Główny trzon metalowej ekstremy o polskich korzeniach stopniowo zdaje
się ewoluować. Skład zespołów go tworzących ulega zmianie, choć ów
zjawisko nie jest jakoś specjalnie gwałtowne. Nie skłamię jednak, jeśli
powiem, że obok towarów eksportowych w postaci VADER, BEHEMOTH,
DECAPITATED i HATE, swoje terytorium (również poza granicami naszego
kraju) coraz wyraźniej zaznacza kolejny gracz, tajemnicza grupa
BATUSHKA. Zespół sukcesywnie rośnie w siłę zdobywając coraz większą
rzeszę fanów. Ewidentnie zdaje się to potwierdzać frekwencja podczas ich
występów i w sumie trudno się temu dziwić – zespół ma wiele do
zaoferowania, a to co tworzy nie pozwala na obojętność. Można było się o
tym przekonać podczas wrocławskiego koncertu inicjującego trasę „I
Pielgrzymka Polska”.
Do towarzystwa BATUSHKA zaprosiła dwie inne grupy. Jedną z nich była
dolnośląska ENTROPIA, młody zespół (kwintet) parający się dźwiękami z
pogranicza psychodelicznego post/black metalu w mrocznym wydaniu. Zespół
zaprezentował zgrabny półgodzinny set, podczas którego nie brakowało
muzycznych osobliwości. Ich występ uświetniały wyświetlane animacje
dodające całości specyficznego klimatu. Panowie nie wdawali się w zbędne
konwersacje i skupiali się przede wszystkim na dźwiękach. Te nierzadko
miały improwizowany charakter, gdzie istotne znaczenie odgrywa warstwa
instrumentalna. Jak na przysłowiowy „otwieracz”, zespół pozostawił po
sobie całkiem przyzwoite wrażenie.

W następnej kolejności na scenie zaprezentowała się stołeczna formacja
OBSCURE SPHINX przewodzona przez Zofię „Wielebną” Fraś. Można pokusić
się o stwierdzenie, że twórcy wydanego w 2016 roku „Epitaphs”,
kontynuowali klimat, jaki zapoczątkowali ich poprzednicy. Podczas
godzinnego występu nie brakowało pokręconych, często transowych
dźwięków, czemu towarzyszyły impulsywne ruchy wokalistki, która
dostosowywała je do perkusyjnych ciosów. Niekiedy wiła się w konwulsjach
niczym opętana bohaterka z ekranizacji „Egzorcyzmów Emily Rose” i chyba
trochę było tego za dużo. Pozytywne wrażenie, oprócz przyozdobionego
światełkami mikrofonu, robiła oprawa świetlna, gra świateł była wprawnie
zsynchronizowana z muzyką i w sumie brakowało jedynie wizualizacji.
Początkowo grupa przykuwała uwagę, ale w miarę upływu czasu moje
zainteresowanie ich występem malało. Niby wszystko było w porządku, ale
jednolita forma oraz znikoma chwytliwość powodowały u mnie coraz większe
znużenie. Tym niemniej wśród zgromadzonej publiczności dało się
zaobserwować raczej pozytywne reakcje. Dlatego kiedy o 21 zespół
schodził ze sceny, robił to przy udziale gromkich braw, co nie było
obojętne muzykom – byli tym widocznie poruszeni (może poza wokalistką,
która wciąż pozostawała jakby w innym świecie). Gitarzysta, w ramach
podziękowań za ciepłe przyjęcie, obdarował publiczność gitarowymi
kostkami – miły gest.

Następnie szybko przystąpiono do przygotowania sceny na występ gwiazdy
wieczoru – było co robić, bo cała oprawa, mnogość wszelkiej maści
rekwizytów robiła wrażenie. Wzmożona aktywność technicznych podczas
półgodzinnej przerwy nie traciła na sile – wszystko musiało być dopięte
na ostatni guzik. Tak przynajmniej mogło się wydawać, kiedy punktualnie o
czasie zza kulis, niespiesznie wyłaniali się kolejni zakapturzeni i
zamaskowani „zakonnicy”. Na scenie zostały odpalane kolejne knoty
licznych świec. Miejsce na bocznej ławie kolejno zajmowały cztery
tajemnicze postacie. Nie obyło się jednak bez gorączkowych sytuacji…
Okazało się, że kiedy jeden z gitarzystów intonował wstępne melodie,
drugi nie mógł wydobyć żadnego dźwięku – taki psikus! Chwile napięcia
przedłużały się w czasie, ale nikt nie stracił zimnej krwi. Na całe
szczęście udało się wyjść z opresji bez większego uszczerbku (brawa za
opanowanie dla ministranta.. tfuu.. technicznego, uratował sytuację).
Chwała Bogu… tfuu… tzn. jego opozycji, że BATUSHKA nie korzystali z
intro puszczonego z taśmy. Kiedy wszystko wróciło do normy, zaczęło się
to, na co wszyscy czekali – muzyczna liturgia zaczęła nabierać tempa.
Centralne miejsce na scenie, za swoją amboną zajął przyodziany – jak
zresztą każda z osób posługujących – w trupi habit „Ojczulek”. Na
początek pozwolił sobie na gestykularne ruchy kadzielnicą i przystąpił
do odprawiania kolejno prezentowanych, tzn. litanii. Nie stronił przy
tym od ceremonialnych zaśpiewów, które stanowiły uzupełnienie dla
blackowego jazgotu. Wokalnie mógł liczyć na wsparcie czterech postaci,
które oprócz obrzędowych chórów, zajmowały się obsługą liturgicznych
przeszkadzajek (dzwonki, kołatki).


Wprost niewiarygodne wrażenie robiła bogata oprawa całego spektaklu,
będąca uzupełnieniem obrazoburczych treści. Oprócz proporców na froncie
sceny oraz ogromnego baneru (na tyle) ze znamienną „cerkiewną”
symboliką, oczywiście odpowiednią przeobrażoną (lub jak kto woli,
sprofanowaną). Mistycyzmu dodawały także gęsto puszczane dymy (na
niskiej wysokości) wydobywające się w trakcie całego występu – dawało to
wrażenie jakby podłoga pływała – świetny efekt! Na froncie ustawiono
także cztery czary, które w poszczególnych momentach zajmowały się
ogniem, co było zsynchronizowane z muzyką. Zestaw perkusyjny został
przesłoniony ekranem akustycznym odpowiednio dostosowanym klimatycznie
do oprawy scenicznej. W trakcie występu „celebrans” wykonywał rytualne
ruchy zapalonymi świecami; miało też miejsce podniesienie obrazu
(okładki debiutu). Publiczność entuzjastycznie reagowała na to, co
działo się na scenie i tak też podczas charakterystycznego wstępu do
„Yekteníya 3” wdała się w dialog – po kolejnych dźwiękach obrzędowych
instrumentów, pojawiały się krótkie serie oklasków.
Kiedy świece powoli się dopalały, „Ojczulek” pobłogosławił
zgromadzonych, a następnie pokoropił ich wodą święconą… tfu…
„zbezczeszczoną”! Nagle ni stąd ni zowąd, publiczność została
„odgrodzona” kurtyną dymową, a kiedy ona opadła – na scenie nie było już
nikogo. Wytęp niespodziewanie dobiegł końca i choć wielu (w tym i ja)
liczyło na kontynuację, nic więcej już się nie wydarzyło, a o bisach nie
było mowy – koniec liturgii i basta! Z drugiej strony, dotychczasowy
dorobek zespołu nie pozwala na dłuższy set i trzeba się z tym liczyć
(niedosyt też ma jednak swoje pozytywne strony – ma się ochotę na
więcej).


Podsumowując, koncert był jak najbardziej udany, szczególnie mając na
względzie finałowy show. I mimo, że po ostatniej wizycie grupy BATUSHKA
we Wrocławiu (u boku BEHEMOTH, przewodzonego przez entuzjastę sztucznych
fallusów), miałem nieodparte wrażenie, iż formuła zespołu dość szybko
ulegnie wyczerpaniu; teraz muszę stwierdzić, że moje obawy były mylne.
Coś mi podpowiada, iż misja grupy BATUSHKA dopiero się rozpoczyna i może
mieć charakter ogólnoświatowy. Czy moje rokowania okażą się prawdziwe
czy też nie, zweryfikuje najbliższa przyszłość. Ta prawdopodobnie okaże
się łaskawa dla twórców tak zjawiskowego debiutu, jakim niewątpliwie
była/jest „Litourgiya”. Czekam na więcej!
Tekst: Marcin Magiera
Zdjęcia: Karolina i Marcin Magiera