2018.06.02 – CAMEL – Warszawa

camel-koncerty2018

Kiedy dziesięć lat temu partnerka życiowa Andrew Latimera – założyciela grupy CAMEL ogłosiła muzycznemu światu, że zapadł on na rzadką chorobę – mielofibrozę /nowotwór szpiku kostnego/ – moje serce na chwilę przestało normalnie bić…Nigdy nie było mi dane zobaczyć ulubionego gitarzysty i kochanego zespołu na żywo i powoli oswajałem się z myślą, że nigdy to się już nie stanie. Gdy w 2010 roku Andrew, będący już po udanym przeszczepie szpiku i po długiej rekonwalescencji nieoczekiwanie ogłosił, że wraca na scenę – wydało mi się to zupełnie nierealne.

W 2015 roku zespół przyjechał na dwa koncerty do Polski, ale ważne obowiązki zawodowe spowodowały, że znów nie mogłem usłyszeć mojego idola na żywo. Marzenie spełniło się jednak w tym roku bo niestrudzony CAMEL i jego lider zawitali do kraju nad Wisłą na dwa koncerty, a jeden z nich odbył się w moim ulubionym klubie muzycznym – Progresji.

Od wielu lat chodzę na koncerty do klubu Marka Laskowskiego, ale przyznam się, że nigdy jeszcze nie widziałem, żeby przed drzwiami do Progresji ustawiła się niemal 500-metrowa kolejka. Biletów zabrakło już kilka dni przed koncertem i wielu fanów chodziło z kartami z napisem „Kupię Bilet”. Tylko nieliczni z nich mieli szczęście nabyć wejściówkę, innym pozostało koczowanie pod klubem i słuchanie magicznej muzyki przez otwarte szeroko balkonowe drzwi.
Zgodnie z przewidywaniami koncert w ramach trasy The Moonmadness Tour rozpoczął się od odegrania w całości jednej z najlepszych płyt w dorobku grupy. Usłyszeliśmy m.in. przepiękne Song Within a Song, skomponowane wspólnie przez Andrew i nieodżałowanego klawiszowca Petera Bardensa – z cudownymi partiami fletu tego pierwszego, znakomitą kompozycę Spirit Of The Waters tego drugiego muzyka czy też mój ulubiony, wieńczący płytę utwór Lunar Sea. Dla mnie prawdziwą ucztą było także usłyszeć subtelne solo Andy’ego w kawałku pt. Chord Change.Wydana w 1976 roku płyta zabrzmiała znakomicie i ponadczasowo, a od siedzącego tym razem przez cały koncert na krześle Latimera aż kipiało energią i radością z grania i obcowania z rozentuzjazmowaną publicznością, która wypełniła Progresję dosłownie do ostatniego wolnego centymetra….

Po dwudziestominutowej przerwie muzycy wyszli na drugą część koncertu którą – o dziwo – zaczęła kompozycja z mniej cenionej przez fanów „Wielbłąda” płyty Rain Dances pt. Unevensong.

Po nim wybrzmiała cudowna kompozycja z jednej z moich ulubionych płyt I Can See Your House From Here pt. Hymn To Her. Wszyscy czekali na kolejny hicior z tego krążka pt. Ice, tymczasem zespół brawurowo odegrał kawałek Rose of Sharon z krążka Dust and Dreams, z którego usłyszeliśmy jeszcze jeden sympatyczny kawałek pt. Mother Road. Ale to co najlepsze nastąpiło z chwilą zapowiedzenia przez lidera zespołu tytułowego kawałka z lubianej przez wszystkich płyty Rajaz. W roli główej, oprócz lidera, zaprezentował tu się nowy nabytek zespołu Pete Jones/znany ze ślicznego projektu Tiger Moth Tales czy też udziału w ostatniej płycie grupy Red Bazar/. Po pięknym i rzewnym początku, z przejmującą partią wokalną Latimera, usłyszeliśmy niesamowie, podniosłe, kilkuminutowe solo Jonesa na saksofonie. W życiu bym się nie spodziewał, że ten niewidomy klawiszowiec jest także wirtuozem gry na tym instrumencie i spowoduje, że w mury Progresji na kilka minut zawita Sztuka, taka przez duże „S”… Gdy wszyscy ledwo ochłonęli po tym cudownym, wręcz magicznym kawałku, zabrzmiały pierwsze takty najsłynniejszego być może utworu Camela pt. Ice. Słuchałem go i oglądałem na Youtubie dziesiątki razy, ale mieć Latimera na wyciągnięcie ręki i słyszeć te nieziemskie dźwięki jego gitary na żywo – to po prostu jest nie do opisania. Bo jak ktoś kiedyś powiedział: opisać muzykę to jak zaśpiewać balet…
Na koniec drugiej części koncertu wybrzmiał jeszcze dynamiczny Hopeless Anger oraz przepiękna pełna improwizacji suita Long Goodbyess, podczas której muzycy naprawdę zaprezentowali swój najwyższy kunszt i znakomite rzemiosło.

Bardzo byłem ciekaw co Camel zagra na bis – i nie zawiodłem się! Improwizowane, długie odegranie hitowego Lady Fantasy zadowoliło chyba każdego uczestnika tego niebywałego koncertu i wlało do progresywnych serc sam miód… Andy i jego ekipa, wyraźnie zadowoleni i wzruszeni pożegnali się ciepło z warszawską publicznością, a ja i garstka fanów przez ponad godzinę oczekiwaliśmy jeszcze pojawienia się bohaterów wieczoru pod klubem, aby wziąść autograf, uciąć krótką pogawędkę z Andrew i Colinem, a także zrobić sobie wspólne zdjęcia. Lider zespołu był bardzo zmęczony ale i wielce zadowolony. Dziwił się, że oprócz fanów z Polski czekaja na niego miłośnicy zespołu z kilku krajów m.in. z Finlandii, Hiszpani czy Węgier. Mimo wyraźnego utrudzenia nikomu nie odmówił autografów czy krótkiej rozmowy. ”Uwielbiam Polskę i waszą publiczność. Jest cudowna. Na pewno wrócimy tu jeszcze” – te słowa były wspaniałym zwieńczeniem tego niezapomnianego – nie tylko chyba dla mnie – wieczoru. Za cztery lata grupa będzie obchodziła swoje pięćdziesięciolecie istnienia – jakże cudownie by było znów ją posłuchać i doświadczyć tej magii ponownie. Marzenia to piękna rzecz…

camel
camel
camel
camel
camel
camel

Swoje marzenia spełnił w Progresji
Andrzej „Gandalf” Baczyński
Zdjęcia: Marek „Grendel” Śmietański

Dodaj komentarz