Wybierając najnowszy krążek grupy U.D.O. „Steelfactory” na jedną z kilku
najlepszych płyt roku 2018 miałem szczerą nadzieję, że szybko się
przekonam jak utwory z tego albumu brzmią w wersji na żywo. I nie
myliłem się – zaledwie kilka miesięcy po premierze albumu zespół Udo
Dirkschneidera ruszył w trasę. Jako gości zaproszono łotewski Kiss of
The Dolls oraz niemiecko-bałkański Red Partizan. Nie ukrywam, że do
Warszawy jechałem z lekkim wahaniem. Pierwszym powodem był fakt, że w
moim odczuciu łotewski zespół (którego dokonania były mi już wcześniej
znane) nie bardzo pasuje do twórczości byłego wokalisty Acceptu. Drugim i
najważniejszym powodem mojej rozterki (jechać czy nie jechać?) była
jednak informacja o kiepskiej formie fizycznej prawie 67-letniego Udo,
któremu ortopedzi stanowczo zalecają emeryturę i odpoczynek od
koncertów. Nie da się jednak żyć bez tego, co kochało się robić prawie
przez całe życie – wokalista postawił zatem na swoim i stanął znów na
scenie, obiecując przy tym nie forsować zbytnio stawów kolanowych. A
więc statyczny koncert, jak za dawnych lat? W dobie zapierających dech
multimediów na scenie to dość ryzykowne posunięcie. Ale upór Udo
przekonał mnie i pojechałem zobaczyć, jak pracuje „Fabryka stali”.
Urządzono ją w klubie „Progresja”. Wyjątkowo leniwie i bez pośpiechu
metalowi fani zaczęli formować kolejkę do wejścia. Punktualnie o 19.30
na scenie zainstalowała się pierwsza grupa – ryski Kiss of the Dolls.
Ich album „I wanna be” z 2012 roku pamiętam jako krążek bez żadnych
konkretnych pomysłów i z fatalnym wokalem. Ale może od tamtej pory
zespół zrobił jakieś postępy i prezentuje już klasę przynajmniej
europejską? Nic bardziej mylnego. Łotyszy zapamiętam jako jeden z
najgorszych supportów, jakie kiedykolwiek słyszałem. Złożyło się na to
kilka rzeczy. Po pierwsze fatalne wręcz nagłośnienie zespołu. Miałem
wrażenie, że nie podłączono głośników, a dźwięki, które zespół próbuje
wydobyć pochodzą jedynie ze wzmacniaczy i odsłuchów. Po drugie
niesamowicie głośne szumy wydobywające się z gitary wokalisty
Sheaxpeare’a. I kiedy wreszcie udało mi się siłą woli wyselekcjonować
poszczególne instrumenty dotarło do mnie, że wokalista… nie umie
śpiewać. Fałszował przeokropnie, do tego co chwilę zmieniając swoją
barwę głosu i starając się upodobnić (co było słychać już na płytach) do
wokalisty legendarnej Omegi, Jánosa Kóbora. Niesłychaną uciechę miałem
również z klawiszowca Łotyszy, Rihardsa Kigelisa, który swoje partie
grał momentami jednym palcem, co przypominało jakiś stary skecz Kabaretu
OT.TO. Miło się natomiast patrzyło na wyczyny perkusisty, Matissa
Berzsa, ładującego w bębny tak, że aż popękały mu biedne pałeczki. Ale
czy wkładanie takiej siły w grę pseudo blues rocka naprawdę jest
konieczne? Zespołowi na tyle spodobało się ledwie letnie przyjęcie przez
kilkudziesięcioosobową publiczność, że nie dość, iż postanowił sobie
zrobić pamiątkowe zdjęcie, to jeszcze rozrzucił wśród słuchaczy
egzemplarze swojego ostatniego (2014) minialbumu „Mans Draugs”. Taka
promocja. Swoją drogą dobrze, że nie grali na wolnym powietrzu, bo wtedy
byłyby to płyty wyrzucone dosłownie w błoto…
Red Partizan to już inny kaliber gatunkowy. Wystarczy wsadzić
pochodzącego z Serbii wokalistę do metalowego niemieckiego czołgu i
otrzymamy piorunującą mieszankę wybuchową zawartą w niemal godzinnym
rewelacyjnie nagłośnionym występie. Publiczność, która już w większości
wypełniła klub szybko przekonała się do ciężkiego, traperowego grania.
Podczas występu można było zaobserwować harrisowe strzelanie z basu,
usłyszeć ciężkie, momentami niemal rammsteinowe riffy i ciekawy
chropowaty wokal, który gdzieniegdzie był ozdabiany dobrym żeńskim
śpiewem. Nie zabrakło także miejsca i na chwilę odpoczynku w postaci
bardzo dobrej ballady („Memories”). Po niej nastąpiła szybka zmiana
ciężaru i tak było już do końca. Zespół z pewnością mógłby zaprezentować
jeszcze kilka numerów, ale niestety jego czas na warszawskiej scenie
upłynął nieubłaganie i trzeba było zrobić miejsce muzykom z grupy U.D.O.
I oto punkt 21.30 z głośników popłynęły dźwięki fabryki wytapiającej
stal. W końcu ruszyła po szynach żelazna maszyna i zaczęła od „Tongue
reaper”. Rzeczywiście Udo ledwo porusza się po scenie, ale za to jego
charakterystyczna chrypa nadal brzmi jak dzwon. Trochę mnie zaskoczyło i
trzymało do końca to, że pomimo pięknej przejrzystości dźwięków
wydobywających się z głośników brakowało w powietrzu dobrych
kilkudziesięciu decybeli. Klub powinien się trząść w posadach. A tu
tymczasem coś jakby za cicho. Na szczęście przez niespełna dwie godziny
otrzymaliśmy metal najwyższej próby. Od razu było widać niesamowitą
chemię, jaka wytwarza się między gitarzystami – Adreiem Smirnovem (który
przypomina młodego Ralfa Schenkera) a Dee Dammersem. Ich gitarowych
popisów, tj. sympatycznych dialogów rozpisanych na gryfy i struny można
by słuchać bez przerwy. Ja jednak bacznie obserwowałem znajdującego się
na podwyższeniu dla perkusisty Dirkschneidera juniora. I muszę przyznać,
że wyrasta kolejny bardzo dobry muzyk, świetny technicznie, potrafiący
żonglować pałeczkami nie tracąc przy tym rytmu gry. Perkusista miał
również kilka minut na zaprezentowanie swoich umiejętności i doskonale
dał radę – czapki z głów!
Na szczęście występ nie był zbyt statyczny, bo gitarzyści (odciążając od
tego zadania wokalistę) biegali po scenie, zaglądając czasem, co
słychać u Svena, przy okazji uderzając pięścią w talerze. Ciekawą rzecz
zaobserwowałem także u lidera grupy. W momencie licznych solówek
odchodził on nieco na bok, by po swojemu przeżywać każda nutę
wydobywającą się z gitar. Było doskonale widać, że Udo żyje swoją muzyką
i jak ważna jest dla niego każda fraza numeru. Co do setlisty, zespół
U.D.O. zaprezentował przekrój swojej twórczości. Były więc zarówno
nowości (jak chociażby „One heart, one soul”), jak i te starsze numery
(„They want war”, „Man and the machine”). Zawiodła mnie trochę
warszawska publiczność, która momentami, niczym na najlepszych
niemieckich klubowych koncertach nie wykazywała żadnej reakcji, a jeśli
nawet pojawił się jakiś młyn, to był on jedynie spowodowany osobnikami,
którzy byli już na mocno automatycznym pilocie. Na szczęście nie odbiło
się to jakoś szczególnie negatywnie na tym wybornym, pełnym metalowej
mocy koncercie.
Mariusz Fabin
Setlista:
U.D.O.
1. Intro
2. Make The Move
3. 24/7
4. Mastercutor
5. A Cry Of A Nation
6. Metal Machine
7. Independence Day
8. In The Heat Of The Night
9. Vendetta
10. Rising High
11. In The Darkness
12. I Give As Good As I Get
13. Timebomb
14. Hungry And Angry
15. Heart Of Gold
16. One Heart One Soul
17.Holy
18. Animal House
19. Man And Machine
20. They Want War