Grupa THIRTY SECONDS TO MARS jest na pewno na rozdrożu. Oto nagrali
iście eksperymentalny album, odchodząc od ścieżki, którą wielu fanów im
przypisywało. Możliwe że jest to krok odważny, a już na pewno
stylistyczny odwrót od muzyki rockowej w stronę popu. Zespół dosięgły
również zmiany personalne. Z kapeli odszedł Tomo Miličević. Od pewnego
momentu przecież trasę firmowało zdjęcie braci Leto.
Widywałem wielokrotnie w sieci fragmenty koncertów zespołu. Ich
teledyski zapierają dech w piersiach. Są na najwyższym artystycznym
poziomie. Okazjonalne występy grupy na rożnych eventach, okraszone były
zawsze zdumiewającą scenografią, kapitalną pracą świateł… występami
aktorów i tancerzy. Takie były więc z grubsza moje oczekiwania wobec
krakowskiego koncertu zespołu. Nie mogłem sobie darować że przegapiłem
ich poprzednie występy w naszym kraju, ale też nie wiedziałem czego się
spodziewać. W pewnym momencie zacząłem nawet żałować że mój bilet to
płyta a nie sektor. Podejrzewałem, że umknie mi spora część widowiska…
pozostało mieć jednak nadzieje na to że swoją robotę zrobią telebimy.
To czego doświadczyliśmy środowego wieczoru w krakowskiej Tauron Arenie,
wzbudziło we mnie mieszane odczucia. Nawet zacząłem sam sobie
tłumaczyć, że to część wizji artystycznej, którą grupa braci Leto
urzeczywistnia począwszy od grafik nowego albumu. Otóż do pewnego
momentu mieliśmy do czynienia z koncertem, który mógłby się odbyć na
znacznie mniejszej scenie. Przede wszystkim ekran z tyłu sceny
wyświetlał pojedyncze kolory, chwilami zaledwie wtórując stroboskopowym
lampom. Telebimów nie było. A jeśli chodzi o choreografię… lider
formacji śpiewając przechadzał się po scenie, tańcząc czasami na
indiańską modłę, ale nawołując do zabawy publiczność.
Tutaj z kolei totalne zaskoczenie. Tłum szalał! Wiele refrenów było
odśpiewane przez publiczność w sposób który robią to chóry na wersjach
studyjnych utworów (to uświadamia koncertowy potencjał tego materiału).
Ludzie na sektorach – na miejscach siedzących – cały koncert stali.
Wszyscy skakali i tańczyli. W tłumie przechadzali się ludzie machający
flagami z logosami zespołu. Zatem stagnacja na scenie nie korelowała z
tym co generalnie działo się pod dachem obiektu. Nieco zbyt wcześnie w
moim odczuciu, w tłum powędrowały dziesiątki wielkich balonów.
Publiczność odbijała je w okolicach sceny – i już wydawało się, że
będzie to sytuacja ciężka do opanowania, kiedy w pewnym momencie
wszystkie znikły.
Podczas kawałka „Do or Die” Jared Leto przechadzał się po scenie
wymachując polską flagą. Zresztą wielokrotnie tego wieczoru
komplementował naszą publikę. Zabawnie zrobiło się również kiedy artysta
zapowiedział, że „Hail to the Victor” jest kręcone pod kątem klipu i
poprosił o powtórkę, bo uznał ze za pierwszym razem publiczność nie
szalała jak należy, za drugim razem z kolei za małe zaangażowanie za
bębnami wykazał jego brat. Nieco bardziej organicznie zrobiło się kiedy
podczas „One track Mind” na środku sceny pojawił się gitarzysta i
odegrał świetną solówkę. Zresztą bodaj w kolejnym numerze, gitara
zagrała nieco inaczej niż w wersji oryginalnej, co mnie sprawiło
szczególną radochę. Pochwalić muszę również Shannona Leto za wykonanie
utworu „Remedy”. W wersji studyjnej jest to najmniej przeze mnie lubiany
kawałek z nowej płyty. Tutaj nie dość że był lepiej zaśpiewany (nie tak
od niechcenia) to jeszcze z dodatkowymi ścieżkami instrumentalnymi.
Pod koniec setu Jared Leto pozwolił publiczności wybrać ostatnie utwory,
które zagrają… wiadomym jednak było że wybór padnie najpierw na
„Hurricane” a później na „Closer to the Edge” bowiem te hity nie były
wcześniej odegrane. Miłe jednak było to, że proponując utwór „Attack”
Jared odśpiewał refren, ku uciesze publiczności. Zresztą starsze kawałki
wzbudzały spory aplauz, mnie bardzo spodobała się nieco nowsza a na
pewno bardziej sceniczna aranżacja „The Kill”.
Przed ostatnim kawałkiem – wspomnianym „Closer to the Edge” na scenę
zaprosił (co najmniej) kilkadziesiąt osób… i podczas tego kawałka
pojawiły się instalacje dymu a spod sufitu zalała nas fala confetti. Co
było zaskakujące wobec całościowo tak ascetycznego koncertu.
Czy koncert ten uważam za udany? Jak najbardziej – ta muzyka kapitalnie
brzmi w takich warunkach. Dopiero przy takiej przestrzeni i tej
głośności ujawnia się pełen potencjał nowego materiału – niemal
symfoniczny szlif popowych – bądź co bądź kawałków. Czy czegoś mi
zabrakło? Owszem, zespołu na scenie. Organicznego podejścia do
odtwarzania materiału. Trochę trąciło to półplaybackiem… choć z
zadowoleniem przyjąłem jeden moment kiedy klawiszowiec nie trafił w
nutę. Żal mi również show, którego się spodziewałem, a które tym razem
nie było udziałem fanów formacji. I niby ciągle mam mieszane uczucia,
ale muszę powiedzieć że koncert mi się podobał. Może właśnie dlatego że
był inny, może trochę kontrowersyjny, na długo pozostanie w pamięci.
Tekst: Piotr Spyra
Zdjęcia: Mariusz Spyra