Płyta The Visitor angielskiego zespołu ARENA była niegdyś jedną z moich
ulubionych i gdy dowiedziałem się, że po 20 latach Brytyjczycy zagrają
ją na trasie koncertowej promującej najnowszy album Double Vision aż
jęknąłem z zachwytu. Po latach znów usłyszę na żywo dźwięki, które
niegdyś tak wiele dla mnie znaczyły…
Minęły niemal równo 3 lata jak Anglicy zagrali w tym samym miejscu ostatni raz.
Po kilku latach milczenia , po ponad półrocznym pobycie w studiach
nagraniowych, wydali nową płytę, z której fragnmenty mieliśmy usłyszeć
tego wieczoru. Lecz zanim przekonaliśmy się o wartości nowego materiału
gigantów neo proga, na kameralnej scenie warszawskiego klubu swoje
umiejętności zaprezentował zespół Art Of Ilussion. Blisko
pięcdziesięciominutowy set zespołu zwierajacy materiał z dwóch wydanych
przez niego płyt został ciepło przyjęty przez warszawską publiczność i
nagrodzony rzęsistymi brawami.
Po trochę długiej bo kilkudziesięciominutowej przerwie na scenie
zameldowała się Arena i wybrzmiała cała, znakomita, trzecia w dorobu i
dla wielu najlepsza w dyskografii płyta zespołu. Paul Manzi czyściutko
wyśpiewał największe hiciory tego wydawnictwa m.in. dynamiczny A Crack
In The Ice, melodyjny Double Vison, piękną balladę Serenity i mój
ulubiony The Hanging Tree. Łza się w oku zakręciła bo uświadomiłem
sobie, że te śliczne melodie słuchałem dokładnie 20 lat temu, gdy byłem
jeszcze „piękny i młody”…
Materiał z The Visitor nieliczna, aczkolwiek zacna publiczność przyjeła
bardzo gorąco. Wśród gości dostrzegłem wielu dziennikarzy muzycznych z
Arturemm Chachlowskim na czele, kilku muzyków z Mirkiem Gilem /Believe/.
Był oczywiście prezes warszawskiej Progresji, wielki miłośnik Areny –
Marek Laskowski, a także właściciele sklepów muzycznych czy znani
kolekcjonerzy płyt.
Nie dopisali niestety zwykli fani proga i wydaje mi się, że jeszcze
nigdy nie byłem na koncercie Areny z tak małą frekwencją, a kilka w
życiu dane mi było obejrzeć…
Niech żałują ci co nie byli w Proximie, bo zaraz po świetnym początku w
postaci The Visitor, Arena odegrała dwa znakomite kawałki z najnowszej
płyty. Pierwszy, bardzo melodyjny pt. Poisoned, ma szanse stać się
prawdziwym hitem zespołu oraz drugi, rozbudowany instrumentalnie, pełen
patosu i ”arenowskiego” stylu – The Mirror Lies. Aż szkoda, że tylko dwa
utwory wybrzmialy z cieplutkiego jeszcze wydawnictwa grupy bo naprawdę w
wersji koncertowej słuchało ich się znakomicie. Na deser zespół zagrał
jeszcze parę swoich standardów jak niezapomniany Solmon z debiutanckiego
krążka Songs from the Lions Cage, a także wspaniałą wersję Cryjng For
Help VII .
W tym ostatnim utworze genialny jak zwykle gitarzysta John Mitchell/jego
solówka w Serenity dosłownie wbiła wszystkich w ziemię/ zamienił się
miejscami w Clivem Nolanem, który okazało się potrafi nieżle grać i na
gitarze.
Tak na marginesie to po trzech latach właściwie tylko Mitchel niewiele
się zmienił. Założyciel Marillion i Areny – Mick Pointer strasznie
wychódł i postarzał się o dobrą dekadę, a Nolan przeciwnie – przybral
na wadze co najmniej następne 10 kg… Metamorfozę przeszedł także
wokalista Paul Manzi, z którym miałem okazję pogawędzić po koncercie.
Wyszczuplał i sprawiał wrażenie wyraźnie szczęśliwego. Okazało się, że
jest zakochany….Nagrał ze swoją dziewczyną kilka melodyjnych,
akustycznych kawałków i nawet myśli o wydaniu z nią płyty. Paul obiecał,
że zespół częściej niż co trzy lata będzie przyjeżdzać do Polski, bo
pomimo nielicznej publiki – czuje się tu znakomicie.
W kuluarach można było przedpremierowo nabyć najnowszy, ładnie wydany w
digipacku album zespołu, a także kilka starszych płyt oraz m.in.
sygnowane pałki Micka Pointera, które cieszyły się spory wzięciem /dwie
wylądowały także w mojej kolekcji /.
Wieczór z Areną minął trochę za szybko.Chociaż od kilku lat słucham tego
zespołu stosunkowo rzadko, przekopując ogromne zasoby światowego proga,
to jednak wysłuchanie na żywo The Visitor sprawiło mi ogromną frajdę.
Kawałek nowej płyty także udowodnił, że Arena wziąż ma sporo do
powiedzenia. Mitchel to nadal jest jeden z najlepszych progresywnych
gitarzystów na świecie/jeśli ktoś nie przepada za Areną, to warto było
tylko przyjść posłuchać i popatrzeć jak on znakomicie wymiata!/, Nolan
czaruje na klawiszach jak mało kto, a Manzi śpiewa nie gorzej niż Paul
Wrightson – niemal już legendarny, były frontman zespołu. I tylko żal,
że tak pięknym wieczorem cieszyła się z zespołem taka niewielka garstka
najwierniejszych jego fanów…
Z nostalgią i lekkim wzruszeniem wrażenia spisał
Andrzej „Gandalf” Baczyński
Zdjęcia: Marek „Grendel’ Śmietański