2018.06.13 – MARILYN MANSON – Warszawa

1816manson

Czekałem na ten koncert z nieukrywanym podnieceniem. Jednocześnie zastanawiałem się jak to możliwe, skoro przez szereg lat nie znosiłem Marilyna Mansona i jego obscenicznego wizerunku. Sam występ Bladego Imperatora, promującego aktualnie swoją najnowszą płytę „Heaven Upside Down”, obfitował zarówno w pozytywne zaskoczenia jak i spore rozczarowania.

Pierwszą część wieczoru wypełnił występ „tej drugiej kapeli Corey’a Taylora ze Slipknot”, czyli Stone Sour. Ten sposób określania kwintetu jest jak najbardziej błędny, ponieważ do słynnych przebierańców wokalista dołączył kiedy Stone Sour istniało już od 5 lat. Zespół, podobnie jak gwiazda wieczoru, pochwalił się w zeszłym roku nową płytą zatytułowaną „Hydrograd”, tym samym przebijając dorobek Slipknot w liczbie albumów studyjnych. Z najnowszego dzieła grupy poleciało aż 5 kompozycji, oprócz wiodącego singla „Song #3” usłyszeliśmy także „Whiplash Pants”, „Knievel Has Landed”, „Rose Red Violent Blue (This Song Is Dumb & So Am I)” oraz zamykający koncert „Fabuless”. Warto tu wspomnieć, że ekipa Taylora nie występowała tego wieczoru jako regularny support, a w charakterze gościa specjalnego, toteż długość setu Amerykanów nie pozostawiła żadnego niedosytu. Szczególnym momentem koncertu był wykonany przez akompaniującego sobie na gitarze lidera „Bother” z debiutanckiej płyty, który wywołał owację publiczności. Jednocześnie Taylor cały czas zagadywał: „Czy znacie tą płytę? Ilu z Was ma ją u siebie w domu?”. W ogóle tego dnia wokalista był w wyśmienitej formie i humorze raz po raz rzucając w kierunku publiczności do połowy opróżnione przez siebie butelki z wodą, a także strzelając konfetti z całkiem pokaźnej bazooki. Najbardziej popularna płyta z dyskografii Stone Sour, czyli „Come What(ever) May” była reprezentowana przez „Made Of Scars”, „Through Glass” oraz ten, który wywołał największy ryk wygłodniałej metalowego łupania publiczności, czyli „30/30-150”. Druga płyta grupy w ogóle się nie starzeje, a kolejne pokolenia fanów powoli zaczynają ją zaliczać do klasycznych albumów rocka nowego wieku. Ja sam należę do tej grupy, chociaż bardziej cenię sobie album „Audio Secrecy”, z którego muzycy niestety wykonali tylko „Say You’ll Hunt Me”. Szkoda, że zabrakło „Mission Statement” i przejmującej ballady „Miracles”. Te braki jednak zrekompensowało mi pewne zaskoczenie wizualne: podczas finałowego „Fabuless” na scenie „wyrosło” 5 kolorowych balonowych stworków symbolizujących 5 członków aktualnego składu zespołu (balon Christiana Martucci’ego chyba nie zatrybił, bo pozostawał bez ruchu, podczas gdy inne „gibały się” pod wpływem dopływu sprężonego powietrza). Pozytywne wrażenie zrobił na mnie także Roy Mayorga, który tu i ówdzie zapełniał wolne przestrzenie między kawałkami rajcownymi minisolówkami na perkusji. Lubię to.

Gospodarz wieczoru wszedł na scenę parę minut po godzinie 21.00. Tym razem towarzyszyła mu zaledwie 3-osobowa świta: Paul Wiley na gitarze, Juan Alderete na basie oraz Gil Sharone na perkusji. Zabrakło więc obecnie głównego muzycznego partnera Mansona, autora wszystkich kompozycji z jego dwóch ostatnich płyt, Tylera Batesa, zapewne zajętego pracą przy filmowych soundtrackach (od 1993 roku jest on specem w tej dziedzinie, jego pokaźne dossier obejmuje m.in. mającą niedawno premierę drugą część „Deadpoola”). Przeglądając na jakiś miesiąc przed koncertem skarbnicę serwisu setlist.fm byłem nieco zawiedziony, że (choć jest to oczywiście zrozumiałe) Manson forsuje aż tak obszerną koncertową reprezentację swojego najnowszego dzieła, wspomnianego na początku „Heaven Upside Down”. Album niewątpliwie trzyma poziom (sam wybrałem go Albumem Roku w naszym redakcyjnym podsumowaniu roku 2017), jest na nim kilka świetnych numerów, ja jednak najbardziej liczyłem na legendarne utwory z lat największej świetności artysty. W pewnym momencie nawet zacząłem żałować, że nie idę tego dnia na Judas Priest do katowickiego Spodka. Jaka więc wielka była moja radość, kiedy dowiedziałem się, że podczas drugiej europejskiej odnogi aktualnej trasy, która wystartowała 30 maja Blady Imperator przywrócił do programu koncertów swoje największe perełki. Mało tego. Stanowiąca centralny punkt scenografii słynna „ambona” do bólu przypominała tą, która była obecna na słynnej trasie Dead To The World Tour ‘96/97. Zaczęli od „Irresponsible Hate Anthem”. Cały Torwar oszalał, ja sam rzuciłem się w wir pogo skandując na całe gardło „Fuck it!”. Po pierwszym utworze stała się rzecz niezwykła: Marilyn Manson, ten sam Marilyn Manson, który słynie z ekscesów scenicznych i pozascenicznych, a także z potrzeby bycia uwielbianym i wywyższania się ponad swoich fanów ciepłym głosem przywitał się z polską publicznością dodając, że dobrze znów do nas wrócić. I zaraz potem muzycy gruchnęli kolejny numer z „Antichrist Superstar”, majestatyczny „Angel With The Scabbed Wings”. Manson powrócił do swojego legendarnego drugiego albumu jeszcze podczas bisów, wykonując utwór tytułowy oraz „The Beautiful People”. Poza tym w programie koncertu znalazły się takie kultowe numery jak „The Dope Show” i „Rock Is Dead” z „Mechanical Animals” czy „This Is The New Shit” i „mOBSCENE” z „The Golden Age Of Grotesque”, a wyborny set znakomicie dopełniał sceniczny performance Mansona. W trakcie wykonywania pełniącego rolę wstępu do „The Dope Show” fragmentu „I Don’t Like The Drugs (But The Drugs Like Me)” najpierw przyłożył Paulowi Wiley’owi do twarzy nieodpalonego jointa, a gdy gitarzysta uznał, że szef chce go poczęstować, ten wyrwał mu go z ust i zaczął nim dyrygować nad głową współpracownika jak batutą, po chwili wykonując podobne gesty w kierunku audytorium. Z kolei gdy jedna z uczestniczek koncertu rzuciła na scenę swój biustonosz, Manson najpierw go powąchał, a następnie zawiązał Wiley’owi na głowie.

Wspomniałem na początku o sporych rozczarowaniach. Brzmienie w poszczególnych pasmach pozostawiało wiele do życzenia. Wokal miejscami całkowicie tonął pod mocno przesterowaną gitarą i dudniącą sekcją rytmiczną (ten sam problem miał miejsce podczas występu Stone Sour). Manson był zmuszony w pewnych momentach jeszcze mocniej akcentować swoje firmowe wrzaski, a i tak ledwo przebijał się spod muzyki. Również przerwy między utworami były zbyt długie, potrafiły dochodzić nawet do dwóch minut. Jednak o największą irytację przyprawił mnie (a także większość uczestników koncertu) moment, w którym po szóstym w kolejce „mOBSCENE” światła na hali zgasły całkowicie, a z głośników popłynął komunikat o konieczności ewakuacji spowodowanej zagrożeniem pożarowym. Później dowiedziałem się od ochroniarzy, że alarm jest fałszywy i włączył się przez zbyt dużą gęstość dymu płynącego z maszyn na scenie. Ponieważ pamiętając o wydarzeniach we Francji podczas koncertu Eagles Of Death Metal w 2015 roku grzecznie opuściłem halę, byłem wściekły. Mogłem przecież ruszyć głową i wykorzystać sytuację, żeby dostać się bliżej sceny. Po zakończeniu tego ambarasu Manson z powrotem wszedł na scenę i po raz kolejny mile mnie zaskoczył zwracając się do fanów z pytaniem „Czy na pewno jesteśmy bezpieczni?”. Dzięki interakcji artysty z fanami tłum po chwili zdążył zapomnieć o incydencie i gdy wokalista, zapowiadając „KILL4ME”, spytał „Warsaw, would you kill for me?”, cała hala entuzjastycznie odpowiedziała mu „Yeah!”. W trakcie coveru „Sweet Dreams (Are Made Of This)” pod sceną zabulgotał rozlanym piwem i potem istny kocioł. I takie nieustanne szaleństwo trwało już do końca, po ostatnie dźwięki kolejnej przeróbki w repertuarze Mansona, czyli „Cry Little Sister” Gerarda McManna. Ja osobiście wychodziłem z Torwaru z uśmiechem na ustach. Od razu zadzwoniłem do znajomych z pytaniem jak tam Judasi, a dowiadując się, że jak zwykle miazga ucieszyłem się, że jednak na tym Pol’And’Rocku zagrają.

Patryk Pawelec

Setlista:
Intro
Irresponsible Hate Anthem
Angel With the Scabbed Wings
Deep Six
This Is the New Shit
Disposable Teens
mOBSCENE
Kill4Me
Rock Is Dead
The Dope Show
Sweet Dreams
Say10
bis:
Antichrist Superstar
The Beautiful People
Cry Little Sister

Dodaj komentarz