W weekend poprzedzający koncert, przez nasz kraj przetoczyły się
wichury, a dzień wcześniej wracając z pracy, złapała mnie śnieżyca.
Wiosna całą gębą. Miałem zatem pewne obawy odnośnie dojazdu do
Wrocławia, na szczęście we wtorek jedynym mankamentem podczas trasy było
zachodzące słońce świecące prosto w twarz. W wyśmienitym humorze
stawiłem się pod klubem A2 kilkanaście minut po otwarciu bramek. Już
parkując spotkałem mojego towarzysza doli i niedoli – Marcina. Na tak
długi wieczór ustaliliśmy strategię wbicia się pod barierki – i
pozostania tam do końca. Okazało się że o tej porze nie było to zajęciem
karkołomnym.
Podczas występu rozgrzewacza, sala koncertowa dopiero się wypełniała, i o
ile z przodu już było gęsto, tak centrum obiektu nabrało głębokiego
oddechu przed istnym armageddonem, który miał jeszcze tego wieczoru
nastąpić. Gołowąsy z Chronosphere okazali się idealnym supportem. Ich
muzyka oscylująca w okolicach heavy i oparta głównie na riffach,
świetnie sprawdziła się w roli rozgrzewki. Chłopaki pokazali charyzmę i
na scenie zachowywali się jak starzy wyjadacze. Zamieniali się
miejscami, zachęcali publiczność do zabawy, a szczerze mówiąc ich gra
spowodowała, że ciężko było ustać w miejscu. Pod koniec setu odniosłem
wrażenie że pojawiają się nieco bardziej rozbudowane kompozycie i one
jeszcze bardziej utwierdziły mnie w przekonaniu że muszę się wgryźć w
muzykę greków. Swój występ zakończyli brawurowo odegranym „Ace of
spades” przy którym teksty śpiewało już w połowie wypełnione A2. Bardzo
fajnie się ich słuchało, dobrze oglądało. Wszyscy wbici w czerwone
gacie, które wydawały się znakiem rozpoznawczym, każdy z muzyków miał
gitarę w innej konwencji, wokal miał flying V gibsona, drugi gitarzysta
eksplorera Jacksona, a basista grał fenderze. Trochę jak z żurnala. Ale
mimo wszystko ciepło wspominam ich występ.
Flotsam & Jetsam pojawił się na scenie bodaj z 10 minutowym
wyprzedzeniem w stosunku do rozpiski, więc organizacyjnie zapowiadało
się bardzo sprawnie. Za sceną baner pokaźnej wielkości prezentował
dumnie okładkę „The End of Chaos”, a po bokach sceny pojawiły się
również dodatkowe kurtyny z tłem z okładki. Zespół pojawił się na scenie
i od razu przeszli do sedna. Zgodnie z zapowiedziami w 40-stominutowym
secie znalazło się kilka numerów z nowej, bardzo dobrej płyty – i
faktycznie okazało się że ten materiał sprawdza się świetnie na żywo.
Chłopaki sięgnęli jeszcze do poprzedniej płyty, ale aplauz wywołała
garść klasycznych kompozycji. Zespół na scenie rozkręcał się z minuty na
minutę. Frontman AK brylował, pojawiając się we wszystkich zakamarkach
sceny i chyba jako jedyny tego wieczoru wykorzystywał ustawione w fosie
kolumny – by zbliżyć się jeszcze bardziej do publiczności. Gitarzyści
przechadzali się od mikrofonu do mikrofonu pozwalając by każdy mógł choć
na chwilę być naprzeciw każdego z członków zespołu. Natomiast nie
sposób było nie zauważyć zadowolenia i aprobaty na ich twarzach. Polska
publiczność przyjęła ich ciepło i może jeszcze nie była rozgrzana do
maksimum, ale okrzyki „Flotsam! Flotsam!” wypełniały każdą przerwę
pomiędzy utworami.
Czasowo sprawa podobnie miała się w przypadku Destruction. Scena nabrała
barw niemieckich thrasherów.Zmieniono kurtyny i wielgachny baner w tle,
nawet oświetlenie wydało mi się jakieś takie bardziej klarowne (a może
stosowali mniej mgły). Kolejny kroczek organizacyjny w przód, to fakt iż
przywieźli ze sobą statywy do mikrofonów z przyspawanymi płomieniami i
czaszkami. Niby szczegół ale robił wrażenie. Zresztą wszędobylski
Schmier śpiewał przy każdym z nich. Ich set był bardziej przekrojowy, bo
nie przyjechali promować nowego wydawnictwa. Z ostatniej płyty
studyjnej zagrali jedynie jeden numer, poza tym set wypełnili klasykami w
początku kariery jak i pewniakami, bez których trudno wyobrazić sobie
ekipę szalonego rzeźnika. Furorę zrobiły „Nailed to the Cross”, gdzie
publiczność nie szczędziła gardeł, „Mad Butcher”, czy prawdziwy hymn
„Thrash till Death”. Frontman kapeli komplementował zagorzałych fanów
tworzących mosh pit, a ochrona uwijała się jak w ukropie wciągając co
rusz ludzi spadających z tłumu w fosę. Wprawdzie Destruction nie
przywieźli nowego materiału, ale za to zaprezentowali się z nowym
gitarzystą. To był pierwszy raz kiedy widziałem ich jako kwartet i
zastanawiałem się czy muzyka ta, na żywo zyska więcej przestrzeni.
Okazało się że zespół nie bawił się w dodatkowe aranże starych utworów.
Jest mocniej, bo rytmy są bardziej zaakcentowane, a Mike wygrywając
solówki ma w tle również gitarę rytmiczną, nie tylko bas. Zresztą garść
solówek scedował na Damira – nowego wiosłowego kapeli. Niemcy nieco
lepiej też zabrzmieli, bo o ile mogłem kręcić nosem na selektywność
brzmienia Flotsam, tak w tym przypadku ciężko było się przyczepić.
Przed występem gwiazdy tej trasy, scena wymagała większych modyfikacji. Poprzednie zespoły grały na zestawie perkusyjnym wysuniętym nieco do przodu, tymczasem Overkill miał już przygotowane bębny w centralnym miejscu, należało więc nieco posprzątać. Naszym oczom w całej okazałości okazała się ściana kolumn z nieprzerobionymi logosami Marshall na Overkill. Robiło wrażenie. Zmieniły się nieco barwy, bo w tle pojawiła się gigantyczna okładka nowej płyty. A na przodzie ustawiono statywy o skrajnie różnej wielkości. Blitz nie miał tego luksusu co Shmier, bo trudno byłoby sobie go wyobrazić śpiewającego do statywu DD Veri’ego ;), ale frontman Nowojorczyków, raczej przechadzał się z mikrofonem w ręce. Cała kapela za to dzielnie wtórowała mu w chórkach. Jako headliner mieli tez luksus zarówno należycie promować nowy album (znakomicie sprawdza się zarówno otwieracz, jak i „Distortion”), ale uraczyli nas pełną paletą przekrojową repertoire. Blitz co rusz chwalił publikę, a tu działała psychologia tłumu, bo Mosh pit osiągnął intensywność wcześniej niespotykaną. Ludzie bawili się przednie. Mniej ci, po których głowach przetaczali się ci, którzy bawili się doskonale… Ale o ile nasz plan wytrwania pod barierkami wziął w łeb w połowie koncertu, tak przyznam że nie boczyłem się na tych którzy uprawiali body surffing. Overkill po prostu porywał. O ile Destruction brzmiał miesiście i ciężko, tak amerykanie brzmieli OSTRO! Wieszczyłem że wstępniak nowej płyty nadaje się na otwarcie koncertu tak jak „Necroshine” (nomen omen jeden z moich ulubionych kawałków Overkill). Oba pojawiły się tego wieczoru. „Necroshine” wyznaczając jakby drugą połowę koncertu. Po nim właśnie postanowiłem nie ryzykować rozbicia okularów i przeniosłem się na tyły gdzie również było widać i słychać kapitalnie. Przy tej okazji odwiedziłem fantastycznie zaopatrzony merch, a w tamtych okolicach kręcili się muzycy wcześniej grających kapel, którzy chętnie pozowali do zdjęć.
Po kilku kawałkach zagranych na bis, chyba nikt nie opuścił A2 bez banana na twarzy. W uszach do dziś lekko dzwoni, ale uśmiech mi wciąż z twarzy nie schodzi.
Piotr Spyra