2018.07.27 – IRON MAIDEN, TREMONTI – Kraków

maiden-legacy-baner560

IRON MAIDEN jest na tyle dużym zespołem, że jeździ trasy koncertowe nie tylko w ramach promocji nowych wydawnictw. Równie dobrym powodem może być w ich przypadku jubileusz wydania albumu, czy też zagrania kultowej trasy. Zresztą wokół zespołu wciąż coś się dzieje. Tym razem, mimo że po wydaniu „Book of Souls” odwiedzali nasz kraj, dobrym powodem do koncertowania jest wydanie gry. Na trasie „Legacy of the Beast” możliwe, że grupa będzie miała za zadanie zaprezentować się nowemu pokoleniu słuchaczy, tym którzy w ich muzykę wgłębili się właśnie dzięki tej apce. Ja znam kilku takich…

Zanim przejdę jednak do sedna, akapit chciałbym poświęcić grupie TREMONTI i niełatwemu zadaniu, jakie im przypadło. Amerykanie pod wodzą świetnego gitarzysty, znanego z CREED czy ALTER BRIDGE, Marka Tremonti prezentują zdecydowanie bardziej nowoczesne podejście do metalu. A że w zeszłym miesiącu wyszła ich nowa płyta „Dying Machine”, wiadomo było że głównie ten materiał zaprezentują w Krakowie. Zaskakujące więc było że ten mini mozna nazwać przekrojowym jeśli chodzi o ich dyskografię. Właściwie minutę przed wyznaczoną godziną rozpoczęcia z głośników zaczęło sączyć się intro, a Tauron Arena była już wypełniona w około 70-ciu procentach. TREMONTI wypadli na scenę jak grom z jasnego nieba przy czym wywołali niemały aplauz. Okazuje się, że mieli wśród tłumu spory odsetek własnych fanów. Nie czekając na wybrzmienie wstępniaka, uderzyli kanonadą gitar. Powiem szczerze, że od pierwszych taktów byłem mile połechtany. Zespół na żywo brzmi bardziej mięsiście i ciężko. Ich nowy album przypadł mi do gustu, ale chyba dopiero tym występem wkupili się w moje łaski. Lider formacji kilka razy nawiązywał pogaduchy z publicznością, niejednokrotnie reklamując gwiazdę wieczoru, co spotykało się z coraz większym aplauzem. Nie miał jednak problemu namówić do zabawy coraz bardziej śmiałej publiczności. Która na początku tylko falowała, z biegiem utworów już machała rękoma, natomiast podczas utworu „Radical Change” utworzył się już kilkudziesięcioosobowy mosh pit. Wrócę do kwestii brzmienia. Muzyka Tremonti na żywo zyskała pazura, podczas takiego „Flying Monkeys” zabrzmieli nie przymierzając jak Metallica lub Avenged Sevenfold. 45 minut czasu to przyzwoity czas na support na takim koncercie i wypełnili go doskonale. Muzycy tryskali energią, skakali po scenie, ekspresyjnie machali gitarami, miałem wrażenie kilkukrotnie że zamierzają je rozbić o scenę! Publiczność rozgrzewała się również z numeru, na numer. Ktoś pokusił się nawet o body surfing. Mnie pod koniec ich występu również zaczęło już nosić i na koniec setu poczułem mały niedosyt. Naprawdę zacząłem rozważać niedzielny wyjazd do Warszawy, gdzie Tremonti zagra własny koncert. To może być „coś”. Set wzbogacony jeszcze bardziej starszym materiałem, może jakaś inna scenografia niż tylko okładka płyty w tle… Jeśli ktoś bije się jeszcze z myślami – polecam!


Kiedy nadszedł czas występu Iron Maiden, na scenie przykrytej kotarami pojawiło się dwóch żołnierzy, a z głośników zaczęły płynąć dźwięki „Doctor, doctor” grupy UFO. Trochę się zdziwiłem bo przecież numer ten MAIDEN swego czasu również wzięli na warsztat. Staje się to ostatnio dość powszechnym zabiegiem. Judasi zaczynali przecież swój show od Sabbatowskiego „War Pigs”. Kiedy cały utwór dobiegł końca, aktorzy odsłonili zabudowę sceny, która składała się z konstrukcji po których można było się przemieszczać, a ułożonych na scenie w podkowę. W jej zagłębieniu, skryta za siatką kamuflującą ukryta była perkusja i Nicko McBrain, którego przez pierwsze kilka kawałków widać było jedynie na telebimach! Właśnie. Zaskakujące jest to że Maiden nie zrezygnował z tekstylnej scenografii na rzecz wyświetlanych animacji. Ale w moim odczuciu nadaje to pewnego organicznego, teatralnego klimatu. Zatem dwa telebimy po bokach, a za sceną grafiki na płótnach. Dodatkowy plus, kiedy poruszały się pod wpływem ruchów powietrza, postaci na nich przedstawione wydawały się być w ruchu. Taki mini efekt trójwymiaru. Widziałem to już na ich koncertach kilkukrotnie, ale tym razem baczniej zwróciłem na to uwagę.

Pierwszy utwór i jak u Hitchcocka – trzęsienie ziemii! Już podczas „Aces High” nad sceną pojawia się replika samolotu Spitfire, element komplementowany już na całym świecie (i którego nie udało się utrzymać w tajemnicy). I powiem wam – robi wrażenie! Zespół wypadł na scenę z towarzystwie granego jednego z największych swoich klasyków, a ten element scenografii!!! Szczęka opada ze zdumienia. Zresztą napięcie wcale nie opadło w kolejnych kawałkach. Utwory tego wieczoru zostały zgrupowane jakby tematycznie, wobec czego pierwsze trzy były o wojnie. Także pojawiali się wspomniani żołnierze, dźwięki walk pomiędzy utworami i oczywiście grafiki w tłach, które zmieniały się co utwór. Po tej części Bruce Dickinson pozwolił sobie na pogawędkę z publicznością. Wytłumaczył że na tej trasie skupią się trochę na przekazie lirycznym stąd tematycznie pogrupowanie utworów. Przyznam że spodziewałem się przerw na zapowiedzi co kilka utworów, tymczasem był to jedyny taki moment podczas tego wieczoru.

Podczas zmiany tematu i scenografii usunięto maskowanie za którym znajdował się Nicko. Bo przyznam szczerze już się niepokoiłem… Zatem kolejnym ciekawym blokiem tematycznym były utwory o religii. Wokalista przebierał się tego wieczoru wielokrotnie, tutaj pojawił się w habicie. Najbardziej w pamięci zapadł mi chyba najbardziej „Sign of the Cross” rozpoczęty z pokrytą mgłą sceną i klęczącym z krzyżem Bruce’em, a zakończony nie lada gratką dla wielbicieli pirotechniki. Byłem pod wrażeniem, nie dość że pojawiły się buchające ognie, to jeszcze sztuczne ognie pod zwieńczeniem sceny (nie wiedziałem że tak wolno na zamkniętym obiekcie!). To podczas tego utworu na płycie powstały niezależnie od siebie 4 młyny wśród publiczności. Z mojego sektora wyglądało to nie przymierzając jak tornada na zdjęciach Satelitarnych!

Oczywiście to nie koniec, podczas „Flight of Icarus” frontman biegał po scenie z miotaczem ognia, strzelając na wszystkie strony i ewidentnie bawił się przy tym jak dziecko. Myślałem że na koniec podpali wielką statuę Ikara unoszącą się nad sceną… ale pewnie kosztowała trochę grosza… no i względy bezpieczeństwa – ale jeśli taka sugestia dotarłaby do zespołu – to na ostatnim koncercie trasy – nie krepujcie się panowie – w końcu to rock n roll! 🙂
Dość mrocznie Bruce wyglądał podczas śpiewania „Fear of the Dark” kiedy to w czarnym płaszczu, z latarnią w ręku i w masce śmierci na twarzy przechadzał się na podwyższeniu sceny. Zrobił tym mini-akcentem mocne wrażenie, choć odniosłem wrażenie po tym jak zmienił się jego głos, że maska nieco uciskała mu nos. Nie tylko spektakularne elementy robiły tego wieczoru show. Jednymi z bardziej dobitnych elementów scenografii były dla mnie kraty i dyndający stryczek podczas „Hallowed by thy Name”.

Regularny set trwał 90 minut i kiedy przed bisami muzycy schodzili ze sceny porozrzucali nieco gratów pośród publiczności. Nicko wywołał przy tym największy aplauz bowiem jego pałeczki mogły trafiać w bardziej odległe zakątki płyty. Natomiast, naciąg który rzucił niczym frisbee wylądował, poza połową publiczności. Miły akcent, że na zgarnięcie pamiątki mieli również ci który nie dopchali się do pierwszych rzędów.

Na bis zagrali trzy klasyczne single. „The Evil That Men Do”, wspomniany „Hallowed by thy Name” i na zakończeni „Run to the Hills”, gdzie Bruce w ewidentnie w dobrym humorze udawał że jeździ konno. Mnie to przypominało nie tylko dziecięcą zabawę, ale też motyw z Monty Pythona, co być może było i zamierzone. O ile w powyższych akapitach skupiłem się na osobie frontmana, który ewidentnie robił show, tak pochylić ponownie głowę należy przed pozostałymi członkami ekipy. Przemieszczali się podczas koncertu po całej scenie, aby każdy mógł ich choć przez chwile zobaczyć z bliska. Steve Harris biegał wciąż strzelając w swoim stylu z basu, Janick Gers wyczyniał cuda wianki ze swoimi gitarami, włącznie z udawaniem rzucania je w stronę publiczności. I jak zwykle bardziej stonowani Adrian i Dave – dobry duch zespołu, zawsze pogodny i spokojny.

Podczas ostatnich dwóch dekad byłem na koncertach Ironów kilkukrotnie, ale bez żadnej kurtuazji muszę powiedzieć że chyba są w swojej szczytowej formie. Bruce odzyskał wiele wigoru w głosie. Przecież dwa lata temu był świeżo po wyleczonej chorobie. Teraz technicznie wszystko wydaje się, że wróciło na własne tory. Obecne występy Iron Maiden to SHOW (koniecznie dużymi literami). Owszem niby mamy do czynienia z kolejnym zestawem „best of”, ale naprawdę wielu uczestników tych koncertów widzi Maiden po raz pierwszy i też trzeba to zrozumieć. Zresztą coś mi się zdaje ze taką chemią i werwą wśród muzyków, zapowiadany nowy długograj pojawi się we wcale nie odległej przyszłości – i poprze go kolejna trasa która – nie wątpię zagości do naszego kraju.

Jeśli czytacie te słowa nie zdecydowani czy wybrać się na drugi z koncertów. To już się pakujcie. Tego nie można przegapić. Mnie wciąż trzyma! Jestem pod mega wrażeniem i ze zgrozą myślę, jak wiele straciłbym nie wybierając się na jeden z tych koncertów. Więc jeśli tylko macie taką możliwość, czy szansę – w drogę!

tremonti
iron maiden
iron maiden
iron maiden
iron maiden

Piotr Spyra

Dodaj komentarz