Czekałem na ten koncert z nieukrywanym podnieceniem. Jednocześnie
zastanawiałem się jak to możliwe, skoro przez szereg lat nie znosiłem
Marilyna Mansona i jego obscenicznego wizerunku. Sam występ Bladego
Imperatora, promującego aktualnie swoją najnowszą płytę „Heaven Upside
Down”, obfitował zarówno w pozytywne zaskoczenia jak i spore
rozczarowania.
Pierwszą część wieczoru wypełnił występ „tej drugiej kapeli Corey’a
Taylora ze Slipknot”, czyli Stone Sour. Ten sposób określania kwintetu
jest jak najbardziej błędny, ponieważ do słynnych przebierańców
wokalista dołączył kiedy Stone Sour istniało już od 5 lat. Zespół,
podobnie jak gwiazda wieczoru, pochwalił się w zeszłym roku nową płytą
zatytułowaną „Hydrograd”, tym samym przebijając dorobek Slipknot w
liczbie albumów studyjnych. Z najnowszego dzieła grupy poleciało aż 5
kompozycji, oprócz wiodącego singla „Song #3” usłyszeliśmy także
„Whiplash Pants”, „Knievel Has Landed”, „Rose Red Violent Blue (This
Song Is Dumb & So Am I)” oraz zamykający koncert „Fabuless”. Warto
tu wspomnieć, że ekipa Taylora nie występowała tego wieczoru jako
regularny support, a w charakterze gościa specjalnego, toteż długość
setu Amerykanów nie pozostawiła żadnego niedosytu. Szczególnym momentem
koncertu był wykonany przez akompaniującego sobie na gitarze lidera
„Bother” z debiutanckiej płyty, który wywołał owację publiczności.
Jednocześnie Taylor cały czas zagadywał: „Czy znacie tą płytę? Ilu z Was
ma ją u siebie w domu?”. W ogóle tego dnia wokalista był w wyśmienitej
formie i humorze raz po raz rzucając w kierunku publiczności do połowy
opróżnione przez siebie butelki z wodą, a także strzelając konfetti z
całkiem pokaźnej bazooki. Najbardziej popularna płyta z dyskografii
Stone Sour, czyli „Come What(ever) May” była reprezentowana przez „Made
Of Scars”, „Through Glass” oraz ten, który wywołał największy ryk
wygłodniałej metalowego łupania publiczności, czyli „30/30-150”. Druga
płyta grupy w ogóle się nie starzeje, a kolejne pokolenia fanów powoli
zaczynają ją zaliczać do klasycznych albumów rocka nowego wieku. Ja sam
należę do tej grupy, chociaż bardziej cenię sobie album „Audio Secrecy”,
z którego muzycy niestety wykonali tylko „Say You’ll Hunt Me”. Szkoda,
że zabrakło „Mission Statement” i przejmującej ballady „Miracles”. Te
braki jednak zrekompensowało mi pewne zaskoczenie wizualne: podczas
finałowego „Fabuless” na scenie „wyrosło” 5 kolorowych balonowych
stworków symbolizujących 5 członków aktualnego składu zespołu (balon
Christiana Martucci’ego chyba nie zatrybił, bo pozostawał bez ruchu,
podczas gdy inne „gibały się” pod wpływem dopływu sprężonego powietrza).
Pozytywne wrażenie zrobił na mnie także Roy Mayorga, który tu i ówdzie
zapełniał wolne przestrzenie między kawałkami rajcownymi minisolówkami
na perkusji. Lubię to.
Gospodarz wieczoru wszedł na scenę parę minut po godzinie 21.00. Tym
razem towarzyszyła mu zaledwie 3-osobowa świta: Paul Wiley na gitarze,
Juan Alderete na basie oraz Gil Sharone na perkusji. Zabrakło więc
obecnie głównego muzycznego partnera Mansona, autora wszystkich
kompozycji z jego dwóch ostatnich płyt, Tylera Batesa, zapewne zajętego
pracą przy filmowych soundtrackach (od 1993 roku jest on specem w tej
dziedzinie, jego pokaźne dossier obejmuje m.in. mającą niedawno premierę
drugą część „Deadpoola”). Przeglądając na jakiś miesiąc przed koncertem
skarbnicę serwisu setlist.fm byłem nieco zawiedziony, że (choć jest to
oczywiście zrozumiałe) Manson forsuje aż tak obszerną koncertową
reprezentację swojego najnowszego dzieła, wspomnianego na początku
„Heaven Upside Down”. Album niewątpliwie trzyma poziom (sam wybrałem go
Albumem Roku w naszym redakcyjnym podsumowaniu roku 2017), jest na nim
kilka świetnych numerów, ja jednak najbardziej liczyłem na legendarne
utwory z lat największej świetności artysty. W pewnym momencie nawet
zacząłem żałować, że nie idę tego dnia na Judas Priest do katowickiego
Spodka. Jaka więc wielka była moja radość, kiedy dowiedziałem się, że
podczas drugiej europejskiej odnogi aktualnej trasy, która wystartowała
30 maja Blady Imperator przywrócił do programu koncertów swoje
największe perełki. Mało tego. Stanowiąca centralny punkt scenografii
słynna „ambona” do bólu przypominała tą, która była obecna na słynnej
trasie Dead To The World Tour ‘96/97. Zaczęli od „Irresponsible Hate
Anthem”. Cały Torwar oszalał, ja sam rzuciłem się w wir pogo skandując
na całe gardło „Fuck it!”. Po pierwszym utworze stała się rzecz
niezwykła: Marilyn Manson, ten sam Marilyn Manson, który słynie z
ekscesów scenicznych i pozascenicznych, a także z potrzeby bycia
uwielbianym i wywyższania się ponad swoich fanów ciepłym głosem
przywitał się z polską publicznością dodając, że dobrze znów do nas
wrócić. I zaraz potem muzycy gruchnęli kolejny numer z „Antichrist
Superstar”, majestatyczny „Angel With The Scabbed Wings”. Manson
powrócił do swojego legendarnego drugiego albumu jeszcze podczas bisów,
wykonując utwór tytułowy oraz „The Beautiful People”. Poza tym w
programie koncertu znalazły się takie kultowe numery jak „The Dope Show”
i „Rock Is Dead” z „Mechanical Animals” czy „This Is The New Shit” i
„mOBSCENE” z „The Golden Age Of Grotesque”, a wyborny set znakomicie
dopełniał sceniczny performance Mansona. W trakcie wykonywania
pełniącego rolę wstępu do „The Dope Show” fragmentu „I Don’t Like The
Drugs (But The Drugs Like Me)” najpierw przyłożył Paulowi Wiley’owi do
twarzy nieodpalonego jointa, a gdy gitarzysta uznał, że szef chce go
poczęstować, ten wyrwał mu go z ust i zaczął nim dyrygować nad głową
współpracownika jak batutą, po chwili wykonując podobne gesty w kierunku
audytorium. Z kolei gdy jedna z uczestniczek koncertu rzuciła na scenę
swój biustonosz, Manson najpierw go powąchał, a następnie zawiązał
Wiley’owi na głowie.
Wspomniałem na początku o sporych rozczarowaniach. Brzmienie w
poszczególnych pasmach pozostawiało wiele do życzenia. Wokal miejscami
całkowicie tonął pod mocno przesterowaną gitarą i dudniącą sekcją
rytmiczną (ten sam problem miał miejsce podczas występu Stone Sour).
Manson był zmuszony w pewnych momentach jeszcze mocniej akcentować swoje
firmowe wrzaski, a i tak ledwo przebijał się spod muzyki. Również
przerwy między utworami były zbyt długie, potrafiły dochodzić nawet do
dwóch minut. Jednak o największą irytację przyprawił mnie (a także
większość uczestników koncertu) moment, w którym po szóstym w kolejce
„mOBSCENE” światła na hali zgasły całkowicie, a z głośników popłynął
komunikat o konieczności ewakuacji spowodowanej zagrożeniem pożarowym.
Później dowiedziałem się od ochroniarzy, że alarm jest fałszywy i
włączył się przez zbyt dużą gęstość dymu płynącego z maszyn na scenie.
Ponieważ pamiętając o wydarzeniach we Francji podczas koncertu Eagles Of
Death Metal w 2015 roku grzecznie opuściłem halę, byłem wściekły.
Mogłem przecież ruszyć głową i wykorzystać sytuację, żeby dostać się
bliżej sceny. Po zakończeniu tego ambarasu Manson z powrotem wszedł na
scenę i po raz kolejny mile mnie zaskoczył zwracając się do fanów z
pytaniem „Czy na pewno jesteśmy bezpieczni?”. Dzięki interakcji artysty z
fanami tłum po chwili zdążył zapomnieć o incydencie i gdy wokalista,
zapowiadając „KILL4ME”, spytał „Warsaw, would you kill for me?”, cała
hala entuzjastycznie odpowiedziała mu „Yeah!”. W trakcie coveru „Sweet
Dreams (Are Made Of This)” pod sceną zabulgotał rozlanym piwem i potem
istny kocioł. I takie nieustanne szaleństwo trwało już do końca, po
ostatnie dźwięki kolejnej przeróbki w repertuarze Mansona, czyli „Cry
Little Sister” Gerarda McManna. Ja osobiście wychodziłem z Torwaru z
uśmiechem na ustach. Od razu zadzwoniłem do znajomych z pytaniem jak tam
Judasi, a dowiadując się, że jak zwykle miazga ucieszyłem się, że
jednak na tym Pol’And’Rocku zagrają.
Patryk Pawelec
Setlista:
Intro
Irresponsible Hate Anthem
Angel With the Scabbed Wings
Deep Six
This Is the New Shit
Disposable Teens
mOBSCENE
Kill4Me
Rock Is Dead
The Dope Show
Sweet Dreams
Say10
bis:
Antichrist Superstar
The Beautiful People
Cry Little Sister