Przez 14 lat swojego istnienia Klasz Ov The Sejtans stał się już
tradycją na warszawskiej scenie hard n’ heavy. Tegoroczna edycja
imprezy, z założenia skupiającej stołeczne kapele po raz drugi odbyła
się w klubie Proxima.
Stawkę otworzył Ballbreaker, klasycznie heavy metalowa formacja będąca
nowym projektem takich muzyków jak znany z Thermita Tomasz „Trzeszczol”
Trzeszczyński czy Misiek Ślusarski, wieloletni perkusista Exlibris. W
zeszłym roku „otwieracz” był jako taki, toteż bardzo ucieszyły
energetyczne riffy i imponujące falsety. Zagrali niestety tylko siedem
numerów, tym samym jednak pozostawiając zdrowy niedosyt, bo każda z
propozycji kwintetu wywoływała podświadomą chęć headbangingu. Dokładnie w
taki sposób powinno się dziś grać najbardziej tradycyjną, a w
konsekwencji najbardziej oklepaną odmianę ciężkiej muzyki gitarowej. Z
szacunkiem do klasyki, ale też z polotem i domieszką własnej inwencji.
Klasz Ov The Sejtans słynie również z tego, że na scenie spotykają się
zespoły reprezentujące różne odmiany metalowego rzemiosła. Toteż po
zejściu dżentelmenów w katanach, getrach i z bandanami na głowach na
proximowy piedestał wkroczyła Black Tundra. Ich propozycja, choć
znacznie odbiegająca od moich muzycznych upodobań zabrzmiała bardzo
ciekawie. Czuć było nutki blacku, czuć było nutki doomu, myślę, że
nieodżałowany David Gold pokiwałby głową z uznaniem. Mimo swojego
mrocznego, groźnego image’u zespół, a konkretnie śpiewający basista
zagajał do publiczności pomiędzy utworami, raz nawet zażartował „hej,
jesteśmy Leash Eye, a to jest nasza nowa płyta!”.
Gdy tylko jednak gospodarze wieczoru weszli na scenę, żarty się
skończyły. Zaczęli mocarnym, instrumentalnym wstępem, a gdy po chwili
huknęli „One Time, Two Times”, pod sceną się zagęściło. Dalsza część
setlisty w dużej mierze składała się z materiału z najnowszego albumu,
„Blues, Brawls & Beverages”. W trakcie tej edycji swojej fety,
zespół świętował fizyczną premierę krążka. Usłyszeliśmy m.in. „On Fire”,
„Bones”, „Moonshine Pioneers”, a także wykonany na pierwszy bis
„Twardowsky J.”. Resztę stanowiła leasheye’owa klasyka, z „Open Up,
Chris”, „The Nightmover” i „Trucker Song” na czele. Muzycy na scenie
uśmiechnięci, ewidentnie szczęśliwi, że po dość długim okresie posuchy
udało się w końcu nagrać i wydać tę cholerną płytę i to w dodatku taką
dobrą. Jak już wspominałem w recenzji krążka, warto było poczekać.
Kutnieński Alastor to jeden z tych zespołów minionej ery polskiego
metalu, którego twórczość podoba mi się praktycznie w całości. Na ich
płytach nie usłyszycie lamentów w stylu „stój, zatrzymaj się, jesteś
szaleńcem, zostaw przycisk!” ani bajek o spijaniu dziewczęcej krwi błony
dziewiczej jak zagęszczony sok. Kapela, od kilku lat działająca z nowym
wokalistą Michałem „Mishem” Jarskim, z którym w 2013 roku nagrali
fantastyczną płytę „Out Of Anger” zagrała solidną, przekrojową sztukę.
Niestety w trakcie ich koncertu liczebność publiki pod sceną stopniowo
się zmniejszała, a na sam koniec zostało tylko kilkoro pasjonatów i paru
najebanych typków. Ci drudzy domagali się łomotu, więc niezrażony
zespół solidnie dociągnął set do końca, przedłużając go o kilka bisów i
dziękując zebranym za przybycie.
Patryk Pawelec