Druga Edycja „Prog In Park”, trochę rozminęła się z nazwą, bo tak
naprawdę powinna brzmieć „Prog In Progresja”. Z festiwalowego składu
wypadł zespół Sons Of Apollo, więc organizatorzy postanowili spakować
drugą edycję tej imprezy, z przestronnego amfiteatru, do prostokątnej,
pudełkowej kubatury klubu Progresja. Jeżeli chodzi o festiwalowy
komfort, amfiteatr Parku Sowińskiego, w ubiegłym roku sprawdził się
idealnie. Zamknięty, ciaśniejszy klub, pewnie takiego komfortu nie dał,
ale nie ma co narzekać, ważne że impreza mogła się odbyć. Organizatorzy
dołożyli wszelkich starań aby było dobrze. Zamontowana na szybko
klimatyzacja, może nie była perfekcyjna, ale kto przeżył w tym miejscu
koncert Camel, tym razem mógł odczuć dużą ulgę. Food-trucki i ogródek
piwny również spełniły swoją rolę. Była więc równowaga pomiędzy tym co
dla ciała (dobra gastronomia, zwłaszcza ta orientalna), z tym co dla
ducha (świetna muzyka).
Jako pierwszy wystąpił mniej znany przedstawiciel czeskiej, prog
metalowej sceny. Przyznam się, że dla mnie było to pierwsze zetknięcie z
ich muzyką. Z przekazu znajomych, którzy zapoznali się, z ich
twórczością mogę wspomnieć, że koncert nie oddawał w pełni, muzycznego
potencjału drzemiącego w tym zespole. Dosyć wszechstronne podejście do
muzyki, od mocniejszych, growlowanych momentów, po bardziej melodyjne,
progresywne brzmienie, mogło zaintrygować miłośników gatunku. Jednak to,
co najbardziej pozostawało w pamięci, to niestety nie muzyka, lecz
sceniczny gadżet, w postaci wielkiej, bodajże plastikowej, sowiej
głowy.
Jako drudzy na scenie zameldowali się miejscowi, sceniczni wyjadacze,
Tides From Nebula, a więc mała zmiana stylistyki. Post rockowy trans,
chyba dobrze wpłynął na atmosferę jaka zapanowała w Progresji. Koncerty
Tidesów, których miałem przyjemność oglądać na żywo już wielokrotnie,
mają to do siebie, że są jak monolit, mało się od siebie różnią,
podobnie zresztą, jak muzyczna, post rockowa konwencja. Mimo to, za
każdym razem ich koncerty wciągają, tak, że słucha sie ich z
rozdziawioną szczęką. Ich sceniczny show, zawsze podparty jest
perfekcyjnym brzmieniem i znakomitą oprawą świetlną. Mam nadzieję, że
tej scenicznej perfekcji przyjdzie mi jeszcze doświadczyć
niejednokrotnie, zwłaszcza, że zespół zapowiedział na jesień, właśnie
tutaj w Progresji, swój jubileuszowy koncert, na 10-ciolecie swojej
działalności, połączony z 15- tymi urodzinami klubu.
Przed godzina 19-tą na scenie pojawił się zespół, na który występ wielu
czekało najbardziej. Świadczyły o tym chociażby liczne t-shirty z
logiem, zdobiące torsy fanów zespołu. Było ich chyba zdecydowanie
więcej niż koszulek, z wizerunkiem głównej gwiazdy, Anathemy. Norwegowie
z Leprous, zgromadzili pod sceną również, najliczniejszą tego wieczoru
publikę. Zarażony trądem tłum fanów, dzięki takim kompozycją jak:
„Bonneville”, „Stuck”, „From The Flame”, „Illuminate”, „Mirage”, z ich
najnowszego, świetnego albumu „Malina”, a także kilku starszym
utworom: „The Flood”, „The Price” („The Congregation”), The Cloak
(„Coal”), przeżywał prawdziwą muzyczną rekonwalescencję. Dużą atrakcją,
był gościnny występ Øysteina Landsverka, w utworze „Salt”, oraz Ihshana,
w kończącej ich godzinny występ kompozycji „”Contaminate Me”, a
zwłaszcza Raphaela Weinroth-Brownea, który ubogacał barwę tej muzyki,
dźwiękiem wiolonczeli, Czy był to udany koncert? Dla mnie miód
„malina”. Nie mam jednak punktu odniesienia, ponieważ widziałem ich na
żywo, po raz pierwszy.
Wydaje mi się, że publiczność pragnęła nieco dłużej ochłonąć po dawce
„trędowatych” dźwięków, bo na początku występu Ihshana, pod sceną
zrobiło sie wyjątkowo luźno. Najbardziej mocna, jeżeli chodzi o metalową
ekspresje, a jednak kipiąca różnorodnością stylistki muzyka, więc
bezsprzecznie zasługująca na miano progresywnej, szybko ściągnęła pod
scenę spory tłumek. W kwestii wokalu, legenda Emperora, z pewnością
najpewniej czuje się w growlowej konwencji, ale udowodnił, że potrafi
również całkiem dobrze śpiewać, o czym świadczyła chociażby kompozycja
„Sámr”. Ważnym punktem koncertowego setu Ihshana, była kompozycja
„Celestial Violence, w której to, gościnnym udziałem odwdzięczył się
wokalista Leprous Einar Solberg.
Przyszłą pora na główna gwiazdę wieczoru Anathemę i ich długi, w
porównaniu do poprzednich zespołów, dwugodzinny set. Muzyczny kontrast
pomiędzy muzyką Ihshana, a Anathemy był taki, że na początku miało się
wrażenie, że przenieśliśmy się, z jakiegoś Brutal Assault Festiwalu, do
San Remo. Brytyjczycy zawsze mieli w naszym kraju szczególne względy,
dlatego często odwzajemniali tą sympatię, licznymi wizytami. Ten koncert
jak i wiele innych, charakteryzował sie dużym zwrotem akcji i bardzo
bogatą set-listą. I tym razem, były momenty dłużyzn, jak i fragmenty
szczególnie zapadające w pamięci, jak chociażby: „Endless Ways”, z
pięknymi wokalizami Lee Douglas, „A Natural Disaster”, w którym to
blask niebezpiecznych, niegdyś standardowych zapalniczek, zastąpiły
flesze telefonów komórkowych, czy zagrany na trzy zestawy perkusyjne
„Distant Satellites”. Jednak to co było w tym koncercie
najsmaczniejsze, to moim zdaniem sam finał, w postaci odegranego
fragmentu floydowego klasyka – „Shine On You Crazy Diamond” i oczywiście
KAPUSTA!
Każdy cykliczny, wartościowy festiwal rodzi się w bólach. Jeżeli
chodzi o drugą edycję Prog in Park, również nie obeszło sie bez
problemów. Miejmy nadzieję, że to co nie zabiło, to wzmocni
organizatorów i (jak zwał tak zwał) Prog in Park, na stałe wpisze się
w obowiązkowy koncertowy plan, dla większości fanów, szeroko
pojętego, progresywnego rocka, w naszym kraju.
Marek Toma