Szwedzcy, prog metalowi potentaci, zespół Pain of Salvation, ponownie
odwiedził nasz kraj. Przyjechali na dwa koncerty: 1 września – Warszawa,
2 września – Kraków. Miałem przyjemność znaleźć się na, tym drugim,
krakowskim koncercie. W głowie krążyły jeszcze gdzieś skrawki wspomnień,
z ich wcześniejszej, krakowskiej, wizyty, w „Rotundzie”, po wydaniu
płyty „Be”, jak również ich dwa występy, na Festiwalu w Inowrocławiu.
Pain Of Salvation, jako nieliczny z zespołów (obok Gazpacho), można
wpisać do elitarnego klubu, który występował tam dwukrotnie. Nawiązując
do Ino Rocka, który zawsze kojarzyć się będzie, z bardzo przyjemnym
zwieńczeniem wakacyjnej pory, te dwa koncerty, zorganizowane również
przez firmę Rock Serwis, dokładnie, w ostatnie dwa dni wakacji,
potraktować można jako swoisty, prog metalowy suplement do In Rocka, tym
bardziej, że w składzie tegorocznego inowrocławskiego festiwalu,
zabrakło zespołu, o mocniejszym, metalowym brzmieniu.
Zanim jednak Pain of Salvation zawitał na scenę klubu „Studio”, jako
pierwsi znaleźli się na niej, włoscy przedstawiciele prog metalowego
grania, grupa Kingcrow. Zespół promował swój świeżutki album „The
Persistence”, którego oficjalna premiera zapowiedziana jest na 7
września. Cieszy, że płyty przywieźli już teraz, można więc było zakupić
je przedpremierowo. Wcześniejsze studyjne dokonania Włochów sprawiły,
że wyjątkowo ostrzyłem sobie zęby, na ich koncert. Co prawda występowali
już w Polsce, ale nie miałem okazji zobaczyć ich na żywo. Początek był
trochę chłodny, jeżeli chodzi o reakcję publiczności, jednak z każdą
kolejną kompozycją, publika coraz żarliwiej reagowała na muzykę
sympatycznych Włochów. Jako suport, ich koncertowy set nie mógł być
niestety zbyt długi, składał się zaledwie z siedmiu kompozycji. Zaczęli
od wcześniejszych utworów, „Right Before”, z wydanego w 2013 roku albumu
„In Crescendo”, potem zabrzmiały dwa fragmenty, z poprzedniego albumu
„Eidos”, wydanego w 2015 roku: „At The Same Pace” i „The Moth”. Wreszcie
pochwalili się nowym materiałem, w postaci trzech kompozycji: „Night’s
Descending”, „Father” i tytułowego „The Persistence”. Na zakończenie
zabrzmiał jeszcze „If Only” z „Eidosa”. Ten krótki set, oddawał duży
sceniczny potencjał, drzemiący w tym zespole. Moje życzenie na
przyszłość? Zobaczyć Kingrow, w pełnej krasie, w roli headlinera.
Po krótkiej przerwie, z mroku, w blasku białych, strzelistych,
świetlnych pręg, wyłoniła się gwiazda wieczoru, szwedzki Pain Of
Salvation, wraz z charyzmatycznym liderem Danielem Gildenlöwem. Scenę,
jak również jego gitarę, zdobiło słoneczne logo, które pojawia się na
okładce ich ubiegłorocznej płyty „In The Passing Light Of Day”. To
właśnie z niej pochodziła duża część koncertowego materiału. Zaczęli
bardzo mocno, od „ On a Tuesday”. Świetnie ustawiony dźwięk, potęgował
muzyczny power tego utworu. Potem zabrzmiał jeszcze mocniejszy,
poszarpany brzmieniowo „Reasons” i kontrastujący z nim, spokojniejszy
„Meaningless”. Zespół bardzo naturalnie przechodził, od tych
ostrzejszych muzycznych brzmień, po pełną liryzmu, muzyczną flautę.
Kompozycja „Full Throttle Tribe”, z ostatniego albumu, wieńczyła
zasadniczą cześć koncertu, a wcześniej mogliśmy usłyszeć kilka starszych
numerów: „Falling”, „The Perfect Element”, „King of Loss”, „Handful of
Nothing”, „Pilgrim”, „Inside Out”. Punktem kulminacyjnym koncertu, był
chyba moment, kiedy Daniel, usiadł przed gramofonem i zaczął szperać. w
stercie strych winylowych płyt, z muzyką dyskotekowych gwiazd lat 80
-tych. Można było się spodziewać, że zespół zagra za chwilę swój tak
nietypowy utwór, jakim jest „Disco Queen”, z płyty Scarsick. Tak
oczywiście się stało. Wydłużonej wersji tego utworu, towarzyszyły
najbarwniejsze światła reflektorów, niczym z dyskotekowej kuli. I tym
sposobem Pain Of Salvation udowodnił, że w ramach jednego utworu, można
praktycznie zagrać wszystko: od heavy metalu, przez rock progresywny, aż
po muzykę disco. Na bis zespół sięgnął po „Used” z mojego ulubionego
„The Perfect Element” i tytułowy „The Passing Light of Day”.
Daniel Gildenlöw, jak również cały zespół, prezentował świetną formę
sceniczną. Artysta udowodnił, że problemy zdrowotne, które zainspirowały
go do powstania koncepcyjnego „The Passing Light of Day”, ma już dawno
za sobą.
Chociaż szkolne obowiązki, w sposób bezpośredni już dawno mnie nie
dotyczą, ale w sposób pośredni jak najbardziej, więc śmiało mogę
powiedzieć, że było to bardzo przyjemne, muzyczne zwieńczenie minionych
wakacji.
Marek Toma