2018.03.11 – WISHBONE ASH – Katowice

wishbone_ash_2018

Dużego tłoku w „Mega Clubie” nie było w ten ciepły jak na początek marca, niedzielny wieczór. Trzeci przystanek na polskiej części trasy „Open Road” okazał się jednak bardzo udany. Ale czy mogło być inaczej, skoro Wishbone Ash zagrali niemal w całości swój najlepszy album w bogatej dyskografii?

Ruszyli parę minut po 20.00, bez żadnych supportów. Na pierwszy ogień instrumentalny kawałek „Bonafide”. Dwa kolejne utwory („Eyes Wide Open” oraz „Way Down South”) również pochodziły z płyt zespołu wydanych już w XXI wieku. To była smaczna, ale jednak tylko przystawka do głównego dania. Czwarty utwór wywołał aplauz na widowni: „The King Will Come”, czyli pierwszy fragment genialnej płyty „Argus”. Na tym krążku pozostaliśmy dłużej, bo w kolejce czekał już „Warrior”, który płynnie przeszedł w uroczy „Throw Down The Sword”. A potem jeszcze „Sometime World” i akustyczny „Leaf and Stream”… Setlista – marzenie. Wykonanie – pierwszorzędne. Andy Powell – od niemal pięciu dekad na scenie – nic nie stracił ze swojego gitarowego kunsztu. Nie ustępował mu Mark Abrahams – nowy człowiek na pokładzie, znacznie młodszy od lidera, ale mający klasykę Wishbone Ash w małym palcu…

Prosto z „Argusa” przenieśliśmy się w lata dziewięćdziesiąte, na płytę „Strange Affair”. Co ciekawe: muzycy wykonali aż dwa utwory z tego albumu, ostatniego studyjnego krążka, na którym zagrało 3/4 oryginalnego składu zespołu. Dziwne posunięcie… Raz, że nie był to jakiś artystyczny wzlot Wishbone Ash. Dwa, że niektóre klasyczne płyty miały skromniejszą reprezentację, lub zostały całkowicie pominięte.

Na szczęście nie zapomnieli o „FUBB”. Ten instrumentalny utwór był popisem całej czwórki. Podobnie jak „Phoenix”, który w wielkim stylu zwieńczył podstawowy set. Chóralne skandowanie nazwy zespołu zaowocowało dwoma bisami. „Ten utwór był kiedyś bardzo popularny w Polsce. Pochodzi ze starych czasów” – zapowiedział Andy Powell. I ze sceny popłynęły bajeczne dźwięki „Persephone”… Magia, po prostu magia. Na deser jeszcze jeden powrót na „Argusa” i skoczny „Blowin’ Free”.

Grali nieco ponad półtorej godziny. Podobało się im (czemu nie raz dawali wyraz), jak i nam. O to przecież chodzi w tej całej zabawie. Piękny wieczór ze wspaniałą, ponadczasową muzyką rockowej legendy…

Robert Dłucik

Dodaj komentarz