Pierwszy duży koncert na odnowionym Stadionie Śląskim i mój pierwszy
koncert Guns n Roses. Miło się złożyło. Do tego miejsca my Ślązacy mamy
pewien sentyment, a to w jakich bólach powracało na koncertową mapę
Polski, to materiał nie tylko na osobną rozprawę, ale pewnie ktoś mógłby
na tym zdobyć tytuł naukowy. W każdym razie jest! Pierwsze koty za
płoty, a wydaje mi się nawet że można odtrąbić pierwszy sukces.
Organizacyjnie bez uwag. Dźwięk powyżej zadowalającego. Infrastruktura
(wc, gastronomia) powyżej oczekiwań. Jedzonko i napoje można było nabyć
nawet na stoiskach na płycie, więc tutaj duży plus.
Osobny akapit należy się kwestii, że jakby nie patrzeć idoli moich lat
młodzieńczych zobaczyłem po raz pierwszy. Otóż wiele mówiło się złego o
tym jak Axl twardą ręką trzymał markę GN’R. Koncertował bez uczestników
żelaznego składu. I mimo że zespół przez niego dowodzony grywał już
wcześniej w naszym kraju i u naszych sąsiadów, jakoś dopiero teraz,
podczas „Not in this Lifetime Tour” serce zabiło mi mocniej na myśl że
zobaczę Axla z Duffem i Slashem. I tutaj zła prasa sprawiła, że
spodziewałem się ekscesów czy też lekceważącego traktowania występu
przez muzyków. Jak bardzo się myliłem! Nie wiem czy to kwestia wieku,
czy panowie już się wyszumieli, czy też może rzeczywiście szanują
swojego odbiorcę, powodów do zadowolenia było bez liku.
Kilka słów jednak poświęcę najpierw występowi duńskiego suportu –
VOLBEAT. Otwieracz spisałem na straty z powodów logistycznych. W końcu
to początek tygodnia. Drugiego dania tej imprezy jednak nie chciałem
przegapić. Zaopatrzony więc w rozpiskę czasową, pojawiłem się na miejscu
z takim wyprzedzeniem, aby zobaczyć VOLBEAT. Szczerze powiem że z ich
muzyką nigdy nie było mi po drodze. Właściwie do dzisiaj nie potrafię
ich rozgryźć. Nieprawdopodobnie porządne riffowanie, moc i rytmika,
metalowe podwaliny… i rock n rollowy głos. Wielokrotnie próbowałem się
przekonać do ich płyt studyjnych – nigdy nie zażarło. Jednak nie mogłem
odpuścić sobie sprawdzenia interakcji jaką wywołują ze sceny. Taka
muzyka po prostu wydaje się być stworzona do grania na żywo! I możesz
się boczyć, że to nie przystoi, że to dziwne i łamie niepisane zasady.
Jednak gwarantuję, jeśli pojawisz się na koncercie VOLBEAT – nie ustoisz
na miejscu. Nogi same rwą się do podskakiwania lub tańczenia. Zresztą
grupa zrobiła gunsom naprawdę fajny podkład. Lider formacji świadom
swojego zadania, wprowadzał publiczność w tryb zabawy, i powiem szczerze
(jak się potem okazało) wspólnych zabaw i krzyków było chyba więcej niż
na koncercie gwiazdy. Zresztą pod sceną wcale nie mało osób
prezentowało się dumnie w koszulkach z logo zespołu, więc przypuszczam
że kilka osób przyszło tego dnia specjalnie na nich. VOLBEAT przeplatał
swoje utwory, rock n rollowymi klasykami, oczywiście odpowiednio
dociążonymi, a soczyste solówki do spółki z potężnymi riffami zdzierały
czapki z głów. Miły akcent ze strony natury, otóż kiedy Michael Poulsen
dedykował utwór Johnemu Cashowi, przez półprzezroczysty dach Stadionu
Śląskiego słońce zaświeciło dokładnie na scenę i wiem że rozgrzany
atmosferą dorabiam do tego nieco mistycznego klimatu, ale efekt był
naprawdę krzepiący. 40 minut muzyki przetoczyło się po rozgrzanej
publiczności jak przysłowiowy zjazd rollcoasterem, miałem wrażenie, że
niektórzy muszą w tym momencie poprawić zmierzwione fryzury, niczym po
wyjściu z wagonika. Gdyby nie było to logistycznie niemożliwe chętnie
wybrałbym się kolejnego dnia na warszawski koncert, gdzie VOLBEAT
występować miał jako headliner. Ciekaw jestem konfrontacji tego klimatu w
warunkach klubowych. Co się odwlecze to nie uciecze. I mimo że w
dalszym ciągu nie jestem mega fanem formacji, nasze relacje są już o
poziom wyżej ;).
Zaskoczył mnie fakt, że wszystko tego wieczoru odbywało się zgodnie z
rozkładem jazdy. Tuż po zejściu VOLBEAT ze sceny, na telebimach zaczęły
pojawiać się animacje związane z gwiazdą wieczoru. Czołg opisany
logosami zespołu i nazwami miejscówek w których odbędzie się trasa
jeździł po polu usianym szkieletami i strzelał do zombiaków, kiedy tuż
przed 20-tą na jego przodzie pojawił się napis Chorzów i polska flaga –
wiadomo było że koncert właśnie się zaczyna!
Rozpoczęli z kopyta ostrzejszymi kawałkami z „Appetite”. Choć „Welcome
to the Jungle” obstawiałem na otwieracz, a pojawił się dopiero jako
czwarty numer, co zaskakujące – poprzedzony „Chineese Democracy”. Tu
byłem zaskoczony, przekonany byłem że ten skład nie zagra dosłownie nic z
ostatniej płyty studyjnej. Tymczasem okazuje się że Slashowi i Duffowi
ten repertoire nie przeszkadza. Tego wieczoru zagrali aż cztery kawałki z
ostatniej płyty – i nie dość że rzeczywiście najmocniejsze numery, to
jeszcze takie które w set wkomponowały się znakomicie. Ale to nie dla
nich te tysiące ludzi przyszło tego wieczoru na pachnący nowością
obiekt. Dość szybko setlista zaczęła oscylować między klasykami i hitami
grupy, a coverami, których zespół przygotował na tą trasę zatrzęsienie!
Zaskoczony pozytywnie byłem dyspozycją muzyków. Widziałem wiele
koncertówek gdzie głos Axla po prostu nie domagał, tego wieczoru
wprawdzie uciekał się kilkukrotnie do forteli w górkach, ale to w
najniższych rejestrach jego głos nie przekonywał, szczególnie
niepokojąco zabrzmiał na otwarcie. Zwrotka w „It’s so easy” jest
przecież nisko zaśpiewana. Kiedy jednak zaczął wykrzykiwać wysokie
frazy, wszystko powróciło na prawidłowe tor, a i z biegiem chwil głos
wokalisty wydawał się bardziej rozgrzany. W tej materii zresztą
wspomagała go wokalistka ukryta za konsoletą, która za zadanie miała
również odegranie kilku partii klawiszowych jak i obsługę perkusyjnych
przeszkadzajek. Wracając do setu Gunsów, nie wiem kiedy Axl zdążył się
przebierać, bo nie tylko zmieniał nakrycia głowy, ale i koszulki. Po
kilku numerach na jego włosach pojawiła się charakterystyczna bandana z
czapeczką jokejką, a następnie w ilości kapeluszy sam się pogubiłem.
Drugi oddech ten koncert złapał kiedy zapadł zmrok, zbroiło się bardziej
klimatycznie i magicznie. Obecna już dotychczas pirotechnika w takich
warunkach robiła jeszcze większe wrażenie, a kilka ballad które
popłynęły z głośników tego wieczoru nabrało wiarygodności. Boczne
telebimy wyświetlały zbliżenia muzyków na żywo, a ekran ustawiony za
sceną wyświetlał animacje, którymi opatrzony był każdy utwór. Ani uszy,
ani oczy uczestników tego rockowego święta nie miały czasu się nudzić.
Może i faktycznie przerwa w studyjnym działaniu spowodowała, że GNR nie
jest zespołem z przepastną dyskografią, ale za to nie sposób im odmówić
faktu, że mają na swoim koncie na pęczki klasyków. I przyznam szczerze,
że nie zabrakło mi tego wieczoru ani jednego mojego faworyta. Pojawiły
się najlepsze kawałki z „Appetite” i wszystkie kawałki z „Use your
illusion” których bym wymagał. I jeśli wspomniałbym że w miejsce
któregoś z coverów, mogłoby pojawić się „Sympathy for the devil” na
otarcie łez tym, którzy poprzedniego dnia nie mogli być na Stonesach –
trochę bym zabluźnił. Bo jeśli o coverach mowa tych było bogactwo a
wręcz przepych. Jeśli nie liczyć „Knockin on Heavens Door” i „Live and
let Die”, które w wersji Gunsów były w pewnym momencie bardziej
popularne niż oryginały, naliczyłem jeszcze bodaj pięć. Z Czego
najbardziej na uwagę zasługują „Wish you were here” odegrany
instrumentalnie (ok już wiem kiedy Axl się przebierał 😉 )i „Black Hole
Sun” oraz „Slither” w hołdzie zmarłym kolegom. Warto wspomnieć również
że set obfitował z popisy solowe muzyków. Nie dość że solówki wplatane
były w utwory to jeszcze bywały wstępniakami, zresztą Slash miał również
swoje pięć minut gdzie zaabsorbował sam publikę do reszty.
Koncert Guns n’ Roses trwał 3,5 godziny! Zakończony z wielkim hukiem
sztucznych ogni i biało czerwonego confetti! Mimo, że co poniektórzy
uczestnicy schodząc z płyty wyglądali na zmęczonych, to na pewno na
szczęśliwych. A Gunsi? Klasa! Profeska! KLASYKA! Jestem zachwycony!





Piotr Spyra