2019.03.12 – OVERKILL, DESTRUCTION, FLOTSAM & JETSAM, CHRONOSPHERE – Wrocław

19overkill

W weekend poprzedzający koncert, przez nasz kraj przetoczyły się wichury, a dzień wcześniej wracając z pracy, złapała mnie śnieżyca. Wiosna całą gębą. Miałem zatem pewne obawy odnośnie dojazdu do Wrocławia, na szczęście we wtorek jedynym mankamentem podczas trasy było zachodzące słońce świecące prosto w twarz. W wyśmienitym humorze stawiłem się pod klubem A2 kilkanaście minut po otwarciu bramek. Już parkując spotkałem mojego towarzysza doli i niedoli – Marcina. Na tak długi wieczór ustaliliśmy strategię wbicia się pod barierki – i pozostania tam do końca. Okazało się że o tej porze nie było to zajęciem karkołomnym.

Podczas występu rozgrzewacza, sala koncertowa dopiero się wypełniała, i o ile z przodu już było gęsto, tak centrum obiektu nabrało głębokiego oddechu przed istnym armageddonem, który miał jeszcze tego wieczoru nastąpić. Gołowąsy z Chronosphere okazali się idealnym supportem. Ich muzyka oscylująca w okolicach heavy i oparta głównie na riffach, świetnie sprawdziła się w roli rozgrzewki. Chłopaki pokazali charyzmę i na scenie zachowywali się jak starzy wyjadacze. Zamieniali się miejscami, zachęcali publiczność do zabawy, a szczerze mówiąc ich gra spowodowała, że ciężko było ustać w miejscu. Pod koniec setu odniosłem wrażenie że pojawiają się nieco bardziej rozbudowane kompozycie i one jeszcze bardziej utwierdziły mnie w przekonaniu że muszę się wgryźć w muzykę greków. Swój występ zakończyli brawurowo odegranym „Ace of spades” przy którym teksty śpiewało już w połowie wypełnione A2. Bardzo fajnie się ich słuchało, dobrze oglądało. Wszyscy wbici w czerwone gacie, które wydawały się znakiem rozpoznawczym, każdy z muzyków miał gitarę w innej konwencji, wokal miał flying V gibsona, drugi gitarzysta eksplorera Jacksona, a basista grał fenderze. Trochę jak z żurnala. Ale mimo wszystko ciepło wspominam ich występ.

flotsam & jetsam

Flotsam & Jetsam pojawił się na scenie bodaj z 10 minutowym wyprzedzeniem w stosunku do rozpiski, więc organizacyjnie zapowiadało się bardzo sprawnie. Za sceną baner pokaźnej wielkości prezentował dumnie okładkę „The End of Chaos”, a po bokach sceny pojawiły się również dodatkowe kurtyny z tłem z okładki. Zespół pojawił się na scenie i od razu przeszli do sedna. Zgodnie z zapowiedziami w 40-stominutowym secie znalazło się kilka numerów z nowej, bardzo dobrej płyty – i faktycznie okazało się że ten materiał sprawdza się świetnie na żywo. Chłopaki sięgnęli jeszcze do poprzedniej płyty, ale aplauz wywołała garść klasycznych kompozycji. Zespół na scenie rozkręcał się z minuty na minutę. Frontman AK brylował, pojawiając się we wszystkich zakamarkach sceny i chyba jako jedyny tego wieczoru wykorzystywał ustawione w fosie kolumny – by zbliżyć się jeszcze bardziej do publiczności. Gitarzyści przechadzali się od mikrofonu do mikrofonu pozwalając by każdy mógł choć na chwilę być naprzeciw każdego z członków zespołu. Natomiast nie sposób było nie zauważyć zadowolenia i aprobaty na ich twarzach. Polska publiczność przyjęła ich ciepło i może jeszcze nie była rozgrzana do maksimum, ale okrzyki „Flotsam! Flotsam!” wypełniały każdą przerwę pomiędzy utworami.

destruction

Czasowo sprawa podobnie miała się w przypadku Destruction. Scena nabrała barw niemieckich thrasherów.Zmieniono kurtyny i wielgachny baner w tle, nawet oświetlenie wydało mi się jakieś takie bardziej klarowne (a może stosowali mniej mgły). Kolejny kroczek organizacyjny w przód, to fakt iż przywieźli ze sobą statywy do mikrofonów z przyspawanymi płomieniami i czaszkami. Niby szczegół ale robił wrażenie. Zresztą wszędobylski Schmier śpiewał przy każdym z nich. Ich set był bardziej przekrojowy, bo nie przyjechali promować nowego wydawnictwa. Z ostatniej płyty studyjnej zagrali jedynie jeden numer, poza tym set wypełnili klasykami w początku kariery jak i pewniakami, bez których trudno wyobrazić sobie ekipę szalonego rzeźnika. Furorę zrobiły „Nailed to the Cross”, gdzie publiczność nie szczędziła gardeł, „Mad Butcher”, czy prawdziwy hymn „Thrash till Death”. Frontman kapeli komplementował zagorzałych fanów tworzących mosh pit, a ochrona uwijała się jak w ukropie wciągając co rusz ludzi spadających z tłumu w fosę. Wprawdzie Destruction nie przywieźli nowego materiału, ale za to zaprezentowali się z nowym gitarzystą. To był pierwszy raz kiedy widziałem ich jako kwartet i zastanawiałem się czy muzyka ta, na żywo zyska więcej przestrzeni. Okazało się że zespół nie bawił się w dodatkowe aranże starych utworów. Jest mocniej, bo rytmy są bardziej zaakcentowane, a Mike wygrywając solówki ma w tle również gitarę rytmiczną, nie tylko bas. Zresztą garść solówek scedował na Damira – nowego wiosłowego kapeli. Niemcy nieco lepiej też zabrzmieli, bo o ile mogłem kręcić nosem na selektywność brzmienia Flotsam, tak w tym przypadku ciężko było się przyczepić.

overkill

Przed występem gwiazdy tej trasy, scena wymagała większych modyfikacji. Poprzednie zespoły grały na zestawie perkusyjnym wysuniętym nieco do przodu, tymczasem Overkill miał już przygotowane bębny w centralnym miejscu, należało więc nieco posprzątać. Naszym oczom w całej okazałości okazała się ściana kolumn z nieprzerobionymi logosami Marshall na Overkill. Robiło wrażenie. Zmieniły się nieco barwy, bo w tle pojawiła się gigantyczna okładka nowej płyty. A na przodzie ustawiono statywy o skrajnie różnej wielkości. Blitz nie miał tego luksusu co Shmier, bo trudno byłoby sobie go wyobrazić śpiewającego do statywu DD Veri’ego ;), ale frontman Nowojorczyków, raczej przechadzał się z mikrofonem w ręce. Cała kapela za to dzielnie wtórowała mu w chórkach. Jako headliner mieli tez luksus zarówno należycie promować nowy album (znakomicie sprawdza się zarówno otwieracz, jak i „Distortion”), ale uraczyli nas pełną paletą przekrojową repertoire. Blitz co rusz chwalił publikę, a tu działała psychologia tłumu, bo Mosh pit osiągnął intensywność wcześniej niespotykaną. Ludzie bawili się przednie. Mniej ci, po których głowach przetaczali się ci, którzy bawili się doskonale… Ale o ile nasz plan wytrwania pod barierkami wziął w łeb w połowie koncertu, tak przyznam że nie boczyłem się na tych którzy uprawiali body surffing. Overkill po prostu porywał. O ile Destruction brzmiał miesiście i ciężko, tak amerykanie brzmieli OSTRO! Wieszczyłem że wstępniak nowej płyty nadaje się na otwarcie koncertu tak jak „Necroshine” (nomen omen jeden z moich ulubionych kawałków Overkill). Oba pojawiły się tego wieczoru. „Necroshine” wyznaczając jakby drugą połowę koncertu. Po nim właśnie postanowiłem nie ryzykować rozbicia okularów i przeniosłem się na tyły gdzie również było widać i słychać kapitalnie. Przy tej okazji odwiedziłem fantastycznie zaopatrzony merch, a w tamtych okolicach kręcili się muzycy wcześniej grających kapel, którzy chętnie pozowali do zdjęć.

Po kilku kawałkach zagranych na bis, chyba nikt nie opuścił A2 bez banana na twarzy. W uszach do dziś lekko dzwoni, ale uśmiech mi wciąż z twarzy nie schodzi.

Piotr Spyra

Dodaj komentarz