Ostatnie ogłoszenia organizatora mówiły o tym, że bilety na warszawski
koncert BULLET FOR MY VALENTINE są jeszcze dostępne, ale klub będzie
wypełniony. Kiedy dotarłem pod Progresję ilość zaparkowanych samochodów,
poddało te wieści pod wątpliwość. Tymczasem kiedy pojawiłem się na sali
okazało się, że faktycznie możemy mówić o naczyniu (wprawdzie z
wklęsłym, ale) z meniskiem. Piątkowego wieczoru publiczność dopisała, a
jak później się okazało byli to prawdziwi fani Brytyjczyków.
Z zegarmistrzowską precyzją wg rozpiski z głośników popłynęły dźwięki
intra, podczas którego kolejni muzycy pojawiający się na scenie
wywoływali aplauz, by w końcu napięcie eksplodowało. BULLET FOR MY
VALENTINE pojawili się na scenie i pozamiatali. Tutaj naprawdę niewiele
można komentować. Mieliśmy do czynienia z metalowym misterium. Zespół na
scenie, tło przedstawiające barwy z okładki ostatniego długograja,
świetna praca świateł i tyle. Aż tyle. Grupa zaprezentowała się bowiem
wyśmienicie. Technicznie bez zarzutu. Brzmienie było porządne, a set
dobrany kapitalnie. Owszem pojawiło się wiele utworów z ostatnich dwóch
płyt, ale też nie zabrakło nawiązań do początków kariery… czy też
pierwszych już bardziej kultowych płyt. Zadziwiła mnie reakcja
publiczności na przekrój materiału. Zarówno stare, jak i nowe kawałki
były przyjmowane owacyjnie. Tłum śpiewał refreny i wykrzykiwał
odpowiednie frazy wraz z zespołem. Łasa na pochwały frontmana kapeli
polska publika żywiołowo przyjęła informację, że właśnie przebiła
reakcje na poprzednich koncertach trasy. Uśmiechy aprobaty nie schodziły
z twarzy muzyków i takie zapewnienia usłyszeliśmy tego wieczoru
wielokrotnie. A sam zespół nie silił się na organizację show. Grali swój
repertuar, przechadzając się czasem po scenie. Interakcje między
wokalistami pozwoliły na takie przemieszczanie się. Matt Tucker w
chwilach kiedy nie musiał grać na gitarze ujął mikrofon do rąk i zbliżył
się do publiczności, wyśpiewując kilka wersów. Ciekawostką było też
perkusyjne solo, które przeszło po kilku minutach w instrumentalny
fragment, który chyba miał być momentem gitarzysty, ale na scenie
pojawił się ponownie cały band. Zatem po chwili wytchnienia grupa
powróciła na właściwe tory setlisty i konkretnie podążyła do przodu.
Regularna część koncertu zakończyła się po godzinie, ale dane nam było
jeszcze usłyszeć kilka numerów na bis. Dla mnie perełkami tego wieczoru
były te kawałki które wywołały najwięcej interakcji. Zaskakujące było
jak wiele tekstów zespół mógł pozostawić do odśpiewania tłumowi.
Przyjęcie było naprawdę gorące. Zresztą twarze osób na widowni wyrażały
podobne emocje, jak zadowolone miny muzyków.
Właściwie to godzina i kwadrans muzyki, pozostawia nieco niedosytu, ale
zarówno repertuar jak i atmosfera spowodowały, że opuściłem klub bardzo
zadowolony. Po krótkiej analizie stwierdziłem wręcz że nie czuję się
niespełniony. Zespół pokazał się z bardzo dobrej strony, co zresztą
doceniła publiczność. Zresztą kto wie, może to część misternie uknutej
strategii. W końcu w piątkowy ranek dowiedzieliśmy się że zespół jeszcze
w tym roku odwiedzi nasz kraj dwukrotnie. BFMV pojawią się podczas
wakacji we Wrocławiu i Krakowie. I wiecie co? Zastanawiam się czy nie
wybrać się na oba te koncerty!
Tekst: Piotr Spyra
Foto: Mariusz Spyra