2018.11.27 – SLAYER, LAMB OF GOD, ANTHRAX, OBITUARY – Łódź

slayer atlas arena

Późną jesienią trasa pożegnalna SLAYER zawitała do naszego kraju. Zespół postanowił pożegnać się z fanami z pompą i na cykl swoich koncertów zaprosił śmietankę amerykańskiego metalu. Muzycznie klimaty oscylowały w ekstremalnych odmianach thrashu i death-metalu, za sprawą OBITUARY, ANTHRAX i LAMB OF GOD. Zespoły pojawiały się w takiej kolejności… i zapewne znalazłby się ktoś kto polemizowałby z takim ułożeniem supportów (a co za tym idzie czasem przeznaczonym na set). Ale prawda jest taka że obecnie wyznacznikiem wielkości kapeli jest jej popularność. A to jak entuzjastycznie publiczność przyjmowała LAMB OF GOD było dla mnie sporym zaskoczeniem. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Ostatnimi czasy w przeciwieństwie do trendów sprzed kilku dekad, nie jest w dobrym tonie rozpoczynać koncerty z opóźnieniem. Wspominałem niedawno nawet o tym, że rekordziści tego procederu – grupa Guns 'n’ Roses również poszła po rozum do głowy. Tym razem jednak ktoś deczko przedobrzył, bo obie kapele rozpoczynające ten wieczór pojawiły się na scenie około 10-ciu minut przed planowanym czasem. Ja wiem – czas na rozpisce jest szacowany i może ulec zmianie. Nie marudzę. To, że pierwsze 2 kawałki OBITUARY słyszałem stojąc w kolejce do bramki – to wyłącznie moja wina. Mój plan czasowy był w kilku punktach zbyt optymistyczny. Ale za to kiedy znalazłem się na sektorze moim oczom ukazał się zespół, z którym mimo sporego stażu (i mojego i zespołu) udało mi się skutecznie przegapiać. Dlatego też bardzo chciałem ich zobaczyć tym razem. Chłopaki dawali czadu. Pewnie nie było czasu na wdzięczenie się do publiki, przez to set był konkretny. Scena przyozdobiona kurtyną z wielkim logo, nienaganna praca świateł. I ta energia! Muszę jednak powiedzieć, że moje pierwsze wrażenie skupiło się na BRZMIENIU. Byłem zachwycony. Nawet z zadowoleniem stwierdziłem, że skoro zespół teoretycznie obliczony na rozgrzanie tłumu – brzmi tak selektywnie i porządnie – już wiedziałem, że to będzie cholernie dobry zestaw. Wśród publiczności wydaje się z przewadze byli fani wczesnego repertuaru zespołu, bo to klastyczne kawałki jak wieńczący set „Slowly we Rot” wywołały najbardziej żywiołową reakcję… a może faktycznie tłum z minuty na minutę coraz bardziej się rozgrzewał.

Dosłownie symboliczna przerwa wystarczyła, żeby na scenie zainstalował się ANTHRAX. Dla mnie numer dwa tego wieczoru – i zespół z którym bardzo sympatyzuję. Zresztą grywają w naszym kraju zarówno w klubach jak i na dużych scenach. Tutaj moje kolejne spostrzeżenie. Otóż w stosunku do poprzednika ANTHRAX zagospodarowali pod siebie większą część sceny. Oprócz tła, mieli jeszcze wiele grafik ustawionych po obu stronach sceny. Dysponowali też dłuższym setem, więc mogli pozwolić sobie na więcej interakcji z publicznością. W tym elemencie brylował Scott Ian, ale i frontman – Joey Beladonna wielokrotnie namawiał tłum do wykrzykiwania refrenów. W całym koncercie ANTHRAX, jedyny element który nieco mnie uwierał jako fana, był problem wokalisty, który momentami zdawał się śpiewać obok melodii. Brzmiało to tak jakby się nie słyszał – bo całość frazy szła czysto… ale nie licowała z riffami. Ale i tu nie okazało się to mega problemem. Set bowiem skupiał się na starszych, bardziej punkowo krzyczanych kawałkach. Pozwolę sobie przy okazji na dygresję, która pojawiła się w mojej głowie podczas tego występu. Bo starsze kawałki wydają się melodycznie przearanżowane przez Joey’a na bardziej heavymetalową modłę, w której stronę zespół skłania się po reaktywacji obecnego składu… I chyba najwyższy czas na zarejestrowanie albumu koncertowego. Bo usłyszeć te aranże w idealnym wykonaniu – to byłoby spełnienie marzeń osób, które lubią wczesne jak i obecne oblicze zespołu.

LAMB OF GOD potrzebował na totalne przebudowanie sceny niewiele więcej czasu niż ANTHRAX na powieszenie kilku zasłon. Przez całą szerokość sceny pojawiły się jakby stopnie z symbolami flagi i logosami grupy powyżej. Oświetlenie również należało do zespołu. Więcej było stroboskopów a i praca całości robiła wrażenie. Każdy element scenografii to kolejny krok naprzód w stosunku do poprzednika. Mogłem tylko pokiwać głową z aprobatą. Zespół okazał się zaangażować do zabawy sporą ilość fanów. Kilka zaśpiewów wstrząsnęło całą halą. W obu strefach płyty utworzyły się spore młyny i coraz więcej publiki uczestniczyło w koncercie coraz aktywniej. Wokalista zespołu szalał na scenie. Ze względu na wzrost górował nad kolegami, ale jeszcze ustawienie odsłuchów umożliwiało mu skakanie na sporą wysokość. Niekiedy żartobliwie mówię, że wokaliści wydają mieć się płacone od kilometra – tak biegają na scenie, Randy Blythe ewidentnie tego wieczoru uprawiał bieg przez płotki. Nawiązywał też więcej kontaktu z publicznością. Nabił sobie też punktów mówiąc kilka słów po naszemu. Set który trwał w sumie z godzinę zdominowały starsze kawałki z płyt „Ashes Of The Wake” i „Sacrament”, ale nie zabrakło też utworów z ostatniego długograja. Mimo że mam na półce ich płyty tego wieczoru nie nastawiałem się na specjalne zdominowanie sceny przez LAMB OF GOD i owszem nie skradli show SLAYEROWI, ale przyznam, że mile mnie zaskoczyli. po koncercie ich dyskografia ponownie zagościła w moim odtwarzaczu. Zresztą nie tylko na mojej twarzy widać było ukontentowanie kiedy schodzili ze sceny. Dali czadu i porządnie rozgrzali publikę przed daniem głównym. A tym razem przerwa miała być nieco dłuższa.

Zanim gwiazda pojawiła się na scenie, ta została przysłoniona półprzezroczystą kurtyną na której podczas wstępniaka zaczęły obracać się pentagramy z wpisanym logo zespołu. Z pierwszymi taktami „Repentless” oczom naszym ukazał się ogrom i spektakularność konstrukcji jaką Amerykanie wożą ze sobą podczas tej trasy. To nie był kolejny element zaawansowania. W stosunku do swoich poprzedników SLAYER pokazał wręcz stadionowy przepych scenografii. Od razu wrażenie robiła pirotechnika. Ognie płonące, wypluwane przez maszynerię… po czym płomienie składające się zarówno w krzyże jak i pentagramy. Mgły, dymy… i znowu ogień, światła… i to genialne brzmienie. Atlas Arena wydawała się trzeszczeć i drżeć w posadach. Mosh pit w obu sekcjach płyty wyglądał z sektora jak dwa tornada. To było widowisko, które wprowadzało w osłupienie. Chwila oddechu i kilka słów zamienionych z publicznością przy przygaszonym świetle na scenie wykorzystano do zmiany scenografii. Jak się później okazało zespół przygotował cztery takie zestawy. Mnie bardzo przypadł do gustu trzeci z nich gdzie kontury obrazu okazały się być fosforyzowanie i po przygaszeniu światła ukazywały grafikę w nieco innym klimacie. Ostatni z kolei element scenografii to hołd oddany Jeffowi Hannemanowi – wrażenie zrobił szczególnie podczas wieńczącego występ „Angel of Death”. A jeśli chodzi o set – wg. mnie był doskonale dobrany. Oczywiście w przewadze były klasyki z „Seasons in the Abyss” i „Reign in Blood” ale reszta setlisty to idealna przekrojówka. Całość trwała zaledwie 90 minut, ale wydawał się to być set idealny. Nikt chyba nie czuł niedosytu, lecz spełnienie. Wśród publiczności wymieniane były same pozytywne uwagi, a nawet stali bywalcy koncertów SLAYER przyznawali, że oto byliśmy świadkami ich najlepszego koncertu. Przypomnę peany jakie piałem o brzmieniu poprzednich zespołów – muszę potwierdzić to zdanie w przypadku gwiazdy wieczoru. Zatem brzmieniowo, organizacyjnie – GENIALNIE! Aż się nie chce wierzyć, że zespół tym tourne żegna się z fanami. Bardziej wolę przypuszczać że zaniecha ganie samodzielnych tras, a jednak na festiwalach od czasu do czasu będzie nam dane ich zobaczyć. W każdym razie publiczność wypełniająca po brzegi łódzką Atlas Arenę, wydawała się wychodzić z hali w szampańskich nastrojach.

ANTHRAX
LAMB OF GOD
SLAYER
SLAYER
SLAYER

Tekst: Piotr Spyra
Zdjęcia: Leszek Korzeniec

Dodaj komentarz