z planem rozpoczął się na kwadrans
przed godziną 21.00. Z głośników wybrzmiało „Doctor Doctor” z repertuaru
UFO, a zaraz potem przemówił Winston Churchill zagrzewający pilotów
RAF-u przed Bitwą o Anglię. Nie trudno więc było się domyślić od jakiego
utworu Panie zaczną swoje show. Gdy już huknęły „Aces High”, cały
Kwadrat oszalał i miał tak szaleć już przez cały występ.
Choć zespół słynie m.in. z tego, że wykonuje utwory Iron Maiden ze
wszystkich okresów działalności, tego wieczoru poleciały jedynie numery z
repertuaru Bruce’a Dickinsona i to w znakomitej większości z lat
1982-1988 (jedynym odstępstwem był „The Wicker Man” z albumu „Brave New
World” z 2000 roku). W związku z tym zabrakło np. „Futureal” czy
szczególnie wyczekiwanego przeze mnie „Wrathchild”. Ale i tak nie może
być mowy o żadnym niedosycie. Jak urzeczony chłonąłem takie perełki jak
„Infinite Dreams”, „Flash Of The Blade” czy instrumentalny „Losfer Words
(Big ‘Orra)”.
Hiciory naturalnie też były. Tu rządziło szczególnie „The Evil That Men
Do”, które zespół wykonał na prośbę publiczności (Kirsten Rosenberg dała
nam wybór: albo to albo „Fear Of The Dark” – tego drugiego numeru
niestety grupa już potem nie wykonała). Przed „The Number Of The Beast”
usłyszeliśmy słynny mówiony wstęp, czyli Barry’ego Godbera czytającego
złowieszczym głosem fragment Apokalipsy. W trakcie tego kawałka na scenę
wbiegł diabeł – wzór maski miał zupełnie niemaidenowy, ale kto by się
tam przejmował. Dwukrotnie na scenie zagościł też Eddie – w trakcie
„Wasted Years” wkroczyła jego „cyborgowa” inkarnacja z okładki płyty
„Somewhere In Time”, zaś w trakcie „Hallowed Be Thy Name” pojawił się w
swojej klasycznej postaci.
Nie zabrakło też momentów magicznych, zarówno zaplanowanych jak i
niezaplanowanych. Do tych pierwszych z pewnością należało wykonanie „The
Trooper”, podczas którego Kirsten, tak jak zawsze czyni to Bruce
Dickinson, wymachiwała brytyjską flagą w stroju kawalerzysty. Zaraz
jednak chwyciła także i za flagę polską co spotkało się z natychmiastową
owacją publiczności. Wokalistka nauczyła się też kilku kwestii w naszej
mowie i choć miała obok perkusji dyskretnie ukrytą ściągę, to zwroty
„Dziękuję” i „Kochamy Was” zabrzmiały w jej ustach bardzo naturalnie.
Zabawne było, jak w pewnym momencie, wskazując na basistkę Wandę Ortiz,
zwróciła się do publiczności „she does not understand what I’m saying, I
would explain it to her later”, czyli „ona nie rozumie o czym ja mówię,
wytłumaczę jej to później”. Przyznała też, że jej dalecy przodkowie
byli z pochodzenia Polakami. Zaś kiedy w trakcie „Alexander The Great”
stojący niemal bezpośrednio za mną lekko podchmielony facet co chwilę
wykrzykiwał „łuuuuuuu!!!”, Kirsten podziękowała nawet za to. Zespół
wykonał dwa utwory na bis, kończąc swój set mocarnym „Run To The Hills”.
Wokalistka zaprosiła uczestników koncertu na spotkanie przy stole z
merchem.
Dziewczyny podeszły do stoiska z dewocjonaliami zaledwie 20 minut po
zakończeniu koncertu. Do stołu ustawiła się zgrabna kolejka, a artystki z
chęcią rozdawały autografy i pozowały do zdjęć. Nawet latający w te i
nazat arogancki łysy ochroniarz nie był w stanie popsuć miłej atmosfery.
Tak jak się spodziewałem, kiedy dopchałem się do Courtney nie byłem w
stanie wykrztusić z siebie ani jednego słowa poza prośbą o autograf i
zdjęcie. Za to z perkusistką Lindą McDonald pogawędziłem sobie o jej
dawnej grupie Phantom Blue. Na widok oryginalnego flyera z pierwszego
koncertu tej grupy, z 1988 roku, który dostałem kiedyś od wokalistki
tamtej kapeli, Gigi Hangach, Linda wyraźnie się ucieszyła. „It was our
very first show”, rzekła do stojącej obok Courtney.
Pierwsza wizyta The Iron Maidens w Polsce dowiodła, że są coverbandy i
coverbandy. Podczas koncertu w powietrzu dało się czuć atmosferę
jedności. Zresztą Kirsten wielokrotnie podkreślała ze sceny, że i one i
wszyscy, którzy przychodzą na ich koncerty są jedną wielką maidenową
rodziną, a kolejne pokolenia fanów Żelaznej Dziewicy sprawiają, że
pamięć o niej i jej twórczości nigdy nie zaginie.
Patryk Pawelec