Dużego tłoku w „Mega Clubie” nie było w ten ciepły jak na początek
marca, niedzielny wieczór. Trzeci przystanek na polskiej części trasy
„Open Road” okazał się jednak bardzo udany. Ale czy mogło być inaczej,
skoro Wishbone Ash zagrali niemal w całości swój najlepszy album w
bogatej dyskografii?
Ruszyli parę minut po 20.00, bez żadnych supportów. Na pierwszy ogień
instrumentalny kawałek „Bonafide”. Dwa kolejne utwory („Eyes Wide Open”
oraz „Way Down South”) również pochodziły z płyt zespołu wydanych już w
XXI wieku. To była smaczna, ale jednak tylko przystawka do głównego
dania. Czwarty utwór wywołał aplauz na widowni: „The King Will Come”,
czyli pierwszy fragment genialnej płyty „Argus”. Na tym krążku
pozostaliśmy dłużej, bo w kolejce czekał już „Warrior”, który płynnie
przeszedł w uroczy „Throw Down The Sword”. A potem jeszcze „Sometime
World” i akustyczny „Leaf and Stream”… Setlista – marzenie. Wykonanie
– pierwszorzędne. Andy Powell – od niemal pięciu dekad na scenie – nic
nie stracił ze swojego gitarowego kunsztu. Nie ustępował mu Mark
Abrahams – nowy człowiek na pokładzie, znacznie młodszy od lidera, ale
mający klasykę Wishbone Ash w małym palcu…
Prosto z „Argusa” przenieśliśmy się w lata dziewięćdziesiąte, na płytę
„Strange Affair”. Co ciekawe: muzycy wykonali aż dwa utwory z tego
albumu, ostatniego studyjnego krążka, na którym zagrało 3/4 oryginalnego
składu zespołu. Dziwne posunięcie… Raz, że nie był to jakiś
artystyczny wzlot Wishbone Ash. Dwa, że niektóre klasyczne płyty miały
skromniejszą reprezentację, lub zostały całkowicie pominięte.
Na szczęście nie zapomnieli o „FUBB”. Ten instrumentalny utwór był
popisem całej czwórki. Podobnie jak „Phoenix”, który w wielkim stylu
zwieńczył podstawowy set. Chóralne skandowanie nazwy zespołu zaowocowało
dwoma bisami. „Ten utwór był kiedyś bardzo popularny w Polsce. Pochodzi
ze starych czasów” – zapowiedział Andy Powell. I ze sceny popłynęły
bajeczne dźwięki „Persephone”… Magia, po prostu magia. Na deser
jeszcze jeden powrót na „Argusa” i skoczny „Blowin’ Free”.
Grali nieco ponad półtorej godziny. Podobało się im (czemu nie raz
dawali wyraz), jak i nam. O to przecież chodzi w tej całej zabawie.
Piękny wieczór ze wspaniałą, ponadczasową muzyką rockowej legendy…
Robert Dłucik