2019.03.24 – U.D.O., RED PARTIZAN, KISS OF THE DOLLS – Warszawa

UDO

Wybierając najnowszy krążek grupy U.D.O. „Steelfactory” na jedną z kilku najlepszych płyt roku 2018 miałem szczerą nadzieję, że szybko się przekonam jak utwory z tego albumu brzmią w wersji na żywo. I nie myliłem się – zaledwie kilka miesięcy po premierze albumu zespół Udo Dirkschneidera ruszył w trasę. Jako gości zaproszono łotewski Kiss of The Dolls oraz niemiecko-bałkański Red Partizan. Nie ukrywam, że do Warszawy jechałem z lekkim wahaniem. Pierwszym powodem był fakt, że w moim odczuciu łotewski zespół (którego dokonania były mi już wcześniej znane) nie bardzo pasuje do twórczości byłego wokalisty Acceptu. Drugim i najważniejszym powodem mojej rozterki (jechać czy nie jechać?) była jednak informacja o kiepskiej formie fizycznej prawie 67-letniego Udo, któremu ortopedzi stanowczo zalecają emeryturę i odpoczynek od koncertów. Nie da się jednak żyć bez tego, co kochało się robić prawie przez całe życie – wokalista postawił zatem na swoim i stanął znów na scenie, obiecując przy tym nie forsować zbytnio stawów kolanowych. A więc statyczny koncert, jak za dawnych lat? W dobie zapierających dech multimediów na scenie to dość ryzykowne posunięcie. Ale upór Udo przekonał mnie i pojechałem zobaczyć, jak pracuje „Fabryka stali”.

Urządzono ją w klubie „Progresja”. Wyjątkowo leniwie i bez pośpiechu metalowi fani zaczęli formować kolejkę do wejścia. Punktualnie o 19.30 na scenie zainstalowała się pierwsza grupa – ryski Kiss of the Dolls. Ich album „I wanna be” z 2012 roku pamiętam jako krążek bez żadnych konkretnych pomysłów i z fatalnym wokalem. Ale może od tamtej pory zespół zrobił jakieś postępy i prezentuje już klasę przynajmniej europejską? Nic bardziej mylnego. Łotyszy zapamiętam jako jeden z najgorszych supportów, jakie kiedykolwiek słyszałem. Złożyło się na to kilka rzeczy. Po pierwsze fatalne wręcz nagłośnienie zespołu. Miałem wrażenie, że nie podłączono głośników, a dźwięki, które zespół próbuje wydobyć pochodzą jedynie ze wzmacniaczy i odsłuchów. Po drugie niesamowicie głośne szumy wydobywające się z gitary wokalisty Sheaxpeare’a. I kiedy wreszcie udało mi się siłą woli wyselekcjonować poszczególne instrumenty dotarło do mnie, że wokalista… nie umie śpiewać. Fałszował przeokropnie, do tego co chwilę zmieniając swoją barwę głosu i starając się upodobnić (co było słychać już na płytach) do wokalisty legendarnej Omegi, Jánosa Kóbora. Niesłychaną uciechę miałem również z klawiszowca Łotyszy, Rihardsa Kigelisa, który swoje partie grał momentami jednym palcem, co przypominało jakiś stary skecz Kabaretu OT.TO. Miło się natomiast patrzyło na wyczyny perkusisty, Matissa Berzsa, ładującego w bębny tak, że aż popękały mu biedne pałeczki. Ale czy wkładanie takiej siły w grę pseudo blues rocka naprawdę jest konieczne? Zespołowi na tyle spodobało się ledwie letnie przyjęcie przez kilkudziesięcioosobową publiczność, że nie dość, iż postanowił sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie, to jeszcze rozrzucił wśród słuchaczy egzemplarze swojego ostatniego (2014) minialbumu „Mans Draugs”. Taka promocja. Swoją drogą dobrze, że nie grali na wolnym powietrzu, bo wtedy byłyby to płyty wyrzucone dosłownie w błoto…

Red Partizan to już inny kaliber gatunkowy. Wystarczy wsadzić pochodzącego z Serbii wokalistę do metalowego niemieckiego czołgu i otrzymamy piorunującą mieszankę wybuchową zawartą w niemal godzinnym rewelacyjnie nagłośnionym występie. Publiczność, która już w większości wypełniła klub szybko przekonała się do ciężkiego, traperowego grania. Podczas występu można było zaobserwować harrisowe strzelanie z basu, usłyszeć ciężkie, momentami niemal rammsteinowe riffy i ciekawy chropowaty wokal, który gdzieniegdzie był ozdabiany dobrym żeńskim śpiewem. Nie zabrakło także miejsca i na chwilę odpoczynku w postaci bardzo dobrej ballady („Memories”). Po niej nastąpiła szybka zmiana ciężaru i tak było już do końca. Zespół z pewnością mógłby zaprezentować jeszcze kilka numerów, ale niestety jego czas na warszawskiej scenie upłynął nieubłaganie i trzeba było zrobić miejsce muzykom z grupy U.D.O.

I oto punkt 21.30 z głośników popłynęły dźwięki fabryki wytapiającej stal. W końcu ruszyła po szynach żelazna maszyna i zaczęła od „Tongue reaper”. Rzeczywiście Udo ledwo porusza się po scenie, ale za to jego charakterystyczna chrypa nadal brzmi jak dzwon. Trochę mnie zaskoczyło i trzymało do końca to, że pomimo pięknej przejrzystości dźwięków wydobywających się z głośników brakowało w powietrzu dobrych kilkudziesięciu decybeli. Klub powinien się trząść w posadach. A tu tymczasem coś jakby za cicho. Na szczęście przez niespełna dwie godziny otrzymaliśmy metal najwyższej próby. Od razu było widać niesamowitą chemię, jaka wytwarza się między gitarzystami – Adreiem Smirnovem (który przypomina młodego Ralfa Schenkera) a Dee Dammersem. Ich gitarowych popisów, tj. sympatycznych dialogów rozpisanych na gryfy i struny można by słuchać bez przerwy. Ja jednak bacznie obserwowałem znajdującego się na podwyższeniu dla perkusisty Dirkschneidera juniora. I muszę przyznać, że wyrasta kolejny bardzo dobry muzyk, świetny technicznie, potrafiący żonglować pałeczkami nie tracąc przy tym rytmu gry. Perkusista miał również kilka minut na zaprezentowanie swoich umiejętności i doskonale dał radę – czapki z głów!

Na szczęście występ nie był zbyt statyczny, bo gitarzyści (odciążając od tego zadania wokalistę) biegali po scenie, zaglądając czasem, co słychać u Svena, przy okazji uderzając pięścią w talerze. Ciekawą rzecz zaobserwowałem także u lidera grupy. W momencie licznych solówek odchodził on nieco na bok, by po swojemu przeżywać każda nutę wydobywającą się z gitar. Było doskonale widać, że Udo żyje swoją muzyką i jak ważna jest dla niego każda fraza numeru. Co do setlisty, zespół U.D.O. zaprezentował przekrój swojej twórczości. Były więc zarówno nowości (jak chociażby „One heart, one soul”), jak i te starsze numery („They want war”, „Man and the machine”). Zawiodła mnie trochę warszawska publiczność, która momentami, niczym na najlepszych niemieckich klubowych koncertach nie wykazywała żadnej reakcji, a jeśli nawet pojawił się jakiś młyn, to był on jedynie spowodowany osobnikami, którzy byli już na mocno automatycznym pilocie. Na szczęście nie odbiło się to jakoś szczególnie negatywnie na tym wybornym, pełnym metalowej mocy koncercie.

kiss
red
U.D.O.
U.D.O.
U.D.O.
U.D.O.
U.D.O.

Mariusz Fabin


Setlista:
U.D.O.
1. Intro
2. Make The Move
3. 24/7
4. Mastercutor
5. A Cry Of A Nation
6. Metal Machine
7. Independence Day
8. In The Heat Of The Night
9. Vendetta
10. Rising High
11. In The Darkness
12. I Give As Good As I Get
13. Timebomb
14. Hungry And Angry
15. Heart Of Gold
16. One Heart One Soul
17.Holy
18. Animal House
19. Man And Machine
20. They Want War

Dodaj komentarz