Jedno z moich koncertowych marzeń – zobaczyć zespół Pink Floyd na żywo,
już się raczej nie spełni, choć było blisko, kiedy to występowali w
Pradze, w 1994 roku. Plany wyjazdowe spaliły wówczas na panewce. Cóż
więc począć, trzeba było zadowalać się środkami zastępczymi
(cover-bandy). Nie rzadko chłonęło się więc muzykę Pink Floyd na żywo,
również w bardzo atrakcyjnych oprawach wizualnych, w wykonaniu
Australijczyków z The Australian Pink Floyd, Niemców z RPWL, czy
rodzimego, krakowskiego Another Pink Floyd. Jeśli jednak nie widziało
się oryginalnego Pink Floyd, a nadarzyła sie taka okazja, nie można
przegapić show, w wykonaniu Rogera Watersa! Zwłaszcza, że gro repertuaru
jego koncertów, stanowi nie muzyka z albumów solowych, a właśnie
klasyczne kompozycje Pink Floyd.
W przypadku tego artysty 100 kilometrów do przebycia , to prawie tak,
jakby grał pod samym domem. Stosunkowo krótka trasa, przedłużała się
jednak, z powodu korków. Nie wszyscy, którzy mieli dotrzeć tego dnia na
koncert, zdołali szczęśliwie na niego dojechać. Jedna z przyczyn
drogowych przestojów – wypadek. Motocykl z namalowaną na baku okładką
The Wall i napisem Pink Floyd, uległ kompletnemu zniszczeniu. Czy
kierowca przeżył? Tego nie wiem. Dotarliśmy pod Tauron Arenę prawie
punktualnie, kilka minut przed godziną dwudziestą. Problem, ze
znalezieniem wolnego miejsca parkingowego sprawił, że zrobiło się bardzo
nerwowo. Podziemny parking pod sąsiadującym z Tauron Areną
supermarketem, pomieścił jeszcze kilku spóźnionych kierowców.
Wbiegnięcie na teren obiektu, kwadrans po godzinie dwudziestej i…… ?
Uffff, ulga – koncert się jeszcze nie zaczął. Artysta jakby czekał na
dwóch pismaków z Rock Area. Uspokajający szum morza w głośnikach,
piaszczysta plaża na telebimie, dawały chwilę oddechu i zaczęło się!
Przy dźwiękach „Speak To Me”, na scenie pojawił się mistrz ceremonii i
towarzyszący mu muzycy. Jako pierwsza na tapecie rockowa ikona – „Dark
Side Of The Moon”. Album, którego okładka najczęściej zdobi koszulki
fanów. Popłynęły dźwięki „Breathe”, „One of These Days”, „Time” i „The
Great Gig in the Sky”. Potem na telebim przyczłapało mechaniczne
monstrum, zapowiedź świetnie wykonanego „Welcome to the Machine”, z
„Wish You Were Here”. Artysta w ubiegłym roku po ćwierćwieczu
dźwiękowej posuchy , nagrał swój długo oczekiwany album solowy – „Is
This The Life We Really Want ?”. Z niego właśnie zaprezentował
kompozycje „Déjà Vu”, „The Last Refugee” i „Picture That”. Trzeba
przyznać, że te nowe utwory dobrze wpasowały się, w klasyczny
materiał. Potem, gromko wyśpiewywane przez publiczność „Wish You Were
Here”. Wreszcie nadeszła pora na kilka cegiełek z „The Wall”: „The
Happiest Days Of Our Lives” i „Another Brick In The Wall”, z udziałem
12 uczniów, wybranych z krakowskich szkół, przyodzianych w koszulki z
napisem „Resist”.
Piętnastominutowa przerwa dla ochłonięcia i kolejna porcja wrażeń.
Wielki trójwymiarowy, dymiący z kominów model londyńskiej elektrowni
Battersea, sugerował, że za chwilę usłyszymy fragmenty z płyty
„Animals”. Popłynęły kolejno: „Dogs” i „Pigs”. Szampan lał się strugami z
telebimowych obrazów, a nad głowami, niczym sterowiec, pojawiła się
wielka pomarańczowa świnia, z napisem „zostań człowiekiem”. Kolejny
muzyczny dowód, że pieniądz rządzi światem – „Money”, a więc powrót do
„Dark Side Of The Moon”. Nie mogło zabraknąć również kompozycji , której
tytuł firmuje tegoroczną trasę artysty – „Us And Them”. Krótki
przerywnik w postaci jeszcze jednej premierowej kompozycji -„Smell The
Roses” i finał: „Brain Damage” i „Eclipse”. Tym razem nad naszymi
głowami pojawiła się kula imitująca księżyc. Na bis artysta zdecydował
się zaprezentować, w świetle zapierający dech w piersiach laserowych
wizualizacji utwór „Mother” (zadedykowany swojej mamie) i „Comfortably
Numb”.
Muzyk przedstawił również swój koncertowy skład, w którym znalazły się
m.in.: śpiewające panie Jessica Wolfe i Holly Laessig, o wyjątkowym
głosie, jak również urodzie. Wyglądały niczym, nieziemskie humanoidalne,
blond piękności z „Balde Runnera”. Kompozycje świetnie ubogacało
brzmienie Hammondów, za którymi stanął ubrany cały na czarno, z czarnym
kapeluszem na głowie Bo Koster. Muzykiem, którego obecność sprawiła mi
wyjątkową radość, był pochodzący z Północnej Karoliny Jonathan Wilson
(gitara, klawisze, wokal). Bardzo cenię tego artystę, za jego twórczość
solową. Amerykanin w 2013 roku nagrał płytę „Fanfare”, którą ozdobił
okładką z fragmentem fresku Michała Anioła. I doprawdy słuchanie tej
muzyki dostarcza nie mniej wrażeń, co oglądanie jednego z największych
dzieł Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej! W tym roku ukazał się
kolejny jego bardzo dobry album „Rare Birds”. Mimo, że dysponuje on
nieco inną barwą głosu jak i stylem gry na gitarze, niż David Gilmour,
jednak jego osobowość i wrażliwość muzyczna, pozwoliła w jakimś stopniu
zastąpić brak tej drugiej, wielkiej, floydowej postaci. W koncertowym
składzie znaleźli się jeszcze: Dave Kilminster (gitara i wokal), Gus
Seyffert (gitara, klawisze, wokal), Jon Carin (klawisze, gitara,
wokal), Ian Ritchie (saksofon) i Joey Waronker (instrumenty
perkusyjne).
Wiadomo że Waters jako artysta nie ucieka w kosmos, nie stroni od
polityki i jawnie manifestuje swoje niezadowolenie. Tak jak niegdyś
obrywało się Margaret Thatcher, tak teraz chyba najbardziej
znienawidzonym przez artystę politykiem okazał się Donald Trump. Na
taperce znaleźli się również inni oligarchowie: prezydent Turcji Tayyip
Erdoğan, koreański przywódca narodu Kim Dzong Un, mignęła nam również
postać Donalda Tuska. Wśród wzbudzającej kontrowersje światowej elity
zabrakło chyba jedynie Putina. Artysta dał również upust swojemu
niezadowoleniu do postaci, multimilionera, którego facebook, zdominował
świat Internetu – Marka Zuckerberga („możesz być naszym bratem, jednym z
nas, albo „big brotherem” – wykrzyczał Waters). Obraz oligarchów,
bogaczy i religijnych fanatyków, skonfrontowany z wizerunkiem
zamordowanych, zwykłych szarych (no właśnie) – ludzi, robił ogromne
wrażenie.
17-to tysięczny tłum zgromadzony w owalnej sali Tauron Areny, wyległ na
ulicę Krakowa, z czystym, kłębiącym się w głowie przesłaniem – „bądźmy
zawsze ludźmi”…
Marek Toma