Pierwszy listopada to szczególny dzień w Polsce. To dzień, gdy
wspominamy tych, których już nie ma z nami. Tak się też złożyło, że
również pierwszego listopada do Warszawy zawitał niemiecko-rumuński
Powerwolf, który promuje swój najnowszy krążek „The sacrament of sin”.
Chciałem nausznie, a także naocznie przekonać się o tym, czy Wilcza Siła
objawia się tylko w studiu, czy może jednak cała moc skierowana jest na
występy na żywo. Do szybkiej decyzji kupna biletu skłoniły mnie nie
tylko świetne recenzje krążka, lecz przede wszystkim image zespołu oraz
szybkość, z jaką wyprzedawały się poszczególne koncerty tej trasy
(polski przystanek również zamienił się na „wyprzedany” już dwa tygodnie
wcześniej).
Potwierdziła to dość długa kolejka fanów, oczekująca przed „Progresją”
już godzinę przed otwarciem bram klubu. Dzięki szybkiej i sprawnej
kontroli bezpieczeństwa już po paru minutach byłem w środku. Jako
pierwsza przed warszawską publicznością zaprezentowała się grupa Kissin’
Dynamite. Supporty zawsze mają niewdzięczne zadanie, zwłaszcza w Polsce
i zwłaszcza, gdy niewiele osób zna ich dokonania. Jak zatem poradził
sobie z rozgrzaniem publiczności Kissin’ Dynamite? Grupa zaprezentowała
dość krótki, bo czterdziesto-minutowy set, który był kwintesencją bardzo
dobrego, rockowego grania – bez żadnych udziwnień. Wokalista Hannes
Braun, który wydaje się być skrzyżowaniem Bonnie Tyler (fryzura) z
Davidem Lee Rothem (sceniczna ogłada) natychmiast złapał kontakt z
publicznością. Było widać, że gorące przyjęcie mocno zaskoczyło zarówno
wokalistę, jak i pozostałych muzyków. Sam set był wyborem piosenek
głównie z najnowszej płyty („Ecstasy”). Co do stylistyki – ich muzyka
oscyluje w okolicach tej rockowej strony grupy Europe, połączonej ze
świetnym, chwytliwym rock’n’rollem. Nieco obawiałem się, że świetlny
dynamit, zawarty w nazwie oraz obecny jako sceniczny rekwizyt, będzie na
wyrost. Jednak nic bardziej mylnego. Panowie Ande Braun i Jim Muller
wiedzą, do czego służą gitary, tak rytmiczne, jak i solowe. I jeśli znów
pojawią się w Polsce, w jakimś większym wymiarze czasowym, z
przyjemnością posłucham ich raz jeszcze.
Wiele osób pod sceną czekało także na Amaranthe. Dla mnie z kolei był to
niespełna godzinny odpoczynek i ładowanie baterii na później. Ich
twórczość to bowiem nie moja bajka. Trudno też jednoznacznie określić, w
którą stronę chcą podążać ze swoimi trzema wokalistami. I o ile Elize
Ryd potrafi nieźle śpiewać (wyglądając przy tym zmysłowo w lateksowym
kombinezonie), o tyle okołorapujący growlem (!) Henrik Wilhelmsson jest
dla mnie czymś nie do końca zrozumiałym. Po ich występie słyszałem wokół
różne opinie. Jedni opowiadali się, że set był dość przeciętny, a inni
byli zachwyceni. Jedno jest pewne: Amaranthe podtrzymał temperaturę,
jaką stworzyli poprzednicy.
Zmiana dekoracji – scena została rozbudowana o stopnie, prowadzące na
dwa podwyższenia. Gotycka scenografia: witraże, trupie czaszki. Wszystko
idealnie pasujące do image’u gwiazdy wieczoru. Zaczęło się od intra w
postaci „Lupus Daemonis”, tylko po to, by po chwili mogła opaść kotara i
dzięki temu rozpocząć szaloną jazdę z „Fire and forgive”. Nikogo, kto
był w „Progresji” nie trzeba było namawiać do wspólnego śpiewu,
headbangingu, czy też „pływania” Zarówno publiczność, jak i sam zespól
dał z siebie wszystko co tylko można. Attilla Dorn dostojnie czynił
honory lidera. I może nie jest on zbytnio ruchliwy na scenie, lecz
magia, jaką wokół siebie roztacza sprawia, że zarówno słucha, jak i
ogląda się go wybornie. Cały ruch generowali natomiast pozostali muzycy:
klawiszowiec Falk Maria Schlegel, oraz „bracia” Greywolfowie na
gitarach, którzy co chwilę wymieniali się pozycjami na scenie; włącznie
ze wspólną gra na podwyższeniach. Warto także wspomnieć o
quasi-religijnych aspektach widowiska: cudownie pachnące kadzidła, ognie
(zabrakło niestety miotaczy ognia) oraz perfekcyjnie śpiewane wersy,
wzorowane na chorałach.
Jednym z najbardziej magicznych momentów koncertu była ballada „Where
the wild wolves have gone”. Na scenę wprowadzono dość zabytkowy
instrument klawiszowy, za którym zasiadł Schlegel. Dopiero podczas tych
paru minut można było zaobserwować, jak dużo energii daje z siebie
muzyk. Pięknie podczas tego numeru wyglądała sala: telefony komórkowe na
chwilę przestały być aparatami fotograficznymi i kamerami, a stały się
światełkami dziesiątek latarek. Numer zakończył deszcz piany lecącej
znad sceny. Innym przeszywającym momentem było pojawienie się za
muzykami ogromnego świetlnego krzyża podczas utworu „Killers with the
cross”. Był także wgniatający w podłogę ciężar „Stossgebet”. Nie mogło
poza tym zabraknąć powerwolfowych „hiciorów” i wspólnych chóralnych
śpiewów podczas „Demons are a girl’s best friends” czy „We drink your
blood”. Jednak najlepiej wszystkim śpiewało się w „Armata Strigoi”,
gdzie będący pod ogromnym wrażeniem polskiej (i wciąż jednej z
najlepszych) publiczności klawiszowiec kilka razy prosił o powtórkę. Po
ostatnim numerze Attila i Frank nie chcieli schodzić ze sceny, starając
się złapać każdy haust i każdą sekundę tej niesamowitej atmosfery, jaka
się wytworzyła tego wieczoru. I niech to będzie jego najlepszym
podsumowaniem.
Mariusz Fabin
Kissin’ Dynamite setlista:
1. I’ve Got the fire
2. Somebody’s Gotta Do It
3. Highlight Zone
4. Love me, Hate Me
5. Waging war
6. You’re Not Alone
7. I Will Be King
8. Flying Colours
Amaranthe setlista:
1. Maximize
2. Digital world
3. 365
4. 1.000.000 Lightyears
5. Hunger
6. Amaranthine
7. GG6
8. Dream
9. Drop Dead Cynical
10. Call Out My Name
11. The Nexus
Powerwolf setlista:
1. Lupus Daemonis (taśma)
2. Fire And Forgive
3. Army Of The Night
4. Incense & Iron
5. Amen & Attack
6. Let There Be Night
7. Demons Are A Girl’s Best Friend
8. Killers with The Cross
9. Armata Strigoi
10. Bleesed & Possessed
11. Where The Wild Wolves Have Gone
12. Resurrection By Erection
13. Stossgebet
14. All We Need Is Blood
15. We Drink Your Blood
16. Lupus Dei
Bis:
17. Agnus Dei (taśma)
18. Sanctified With Dynamite
19. Coleus Sanctus
20. Werewolves Of Armenia
21. Wolves Against The World (taśma)