2018.06.12 – HOLLYWOOD VAMPIRES – Warszawa

hollywoodvampires

Oglądanie koncertów zespołów określanych jako „supergrupa” tworzy niebywały komfort zobaczenia na żywo kilku muzyków z różnych kapel. W przypadku zespołu Hollywood Vampires mamy do czynienia ze stanowiącymi jego trzon dwiema legendami rocka (Alice Cooper i Joe Perry z Aerosmith) oraz – na deser – z jednym z najbardziej wszechstronnych aktorów filmowych (Johnny Depp). Z inicjatywy tego pierwszego trzy lata temu wskrzeszono popularną w latach 70. formację, przez którą przewinęli się kiedyś tacy muzycy, jak John Lennon, Ringo Starr, Keith Moon czy (jak na jedynej jak dotąd studyjnej płycie z 2015 roku) Matt Sorum oraz Duff McKagan z Guns N’Roses. Alice wraz z Joe i Johnnym zebrał jeszcze kilku świetnych muzyków i ekipa ruszyła w trasę. Po koncertach w Stanach Zjednoczonych i Ameryce Południowej przyszedł czas na Europę. W rozpisce nie zabrakło także i Polski – 12 czerwca Wampiry z Hollywood zameldowały się na stołecznym Torwarze.

Zanim jednak pojawili się oni na scenie, publiczność rozgrzała inna ekipa z Los Angeles – Hollywood Undead. Od samego początku Amerykanie solidnie rozbujali niepełną jeszcze halę. Przez kilka pierwszych utworów muzycy (przyodziani w maski i chusty, zasłaniające twarze) sprawiali jednak wrażenie trochę onieśmielonych serdecznym przyjęciem i nie zamieniali wielu słów z publicznością. A co mieli do zaprezentowania? Całkiem melodyjny i nieźle zagrany rapcore, mieszczący się gdzieś pomiędzy Dog Eat Dog, Beastie Boys, Limp Bizkit a Prophets of Rage. Mniej więcej w połowie setu śpiewająco-rapujący wokaliści pozbyli się swych masek, nawiązali kontakt z publiką, a także… zaprosili na scenę jednego z fanów, żeby razem z nimi zagrał kolejny kawałek. To się nazywa szacunek dla odbiorcy! Koleś o imieniu Hubert dostał do rąk gitarę i był w tym całkiem niezły: biegał po scenie, machał czupryną i nie gubił rytmu. Mnie Hollywood Undead kupiło jeszcze kilkoma innymi rzeczami. Przede wszystkim świetnymi warunkami wokalnymi między innymi Dylana Alvareza i Georga Ragana. Świetnym zaśpiewem „Livin’ on a prayer” w wykonaniu perkusisty, a także za połączenie „Enter sandman” z „Du hast”. Występ trwał godzinę i trzeba przyznać, że była to naprawdę wyborna godzina.

Podczas przerwy na zmianę sprzętu (wydłużonej przez nieoczekiwane problemy z kablami) tłum zaczął gęstnieć. Można w nim było dostrzec zarówno rockersów, fanów Coopera i Aerosmith aż po nastoletnie fanki Kapitana Jacka Sparrowa, Sweeneya Todda i Edwarda Nożycorękiego w osobie nie tak młodego już przecież Johnnego Deppa.

Aż wreszcie z taśmy poleciało intro: fragment nieśmiertelnego „Bela Lugosi’s dead” Bauhausu. Niesamowity klimat grozy został jeszcze bardzie podbity, kiedy to usłyszeliśmy słowa „posłuchaj tej wspaniałej muzyki Dzieci Nocy”. No i zaczęło się. Halę Torwaru wypełnił najczystszej krwi rock’n’roll („I want my now”) i blues („My dead drunk friends”), który, oprócz tego, że z założenia postawił na luz, to jeszcze miał za zadanie oddanie hołdu tym rockmanom, którzy grają już zupełnie gdzie indziej. Na telebimie za muzykami pojawiali się więc i Lemmy, i David Bowie, i Jimi Hendrix, i Jim Morrison (który z ekranu patrzył na Coopera, genialnie interpretującego „Break on through” Doorsów). Istnie piekło rozpętało się podczas „Ace of Spades”. Słyszałem wiele wersji tego klasyka Motörhead, lecz tutaj, grany na trzy gitary robił piorunujące wrażenie (w roli wokalisty wystąpił tu grający na basie Chris Wyse). Był także wspaniale zagrany „The Jack” AC/DC oraz „Sweet emotion” z repertuaru Aerosmith.

Ja wyłowiłem z tego występu trzy perły. Pierwsza to rewelacyjnie zaśpiewany przez Deppa „Heroes” Davida Bowie – utwór idealnie stworzony dla warunków wokalnych aktora. No i ten Bowie na zdjęciach, w koronie z reflektorów… Druga to wszystkie solówki Perry’ego, w tym ta z gitarą trzymaną za głową. No i trzecia, i znów Depp: „The people who died”, amerykańska wariacja na temat znany z naszego „Czasu ołowiu”, ale odpowiednio podkręcona punkiem. Aż się chciało, żeby ta piosenka trwała i trwała…

Na koniec zaserwowali cooperowy „School’s out”, uzupełniony o „Another brick in the wall” Floydów, a więc dwa antyszkolne hymny, w sam raz na początek zbliżających się wakacji. Tym razem to Alice Cooper wiódł prym, zgrabnie dyrygując śpiewającą publicznością. Śmiało można powiedzieć, że to właśnie on był najważniejszą postacią wieczoru. Pomimo swoich siedemdziesięciu już lat witalnością przebija niejednego młokosa. Joe Perry – inny niż w Aerosmith, troszkę z boku, ale Wampiry nie istniałyby bez jego gitary i brzmienia wyrastającego z amerykańskiego bluesa. Johnny Depp natomiast to gość, który żyje trochę w swoim świecie, odpalając jedną cygaretkę od drugiej. Fantastyczny aktor, dobry wokalista, bardzo fajne uczucie zobaczyć go na scenie.

Ważną częścią koncertu była również oprawa wizualna: był to jeden z najlepiej oświetlonych koncertów, jakie miałem okazję oglądać. Technicy od oświetlenia i wizualizacji na telebimie zrobili naprawdę dobrą robotę. Czego chcieć więcej? Rock’n’roll (chociaż już wampirycznie) wciąż żyje. I można było się o tym przekonać na Torwarze.

Setlista:
1. Bela Lugosi’s dead (taśma)
2. I want my now
3. Raise the dead
4. I got a line on you (Spirit cover)
5. 7 and is (Love cover)
6. My dead drunk friends
7. Fine to one/ Break on throught (The Doors cover)
8. The Jack (AC/DC cover)
9. Ace of spades (Motorhead cover)
10. Baba O’Riley (The Who cover)
11. As bad as I am
12. The boogieman surpise
13. I’m eighteen (Alice Cooper cover)
14. Combination (Aerosmith cover)
15. People who died (The Jim Carrol Band cover)
16. Sweet Emotion (Aerosmith cover)
17. Bushwackers
18. Heroes (David Bowie cover)
19. Train kept A-rollin’ (Tiny Bradshaw cover)
Bis
20. School’s out/Another brick in the wall p.II (Alice Cooper/Pink Floyd cover)
21. Anarchy in the U.K. (taśma)

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz