Oglądanie koncertów zespołów określanych jako „supergrupa” tworzy
niebywały komfort zobaczenia na żywo kilku muzyków z różnych kapel. W
przypadku zespołu Hollywood Vampires mamy do czynienia ze stanowiącymi
jego trzon dwiema legendami rocka (Alice Cooper i Joe Perry z Aerosmith)
oraz – na deser – z jednym z najbardziej wszechstronnych aktorów
filmowych (Johnny Depp). Z inicjatywy tego pierwszego trzy lata temu
wskrzeszono popularną w latach 70. formację, przez którą przewinęli się
kiedyś tacy muzycy, jak John Lennon, Ringo Starr, Keith Moon czy (jak na
jedynej jak dotąd studyjnej płycie z 2015 roku) Matt Sorum oraz Duff
McKagan z Guns N’Roses. Alice wraz z Joe i Johnnym zebrał jeszcze kilku
świetnych muzyków i ekipa ruszyła w trasę. Po koncertach w Stanach
Zjednoczonych i Ameryce Południowej przyszedł czas na Europę. W rozpisce
nie zabrakło także i Polski – 12 czerwca Wampiry z Hollywood
zameldowały się na stołecznym Torwarze.
Zanim jednak pojawili się oni na scenie, publiczność rozgrzała inna
ekipa z Los Angeles – Hollywood Undead. Od samego początku Amerykanie
solidnie rozbujali niepełną jeszcze halę. Przez kilka pierwszych utworów
muzycy (przyodziani w maski i chusty, zasłaniające twarze) sprawiali
jednak wrażenie trochę onieśmielonych serdecznym przyjęciem i nie
zamieniali wielu słów z publicznością. A co mieli do zaprezentowania?
Całkiem melodyjny i nieźle zagrany rapcore, mieszczący się gdzieś
pomiędzy Dog Eat Dog, Beastie Boys, Limp Bizkit a Prophets of Rage.
Mniej więcej w połowie setu śpiewająco-rapujący wokaliści pozbyli się
swych masek, nawiązali kontakt z publiką, a także… zaprosili na scenę
jednego z fanów, żeby razem z nimi zagrał kolejny kawałek. To się nazywa
szacunek dla odbiorcy! Koleś o imieniu Hubert dostał do rąk gitarę i
był w tym całkiem niezły: biegał po scenie, machał czupryną i nie gubił
rytmu. Mnie Hollywood Undead kupiło jeszcze kilkoma innymi rzeczami.
Przede wszystkim świetnymi warunkami wokalnymi między innymi Dylana
Alvareza i Georga Ragana. Świetnym zaśpiewem „Livin’ on a prayer” w
wykonaniu perkusisty, a także za połączenie „Enter sandman” z „Du hast”.
Występ trwał godzinę i trzeba przyznać, że była to naprawdę wyborna
godzina.
Podczas przerwy na zmianę sprzętu (wydłużonej przez nieoczekiwane
problemy z kablami) tłum zaczął gęstnieć. Można w nim było dostrzec
zarówno rockersów, fanów Coopera i Aerosmith aż po nastoletnie fanki
Kapitana Jacka Sparrowa, Sweeneya Todda i Edwarda Nożycorękiego w osobie
nie tak młodego już przecież Johnnego Deppa.
Aż wreszcie z taśmy poleciało intro: fragment nieśmiertelnego „Bela
Lugosi’s dead” Bauhausu. Niesamowity klimat grozy został jeszcze bardzie
podbity, kiedy to usłyszeliśmy słowa „posłuchaj tej wspaniałej muzyki
Dzieci Nocy”. No i zaczęło się. Halę Torwaru wypełnił najczystszej krwi
rock’n’roll („I want my now”) i blues („My dead drunk friends”), który,
oprócz tego, że z założenia postawił na luz, to jeszcze miał za zadanie
oddanie hołdu tym rockmanom, którzy grają już zupełnie gdzie indziej. Na
telebimie za muzykami pojawiali się więc i Lemmy, i David Bowie, i Jimi
Hendrix, i Jim Morrison (który z ekranu patrzył na Coopera, genialnie
interpretującego „Break on through” Doorsów). Istnie piekło rozpętało
się podczas „Ace of Spades”. Słyszałem wiele wersji tego klasyka
Motörhead, lecz tutaj, grany na trzy gitary robił piorunujące wrażenie
(w roli wokalisty wystąpił tu grający na basie Chris Wyse). Był także
wspaniale zagrany „The Jack” AC/DC oraz „Sweet emotion” z repertuaru
Aerosmith.
Ja wyłowiłem z tego występu trzy perły. Pierwsza to rewelacyjnie
zaśpiewany przez Deppa „Heroes” Davida Bowie – utwór idealnie stworzony
dla warunków wokalnych aktora. No i ten Bowie na zdjęciach, w koronie z
reflektorów… Druga to wszystkie solówki Perry’ego, w tym ta z gitarą
trzymaną za głową. No i trzecia, i znów Depp: „The people who died”,
amerykańska wariacja na temat znany z naszego „Czasu ołowiu”, ale
odpowiednio podkręcona punkiem. Aż się chciało, żeby ta piosenka trwała i
trwała…
Na koniec zaserwowali cooperowy „School’s out”, uzupełniony o „Another
brick in the wall” Floydów, a więc dwa antyszkolne hymny, w sam raz na
początek zbliżających się wakacji. Tym razem to Alice Cooper wiódł prym,
zgrabnie dyrygując śpiewającą publicznością. Śmiało można powiedzieć,
że to właśnie on był najważniejszą postacią wieczoru. Pomimo swoich
siedemdziesięciu już lat witalnością przebija niejednego młokosa. Joe
Perry – inny niż w Aerosmith, troszkę z boku, ale Wampiry nie istniałyby
bez jego gitary i brzmienia wyrastającego z amerykańskiego bluesa.
Johnny Depp natomiast to gość, który żyje trochę w swoim świecie,
odpalając jedną cygaretkę od drugiej. Fantastyczny aktor, dobry
wokalista, bardzo fajne uczucie zobaczyć go na scenie.
Ważną częścią koncertu była również oprawa wizualna: był to jeden z
najlepiej oświetlonych koncertów, jakie miałem okazję oglądać. Technicy
od oświetlenia i wizualizacji na telebimie zrobili naprawdę dobrą
robotę. Czego chcieć więcej? Rock’n’roll (chociaż już wampirycznie)
wciąż żyje. I można było się o tym przekonać na Torwarze.
Setlista:
1. Bela Lugosi’s dead (taśma)
2. I want my now
3. Raise the dead
4. I got a line on you (Spirit cover)
5. 7 and is (Love cover)
6. My dead drunk friends
7. Fine to one/ Break on throught (The Doors cover)
8. The Jack (AC/DC cover)
9. Ace of spades (Motorhead cover)
10. Baba O’Riley (The Who cover)
11. As bad as I am
12. The boogieman surpise
13. I’m eighteen (Alice Cooper cover)
14. Combination (Aerosmith cover)
15. People who died (The Jim Carrol Band cover)
16. Sweet Emotion (Aerosmith cover)
17. Bushwackers
18. Heroes (David Bowie cover)
19. Train kept A-rollin’ (Tiny Bradshaw cover)
Bis
20. School’s out/Another brick in the wall p.II (Alice Cooper/Pink Floyd cover)
21. Anarchy in the U.K. (taśma)
Mariusz Fabin