Kiedy dziesięć lat temu partnerka życiowa Andrew Latimera –
założyciela grupy CAMEL ogłosiła muzycznemu światu, że zapadł on na
rzadką chorobę – mielofibrozę /nowotwór szpiku kostnego/ – moje serce na
chwilę przestało normalnie bić…Nigdy nie było mi dane zobaczyć
ulubionego gitarzysty i kochanego zespołu na żywo i powoli oswajałem się
z myślą, że nigdy to się już nie stanie. Gdy w 2010 roku Andrew, będący
już po udanym przeszczepie szpiku i po długiej rekonwalescencji
nieoczekiwanie ogłosił, że wraca na scenę – wydało mi się to zupełnie
nierealne.
W 2015 roku zespół przyjechał na dwa koncerty do Polski, ale ważne
obowiązki zawodowe spowodowały, że znów nie mogłem usłyszeć mojego idola
na żywo. Marzenie spełniło się jednak w tym roku bo niestrudzony CAMEL i
jego lider zawitali do kraju nad Wisłą na dwa koncerty, a jeden z nich
odbył się w moim ulubionym klubie muzycznym – Progresji.
Od wielu lat chodzę na koncerty do klubu Marka Laskowskiego, ale
przyznam się, że nigdy jeszcze nie widziałem, żeby przed drzwiami do
Progresji ustawiła się niemal 500-metrowa kolejka. Biletów zabrakło już
kilka dni przed koncertem i wielu fanów chodziło z kartami z napisem
„Kupię Bilet”. Tylko nieliczni z nich mieli szczęście nabyć wejściówkę,
innym pozostało koczowanie pod klubem i słuchanie magicznej muzyki przez
otwarte szeroko balkonowe drzwi.
Zgodnie z przewidywaniami koncert w ramach trasy The Moonmadness Tour
rozpoczął się od odegrania w całości jednej z najlepszych płyt w dorobku
grupy. Usłyszeliśmy m.in. przepiękne Song Within a Song, skomponowane
wspólnie przez Andrew i nieodżałowanego klawiszowca Petera Bardensa – z
cudownymi partiami fletu tego pierwszego, znakomitą kompozycę Spirit
Of The Waters tego drugiego muzyka czy też mój ulubiony, wieńczący płytę
utwór Lunar Sea. Dla mnie prawdziwą ucztą było także usłyszeć subtelne
solo Andy’ego w kawałku pt. Chord Change.Wydana w 1976 roku płyta
zabrzmiała znakomicie i ponadczasowo, a od siedzącego tym razem przez
cały koncert na krześle Latimera aż kipiało energią i radością z grania i
obcowania z rozentuzjazmowaną publicznością, która wypełniła Progresję
dosłownie do ostatniego wolnego centymetra….
Po dwudziestominutowej przerwie muzycy wyszli na drugą część koncertu
którą – o dziwo – zaczęła kompozycja z mniej cenionej przez fanów
„Wielbłąda” płyty Rain Dances pt. Unevensong.
Po nim wybrzmiała cudowna kompozycja z jednej z moich ulubionych płyt I
Can See Your House From Here pt. Hymn To Her. Wszyscy czekali na kolejny
hicior z tego krążka pt. Ice, tymczasem zespół brawurowo odegrał
kawałek Rose of Sharon z krążka Dust and Dreams, z którego usłyszeliśmy
jeszcze jeden sympatyczny kawałek pt. Mother Road. Ale to co najlepsze
nastąpiło z chwilą zapowiedzenia przez lidera zespołu tytułowego kawałka
z lubianej przez wszystkich płyty Rajaz. W roli główej, oprócz lidera,
zaprezentował tu się nowy nabytek zespołu Pete Jones/znany ze ślicznego
projektu Tiger Moth Tales czy też udziału w ostatniej płycie grupy Red
Bazar/. Po pięknym i rzewnym początku, z przejmującą partią wokalną
Latimera, usłyszeliśmy niesamowie, podniosłe, kilkuminutowe solo Jonesa
na saksofonie. W życiu bym się nie spodziewał, że ten niewidomy
klawiszowiec jest także wirtuozem gry na tym instrumencie i spowoduje,
że w mury Progresji na kilka minut zawita Sztuka, taka przez duże „S”…
Gdy wszyscy ledwo ochłonęli po tym cudownym, wręcz magicznym kawałku,
zabrzmiały pierwsze takty najsłynniejszego być może utworu Camela pt.
Ice. Słuchałem go i oglądałem na Youtubie dziesiątki razy, ale mieć
Latimera na wyciągnięcie ręki i słyszeć te nieziemskie dźwięki jego
gitary na żywo – to po prostu jest nie do opisania. Bo jak ktoś kiedyś
powiedział: opisać muzykę to jak zaśpiewać balet…
Na koniec drugiej części koncertu wybrzmiał jeszcze dynamiczny Hopeless
Anger oraz przepiękna pełna improwizacji suita Long Goodbyess, podczas
której muzycy naprawdę zaprezentowali swój najwyższy kunszt i znakomite
rzemiosło.
Bardzo byłem ciekaw co Camel zagra na bis – i nie zawiodłem się!
Improwizowane, długie odegranie hitowego Lady Fantasy zadowoliło chyba
każdego uczestnika tego niebywałego koncertu i wlało do progresywnych
serc sam miód… Andy i jego ekipa, wyraźnie zadowoleni i wzruszeni
pożegnali się ciepło z warszawską publicznością, a ja i garstka fanów
przez ponad godzinę oczekiwaliśmy jeszcze pojawienia się bohaterów
wieczoru pod klubem, aby wziąść autograf, uciąć krótką pogawędkę z
Andrew i Colinem, a także zrobić sobie wspólne zdjęcia. Lider zespołu
był bardzo zmęczony ale i wielce zadowolony. Dziwił się, że oprócz fanów
z Polski czekaja na niego miłośnicy zespołu z kilku krajów m.in. z
Finlandii, Hiszpani czy Węgier. Mimo wyraźnego utrudzenia nikomu nie
odmówił autografów czy krótkiej rozmowy. ”Uwielbiam Polskę i waszą
publiczność. Jest cudowna. Na pewno wrócimy tu jeszcze” – te słowa były
wspaniałym zwieńczeniem tego niezapomnianego – nie tylko chyba dla mnie
– wieczoru. Za cztery lata grupa będzie obchodziła swoje
pięćdziesięciolecie istnienia – jakże cudownie by było znów ją posłuchać
i doświadczyć tej magii ponownie. Marzenia to piękna rzecz…
Swoje marzenia spełnił w Progresji
Andrzej „Gandalf” Baczyński
Zdjęcia: Marek „Grendel” Śmietański