2018.07.09 – GUNS N’ ROSES, VOLBEAT – Chorzów

gnr18

Pierwszy duży koncert na odnowionym Stadionie Śląskim i mój pierwszy koncert Guns n Roses. Miło się złożyło. Do tego miejsca my Ślązacy mamy pewien sentyment, a to w jakich bólach powracało na koncertową mapę Polski, to materiał nie tylko na osobną rozprawę, ale pewnie ktoś mógłby na tym zdobyć tytuł naukowy. W każdym razie jest! Pierwsze koty za płoty, a wydaje mi się nawet że można odtrąbić pierwszy sukces. Organizacyjnie bez uwag. Dźwięk powyżej zadowalającego. Infrastruktura (wc, gastronomia) powyżej oczekiwań. Jedzonko i napoje można było nabyć nawet na stoiskach na płycie, więc tutaj duży plus.

Osobny akapit należy się kwestii, że jakby nie patrzeć idoli moich lat młodzieńczych zobaczyłem po raz pierwszy. Otóż wiele mówiło się złego o tym jak Axl twardą ręką trzymał markę GN’R. Koncertował bez uczestników żelaznego składu. I mimo że zespół przez niego dowodzony grywał już wcześniej w naszym kraju i u naszych sąsiadów, jakoś dopiero teraz, podczas „Not in this Lifetime Tour” serce zabiło mi mocniej na myśl że zobaczę Axla z Duffem i Slashem. I tutaj zła prasa sprawiła, że spodziewałem się ekscesów czy też lekceważącego traktowania występu przez muzyków. Jak bardzo się myliłem! Nie wiem czy to kwestia wieku, czy panowie już się wyszumieli, czy też może rzeczywiście szanują swojego odbiorcę, powodów do zadowolenia było bez liku.

Kilka słów jednak poświęcę najpierw występowi duńskiego suportu – VOLBEAT. Otwieracz spisałem na straty z powodów logistycznych. W końcu to początek tygodnia. Drugiego dania tej imprezy jednak nie chciałem przegapić. Zaopatrzony więc w rozpiskę czasową, pojawiłem się na miejscu z takim wyprzedzeniem, aby zobaczyć VOLBEAT. Szczerze powiem że z ich muzyką nigdy nie było mi po drodze. Właściwie do dzisiaj nie potrafię ich rozgryźć. Nieprawdopodobnie porządne riffowanie, moc i rytmika, metalowe podwaliny… i rock n rollowy głos. Wielokrotnie próbowałem się przekonać do ich płyt studyjnych – nigdy nie zażarło. Jednak nie mogłem odpuścić sobie sprawdzenia interakcji jaką wywołują ze sceny. Taka muzyka po prostu wydaje się być stworzona do grania na żywo! I możesz się boczyć, że to nie przystoi, że to dziwne i łamie niepisane zasady. Jednak gwarantuję, jeśli pojawisz się na koncercie VOLBEAT – nie ustoisz na miejscu. Nogi same rwą się do podskakiwania lub tańczenia. Zresztą grupa zrobiła gunsom naprawdę fajny podkład. Lider formacji świadom swojego zadania, wprowadzał publiczność w tryb zabawy, i powiem szczerze (jak się potem okazało) wspólnych zabaw i krzyków było chyba więcej niż na koncercie gwiazdy. Zresztą pod sceną wcale nie mało osób prezentowało się dumnie w koszulkach z logo zespołu, więc przypuszczam że kilka osób przyszło tego dnia specjalnie na nich. VOLBEAT przeplatał swoje utwory, rock n rollowymi klasykami, oczywiście odpowiednio dociążonymi, a soczyste solówki do spółki z potężnymi riffami zdzierały czapki z głów. Miły akcent ze strony natury, otóż kiedy Michael Poulsen dedykował utwór Johnemu Cashowi, przez półprzezroczysty dach Stadionu Śląskiego słońce zaświeciło dokładnie na scenę i wiem że rozgrzany atmosferą dorabiam do tego nieco mistycznego klimatu, ale efekt był naprawdę krzepiący. 40 minut muzyki przetoczyło się po rozgrzanej publiczności jak przysłowiowy zjazd rollcoasterem, miałem wrażenie, że niektórzy muszą w tym momencie poprawić zmierzwione fryzury, niczym po wyjściu z wagonika. Gdyby nie było to logistycznie niemożliwe chętnie wybrałbym się kolejnego dnia na warszawski koncert, gdzie VOLBEAT występować miał jako headliner. Ciekaw jestem konfrontacji tego klimatu w warunkach klubowych. Co się odwlecze to nie uciecze. I mimo że w dalszym ciągu nie jestem mega fanem formacji, nasze relacje są już o poziom wyżej ;).

Zaskoczył mnie fakt, że wszystko tego wieczoru odbywało się zgodnie z rozkładem jazdy. Tuż po zejściu VOLBEAT ze sceny, na telebimach zaczęły pojawiać się animacje związane z gwiazdą wieczoru. Czołg opisany logosami zespołu i nazwami miejscówek w których odbędzie się trasa jeździł po polu usianym szkieletami i strzelał do zombiaków, kiedy tuż przed 20-tą na jego przodzie pojawił się napis Chorzów i polska flaga – wiadomo było że koncert właśnie się zaczyna!
Rozpoczęli z kopyta ostrzejszymi kawałkami z „Appetite”. Choć „Welcome to the Jungle” obstawiałem na otwieracz, a pojawił się dopiero jako czwarty numer, co zaskakujące – poprzedzony „Chineese Democracy”. Tu byłem zaskoczony, przekonany byłem że ten skład nie zagra dosłownie nic z ostatniej płyty studyjnej. Tymczasem okazuje się że Slashowi i Duffowi ten repertoire nie przeszkadza. Tego wieczoru zagrali aż cztery kawałki z ostatniej płyty – i nie dość że rzeczywiście najmocniejsze numery, to jeszcze takie które w set wkomponowały się znakomicie. Ale to nie dla nich te tysiące ludzi przyszło tego wieczoru na pachnący nowością obiekt. Dość szybko setlista zaczęła oscylować między klasykami i hitami grupy, a coverami, których zespół przygotował na tą trasę zatrzęsienie! Zaskoczony pozytywnie byłem dyspozycją muzyków. Widziałem wiele koncertówek gdzie głos Axla po prostu nie domagał, tego wieczoru wprawdzie uciekał się kilkukrotnie do forteli w górkach, ale to w najniższych rejestrach jego głos nie przekonywał, szczególnie niepokojąco zabrzmiał na otwarcie. Zwrotka w „It’s so easy” jest przecież nisko zaśpiewana. Kiedy jednak zaczął wykrzykiwać wysokie frazy, wszystko powróciło na prawidłowe tor, a i z biegiem chwil głos wokalisty wydawał się bardziej rozgrzany. W tej materii zresztą wspomagała go wokalistka ukryta za konsoletą, która za zadanie miała również odegranie kilku partii klawiszowych jak i obsługę perkusyjnych przeszkadzajek. Wracając do setu Gunsów, nie wiem kiedy Axl zdążył się przebierać, bo nie tylko zmieniał nakrycia głowy, ale i koszulki. Po kilku numerach na jego włosach pojawiła się charakterystyczna bandana z czapeczką jokejką, a następnie w ilości kapeluszy sam się pogubiłem. Drugi oddech ten koncert złapał kiedy zapadł zmrok, zbroiło się bardziej klimatycznie i magicznie. Obecna już dotychczas pirotechnika w takich warunkach robiła jeszcze większe wrażenie, a kilka ballad które popłynęły z głośników tego wieczoru nabrało wiarygodności. Boczne telebimy wyświetlały zbliżenia muzyków na żywo, a ekran ustawiony za sceną wyświetlał animacje, którymi opatrzony był każdy utwór. Ani uszy, ani oczy uczestników tego rockowego święta nie miały czasu się nudzić. Może i faktycznie przerwa w studyjnym działaniu spowodowała, że GNR nie jest zespołem z przepastną dyskografią, ale za to nie sposób im odmówić faktu, że mają na swoim koncie na pęczki klasyków. I przyznam szczerze, że nie zabrakło mi tego wieczoru ani jednego mojego faworyta. Pojawiły się najlepsze kawałki z „Appetite” i wszystkie kawałki z „Use your illusion” których bym wymagał. I jeśli wspomniałbym że w miejsce któregoś z coverów, mogłoby pojawić się „Sympathy for the devil” na otarcie łez tym, którzy poprzedniego dnia nie mogli być na Stonesach – trochę bym zabluźnił. Bo jeśli o coverach mowa tych było bogactwo a wręcz przepych. Jeśli nie liczyć „Knockin on Heavens Door” i „Live and let Die”, które w wersji Gunsów były w pewnym momencie bardziej popularne niż oryginały, naliczyłem jeszcze bodaj pięć. Z Czego najbardziej na uwagę zasługują „Wish you were here” odegrany instrumentalnie (ok już wiem kiedy Axl się przebierał 😉 )i „Black Hole Sun” oraz „Slither” w hołdzie zmarłym kolegom. Warto wspomnieć również że set obfitował z popisy solowe muzyków. Nie dość że solówki wplatane były w utwory to jeszcze bywały wstępniakami, zresztą Slash miał również swoje pięć minut gdzie zaabsorbował sam publikę do reszty.

Koncert Guns n’ Roses trwał 3,5 godziny! Zakończony z wielkim hukiem sztucznych ogni i biało czerwonego confetti! Mimo, że co poniektórzy uczestnicy schodząc z płyty wyglądali na zmęczonych, to na pewno na szczęśliwych. A Gunsi? Klasa! Profeska! KLASYKA! Jestem zachwycony!

volbeat
gnr
gnr
gnr
gnr

Piotr Spyra

Dodaj komentarz