IRON MAIDEN jest na tyle dużym zespołem, że jeździ trasy koncertowe nie
tylko w ramach promocji nowych wydawnictw. Równie dobrym powodem może
być w ich przypadku jubileusz wydania albumu, czy też zagrania kultowej
trasy. Zresztą wokół zespołu wciąż coś się dzieje. Tym razem, mimo że po
wydaniu „Book of Souls” odwiedzali nasz kraj, dobrym powodem do
koncertowania jest wydanie gry. Na trasie „Legacy of the Beast” możliwe,
że grupa będzie miała za zadanie zaprezentować się nowemu pokoleniu
słuchaczy, tym którzy w ich muzykę wgłębili się właśnie dzięki tej apce.
Ja znam kilku takich…
Zanim przejdę jednak do sedna, akapit chciałbym poświęcić grupie
TREMONTI i niełatwemu zadaniu, jakie im przypadło. Amerykanie pod wodzą
świetnego gitarzysty, znanego z CREED czy ALTER BRIDGE, Marka Tremonti
prezentują zdecydowanie bardziej nowoczesne podejście do metalu. A że w
zeszłym miesiącu wyszła ich nowa płyta „Dying Machine”, wiadomo było że
głównie ten materiał zaprezentują w Krakowie. Zaskakujące więc było że
ten mini mozna nazwać przekrojowym jeśli chodzi o ich dyskografię.
Właściwie minutę przed wyznaczoną godziną rozpoczęcia z głośników
zaczęło sączyć się intro, a Tauron Arena była już wypełniona w około
70-ciu procentach. TREMONTI wypadli na scenę jak grom z jasnego nieba
przy czym wywołali niemały aplauz. Okazuje się, że mieli wśród tłumu
spory odsetek własnych fanów. Nie czekając na wybrzmienie wstępniaka,
uderzyli kanonadą gitar. Powiem szczerze, że od pierwszych taktów byłem
mile połechtany. Zespół na żywo brzmi bardziej mięsiście i ciężko. Ich
nowy album przypadł mi do gustu, ale chyba dopiero tym występem wkupili
się w moje łaski. Lider formacji kilka razy nawiązywał pogaduchy z
publicznością, niejednokrotnie reklamując gwiazdę wieczoru, co spotykało
się z coraz większym aplauzem. Nie miał jednak problemu namówić do
zabawy coraz bardziej śmiałej publiczności. Która na początku tylko
falowała, z biegiem utworów już machała rękoma, natomiast podczas utworu
„Radical Change” utworzył się już kilkudziesięcioosobowy mosh pit.
Wrócę do kwestii brzmienia. Muzyka Tremonti na żywo zyskała pazura,
podczas takiego „Flying Monkeys” zabrzmieli nie przymierzając jak
Metallica lub Avenged Sevenfold. 45 minut czasu to przyzwoity czas na
support na takim koncercie i wypełnili go doskonale. Muzycy tryskali
energią, skakali po scenie, ekspresyjnie machali gitarami, miałem
wrażenie kilkukrotnie że zamierzają je rozbić o scenę! Publiczność
rozgrzewała się również z numeru, na numer. Ktoś pokusił się nawet o
body surfing. Mnie pod koniec ich występu również zaczęło już nosić i na
koniec setu poczułem mały niedosyt. Naprawdę zacząłem rozważać
niedzielny wyjazd do Warszawy, gdzie Tremonti zagra własny koncert. To
może być „coś”. Set wzbogacony jeszcze bardziej starszym materiałem,
może jakaś inna scenografia niż tylko okładka płyty w tle… Jeśli ktoś
bije się jeszcze z myślami – polecam!
Kiedy nadszedł czas występu Iron Maiden, na scenie przykrytej kotarami
pojawiło się dwóch żołnierzy, a z głośników zaczęły płynąć dźwięki
„Doctor, doctor” grupy UFO. Trochę się zdziwiłem bo przecież numer ten
MAIDEN swego czasu również wzięli na warsztat. Staje się to ostatnio
dość powszechnym zabiegiem. Judasi zaczynali przecież swój show od
Sabbatowskiego „War Pigs”. Kiedy cały utwór dobiegł końca, aktorzy
odsłonili zabudowę sceny, która składała się z konstrukcji po których
można było się przemieszczać, a ułożonych na scenie w podkowę. W jej
zagłębieniu, skryta za siatką kamuflującą ukryta była perkusja i Nicko
McBrain, którego przez pierwsze kilka kawałków widać było jedynie na
telebimach! Właśnie. Zaskakujące jest to że Maiden nie zrezygnował z
tekstylnej scenografii na rzecz wyświetlanych animacji. Ale w moim
odczuciu nadaje to pewnego organicznego, teatralnego klimatu. Zatem dwa
telebimy po bokach, a za sceną grafiki na płótnach. Dodatkowy plus,
kiedy poruszały się pod wpływem ruchów powietrza, postaci na nich
przedstawione wydawały się być w ruchu. Taki mini efekt trójwymiaru.
Widziałem to już na ich koncertach kilkukrotnie, ale tym razem baczniej
zwróciłem na to uwagę.
Pierwszy utwór i jak u Hitchcocka – trzęsienie ziemii! Już podczas „Aces
High” nad sceną pojawia się replika samolotu Spitfire, element
komplementowany już na całym świecie (i którego nie udało się utrzymać w
tajemnicy). I powiem wam – robi wrażenie! Zespół wypadł na scenę z
towarzystwie granego jednego z największych swoich klasyków, a ten
element scenografii!!! Szczęka opada ze zdumienia. Zresztą napięcie
wcale nie opadło w kolejnych kawałkach. Utwory tego wieczoru zostały
zgrupowane jakby tematycznie, wobec czego pierwsze trzy były o wojnie.
Także pojawiali się wspomniani żołnierze, dźwięki walk pomiędzy utworami
i oczywiście grafiki w tłach, które zmieniały się co utwór. Po tej
części Bruce Dickinson pozwolił sobie na pogawędkę z publicznością.
Wytłumaczył że na tej trasie skupią się trochę na przekazie lirycznym
stąd tematycznie pogrupowanie utworów. Przyznam że spodziewałem się
przerw na zapowiedzi co kilka utworów, tymczasem był to jedyny taki
moment podczas tego wieczoru.
Podczas zmiany tematu i scenografii usunięto maskowanie za którym
znajdował się Nicko. Bo przyznam szczerze już się niepokoiłem… Zatem
kolejnym ciekawym blokiem tematycznym były utwory o religii. Wokalista
przebierał się tego wieczoru wielokrotnie, tutaj pojawił się w habicie.
Najbardziej w pamięci zapadł mi chyba najbardziej „Sign of the Cross”
rozpoczęty z pokrytą mgłą sceną i klęczącym z krzyżem Bruce’em, a
zakończony nie lada gratką dla wielbicieli pirotechniki. Byłem pod
wrażeniem, nie dość że pojawiły się buchające ognie, to jeszcze sztuczne
ognie pod zwieńczeniem sceny (nie wiedziałem że tak wolno na zamkniętym
obiekcie!). To podczas tego utworu na płycie powstały niezależnie od
siebie 4 młyny wśród publiczności. Z mojego sektora wyglądało to nie
przymierzając jak tornada na zdjęciach Satelitarnych!
Oczywiście to nie koniec, podczas „Flight of Icarus” frontman biegał po
scenie z miotaczem ognia, strzelając na wszystkie strony i ewidentnie
bawił się przy tym jak dziecko. Myślałem że na koniec podpali wielką
statuę Ikara unoszącą się nad sceną… ale pewnie kosztowała trochę
grosza… no i względy bezpieczeństwa – ale jeśli taka sugestia
dotarłaby do zespołu – to na ostatnim koncercie trasy – nie krepujcie
się panowie – w końcu to rock n roll! 🙂
Dość mrocznie Bruce wyglądał podczas śpiewania „Fear of the Dark” kiedy
to w czarnym płaszczu, z latarnią w ręku i w masce śmierci na twarzy
przechadzał się na podwyższeniu sceny. Zrobił tym mini-akcentem mocne
wrażenie, choć odniosłem wrażenie po tym jak zmienił się jego głos, że
maska nieco uciskała mu nos. Nie tylko spektakularne elementy robiły
tego wieczoru show. Jednymi z bardziej dobitnych elementów scenografii
były dla mnie kraty i dyndający stryczek podczas „Hallowed by thy Name”.
Regularny set trwał 90 minut i kiedy przed bisami muzycy schodzili ze
sceny porozrzucali nieco gratów pośród publiczności. Nicko wywołał przy
tym największy aplauz bowiem jego pałeczki mogły trafiać w bardziej
odległe zakątki płyty. Natomiast, naciąg który rzucił niczym frisbee
wylądował, poza połową publiczności. Miły akcent, że na zgarnięcie
pamiątki mieli również ci który nie dopchali się do pierwszych rzędów.
Na bis zagrali trzy klasyczne single. „The Evil That Men Do”, wspomniany
„Hallowed by thy Name” i na zakończeni „Run to the Hills”, gdzie Bruce w
ewidentnie w dobrym humorze udawał że jeździ konno. Mnie to
przypominało nie tylko dziecięcą zabawę, ale też motyw z Monty Pythona,
co być może było i zamierzone. O ile w powyższych akapitach skupiłem się
na osobie frontmana, który ewidentnie robił show, tak pochylić ponownie
głowę należy przed pozostałymi członkami ekipy. Przemieszczali się
podczas koncertu po całej scenie, aby każdy mógł ich choć przez chwile
zobaczyć z bliska. Steve Harris biegał wciąż strzelając w swoim stylu z
basu, Janick Gers wyczyniał cuda wianki ze swoimi gitarami, włącznie z
udawaniem rzucania je w stronę publiczności. I jak zwykle bardziej
stonowani Adrian i Dave – dobry duch zespołu, zawsze pogodny i spokojny.
Podczas ostatnich dwóch dekad byłem na koncertach Ironów kilkukrotnie,
ale bez żadnej kurtuazji muszę powiedzieć że chyba są w swojej
szczytowej formie. Bruce odzyskał wiele wigoru w głosie. Przecież dwa
lata temu był świeżo po wyleczonej chorobie. Teraz technicznie wszystko
wydaje się, że wróciło na własne tory. Obecne występy Iron Maiden to
SHOW (koniecznie dużymi literami). Owszem niby mamy do czynienia z
kolejnym zestawem „best of”, ale naprawdę wielu uczestników tych
koncertów widzi Maiden po raz pierwszy i też trzeba to zrozumieć.
Zresztą coś mi się zdaje ze taką chemią i werwą wśród muzyków,
zapowiadany nowy długograj pojawi się we wcale nie odległej przyszłości –
i poprze go kolejna trasa która – nie wątpię zagości do naszego kraju.
Jeśli czytacie te słowa nie zdecydowani czy wybrać się na drugi z
koncertów. To już się pakujcie. Tego nie można przegapić. Mnie wciąż
trzyma! Jestem pod mega wrażeniem i ze zgrozą myślę, jak wiele
straciłbym nie wybierając się na jeden z tych koncertów. Więc jeśli
tylko macie taką możliwość, czy szansę – w drogę!
Piotr Spyra