Późną jesienią trasa pożegnalna SLAYER zawitała do naszego kraju. Zespół
postanowił pożegnać się z fanami z pompą i na cykl swoich koncertów
zaprosił śmietankę amerykańskiego metalu. Muzycznie klimaty oscylowały w
ekstremalnych odmianach thrashu i death-metalu, za sprawą OBITUARY,
ANTHRAX i LAMB OF GOD. Zespoły pojawiały się w takiej kolejności… i
zapewne znalazłby się ktoś kto polemizowałby z takim ułożeniem supportów
(a co za tym idzie czasem przeznaczonym na set). Ale prawda jest taka
że obecnie wyznacznikiem wielkości kapeli jest jej popularność. A to jak
entuzjastycznie publiczność przyjmowała LAMB OF GOD było dla mnie
sporym zaskoczeniem. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Ostatnimi czasy w przeciwieństwie do trendów sprzed kilku dekad, nie
jest w dobrym tonie rozpoczynać koncerty z opóźnieniem. Wspominałem
niedawno nawet o tym, że rekordziści tego procederu – grupa Guns 'n’
Roses również poszła po rozum do głowy. Tym razem jednak ktoś deczko
przedobrzył, bo obie kapele rozpoczynające ten wieczór pojawiły się na
scenie około 10-ciu minut przed planowanym czasem. Ja wiem – czas na
rozpisce jest szacowany i może ulec zmianie. Nie marudzę. To, że
pierwsze 2 kawałki OBITUARY słyszałem stojąc w kolejce do bramki – to
wyłącznie moja wina. Mój plan czasowy był w kilku punktach zbyt
optymistyczny. Ale za to kiedy znalazłem się na sektorze moim oczom
ukazał się zespół, z którym mimo sporego stażu (i mojego i zespołu)
udało mi się skutecznie przegapiać. Dlatego też bardzo chciałem ich
zobaczyć tym razem. Chłopaki dawali czadu. Pewnie nie było czasu na
wdzięczenie się do publiki, przez to set był konkretny. Scena
przyozdobiona kurtyną z wielkim logo, nienaganna praca świateł. I ta
energia! Muszę jednak powiedzieć, że moje pierwsze wrażenie skupiło się
na BRZMIENIU. Byłem zachwycony. Nawet z zadowoleniem stwierdziłem, że
skoro zespół teoretycznie obliczony na rozgrzanie tłumu – brzmi tak
selektywnie i porządnie – już wiedziałem, że to będzie cholernie dobry
zestaw. Wśród publiczności wydaje się z przewadze byli fani wczesnego
repertuaru zespołu, bo to klastyczne kawałki jak wieńczący set „Slowly
we Rot” wywołały najbardziej żywiołową reakcję… a może faktycznie tłum
z minuty na minutę coraz bardziej się rozgrzewał.
Dosłownie symboliczna przerwa wystarczyła, żeby na scenie zainstalował
się ANTHRAX. Dla mnie numer dwa tego wieczoru – i zespół z którym bardzo
sympatyzuję. Zresztą grywają w naszym kraju zarówno w klubach jak i na
dużych scenach. Tutaj moje kolejne spostrzeżenie. Otóż w stosunku do
poprzednika ANTHRAX zagospodarowali pod siebie większą część sceny.
Oprócz tła, mieli jeszcze wiele grafik ustawionych po obu stronach
sceny. Dysponowali też dłuższym setem, więc mogli pozwolić sobie na
więcej interakcji z publicznością. W tym elemencie brylował Scott Ian,
ale i frontman – Joey Beladonna wielokrotnie namawiał tłum do
wykrzykiwania refrenów. W całym koncercie ANTHRAX, jedyny element który
nieco mnie uwierał jako fana, był problem wokalisty, który momentami
zdawał się śpiewać obok melodii. Brzmiało to tak jakby się nie słyszał –
bo całość frazy szła czysto… ale nie licowała z riffami. Ale i tu nie
okazało się to mega problemem. Set bowiem skupiał się na starszych,
bardziej punkowo krzyczanych kawałkach. Pozwolę sobie przy okazji na
dygresję, która pojawiła się w mojej głowie podczas tego występu. Bo
starsze kawałki wydają się melodycznie przearanżowane przez Joey’a na
bardziej heavymetalową modłę, w której stronę zespół skłania się po
reaktywacji obecnego składu… I chyba najwyższy czas na zarejestrowanie
albumu koncertowego. Bo usłyszeć te aranże w idealnym wykonaniu – to
byłoby spełnienie marzeń osób, które lubią wczesne jak i obecne oblicze
zespołu.
LAMB OF GOD potrzebował na totalne przebudowanie sceny niewiele więcej
czasu niż ANTHRAX na powieszenie kilku zasłon. Przez całą szerokość
sceny pojawiły się jakby stopnie z symbolami flagi i logosami grupy
powyżej. Oświetlenie również należało do zespołu. Więcej było
stroboskopów a i praca całości robiła wrażenie. Każdy element
scenografii to kolejny krok naprzód w stosunku do poprzednika. Mogłem
tylko pokiwać głową z aprobatą. Zespół okazał się zaangażować do zabawy
sporą ilość fanów. Kilka zaśpiewów wstrząsnęło całą halą. W obu strefach
płyty utworzyły się spore młyny i coraz więcej publiki uczestniczyło w
koncercie coraz aktywniej. Wokalista zespołu szalał na scenie. Ze
względu na wzrost górował nad kolegami, ale jeszcze ustawienie odsłuchów
umożliwiało mu skakanie na sporą wysokość. Niekiedy żartobliwie mówię,
że wokaliści wydają mieć się płacone od kilometra – tak biegają na
scenie, Randy Blythe ewidentnie tego wieczoru uprawiał bieg przez
płotki. Nawiązywał też więcej kontaktu z publicznością. Nabił sobie też
punktów mówiąc kilka słów po naszemu. Set który trwał w sumie z godzinę
zdominowały starsze kawałki z płyt „Ashes Of The Wake” i „Sacrament”,
ale nie zabrakło też utworów z ostatniego długograja. Mimo że mam na
półce ich płyty tego wieczoru nie nastawiałem się na specjalne
zdominowanie sceny przez LAMB OF GOD i owszem nie skradli show
SLAYEROWI, ale przyznam, że mile mnie zaskoczyli. po koncercie ich
dyskografia ponownie zagościła w moim odtwarzaczu. Zresztą nie tylko na
mojej twarzy widać było ukontentowanie kiedy schodzili ze sceny. Dali
czadu i porządnie rozgrzali publikę przed daniem głównym. A tym razem
przerwa miała być nieco dłuższa.
Zanim gwiazda pojawiła się na scenie, ta została przysłoniona
półprzezroczystą kurtyną na której podczas wstępniaka zaczęły obracać
się pentagramy z wpisanym logo zespołu. Z pierwszymi taktami
„Repentless” oczom naszym ukazał się ogrom i spektakularność konstrukcji
jaką Amerykanie wożą ze sobą podczas tej trasy. To nie był kolejny
element zaawansowania. W stosunku do swoich poprzedników SLAYER pokazał
wręcz stadionowy przepych scenografii. Od razu wrażenie robiła
pirotechnika. Ognie płonące, wypluwane przez maszynerię… po czym
płomienie składające się zarówno w krzyże jak i pentagramy. Mgły,
dymy… i znowu ogień, światła… i to genialne brzmienie. Atlas Arena
wydawała się trzeszczeć i drżeć w posadach. Mosh pit w obu sekcjach
płyty wyglądał z sektora jak dwa tornada. To było widowisko, które
wprowadzało w osłupienie. Chwila oddechu i kilka słów zamienionych z
publicznością przy przygaszonym świetle na scenie wykorzystano do zmiany
scenografii. Jak się później okazało zespół przygotował cztery takie
zestawy. Mnie bardzo przypadł do gustu trzeci z nich gdzie kontury
obrazu okazały się być fosforyzowanie i po przygaszeniu światła
ukazywały grafikę w nieco innym klimacie. Ostatni z kolei element
scenografii to hołd oddany Jeffowi Hannemanowi – wrażenie zrobił
szczególnie podczas wieńczącego występ „Angel of Death”. A jeśli chodzi o
set – wg. mnie był doskonale dobrany. Oczywiście w przewadze były
klasyki z „Seasons in the Abyss” i „Reign in Blood” ale reszta setlisty
to idealna przekrojówka. Całość trwała zaledwie 90 minut, ale wydawał
się to być set idealny. Nikt chyba nie czuł niedosytu, lecz spełnienie.
Wśród publiczności wymieniane były same pozytywne uwagi, a nawet stali
bywalcy koncertów SLAYER przyznawali, że oto byliśmy świadkami ich
najlepszego koncertu. Przypomnę peany jakie piałem o brzmieniu
poprzednich zespołów – muszę potwierdzić to zdanie w przypadku gwiazdy
wieczoru. Zatem brzmieniowo, organizacyjnie – GENIALNIE! Aż się nie chce
wierzyć, że zespół tym tourne żegna się z fanami. Bardziej wolę
przypuszczać że zaniecha ganie samodzielnych tras, a jednak na
festiwalach od czasu do czasu będzie nam dane ich zobaczyć. W każdym
razie publiczność wypełniająca po brzegi łódzką Atlas Arenę, wydawała
się wychodzić z hali w szampańskich nastrojach.





Tekst: Piotr Spyra
Zdjęcia: Leszek Korzeniec