„Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie” – to nie podlega żadnej
dyskusji… szczera prawda, ot co! I choć znane przysłowie nie jest
związane stricte z samym koncertem, doskonale podsumowuje zwieńczenie
pamiętnego wieczoru (nocy), ale zanim do tego dojdę, należałoby
przedstawić całościowy przebieg wydarzeń. Nie ulega też wątpliwości, że
wszystko kręci się wokół wspólnego koncertu CRADLE OF FILTH oraz
MOONSPELL – inaczej ta relacja nie miałaby racji bytu.
Oba zespoły dzień po wizycie w Krakowie, zawitały do stołecznej
Progresji. W odróżnieniu do występu w Małopolsce, grupom towarzyszył
jeszcze jeden band, nasz rodzimy SACRILEGIUM. Z tego tytułu wydarzenie
trwało nieco dłużej, jednak ten czas zleciał ekspresowo (przynajmniej w
moim przypadku). W chwili przybycia i wejścia do klubu (chwila po 18) –
nie było z tym problemu, bo kolejka już się rozpierzchła – nie
musieliśmy długo czekać na sceniczną aktywność. Zgodnie z rozpiską
organizatora, pierwszy zespół miał wystartować o 18:20, ale już chwilkę
przed planowanym czasem na deskach Progresji pojawiła się ekipa z
Wejcherowa. Nadciągający sztorm w wykonaniu SACRILEGIUM zainicjowało
intro z odgłosami „lasu”, w trakcie którego na scenie zainstalowali się
poszczególni muzycy (ich twarze zdobił corpse paint). Towarzyszyło temu
skromne oświetlenie, można powiedzieć półmrok. To w połączeniu z
symboliką oprawy scenicznej nadawało całości specyficznego kolorytu. Na
bokach sceny umiejscowiono dwa proporce z odwróconymi krzyżami (symbole
znane z okładki „Anima Lucifera”), natomiast na środku sceny znajdował
się sporych rozmiarów metalowy pentagram, gdzie na każdym wierzchołku
gwiazdy paliła się świeczka. Z tym „statywem” umiejscowił się opanowany
„Suclagus”, który ze stoickim spokojem robił co do niego należy. Nie
było w tym scenicznego szaleństwa, opętańczego machania łbem – przez
cały czas nie tylko on, ale i reszta kompanów zachowywała umiarkowany
spokój, skupiając główną uwagę na prezentowanym materiale. Tego wieczoru
panowie wykonali nie tylko kawałki z ostatniej płyty (nasza recenzja tutaj)
(oraz EPki), ale również sięgnęli po materiał z przeszłości. Stąd obok
nowszych „Angelus (Anima Lucifera)”, „Venomous Spell of Fate” czy też
„Anima Lucifera” nie zabrakło klasyków („Wicher falami ognia”,
„Darkness”). Co istotne ich występ brzmiał naprawdę dobrze! Jak wiadomo
supporty nagminnie są dyskryminowane, a ich koncerty traktuje się
olewacko. W tym przypadku akustycy podeszli do sprawy po ludzku,
profesjonalnie – tak powinno być zawsze!
Już w trakcie występu „otwieracza” tłum gęstniał z minuty na minutę, ale
kiedy na scenie trwały ostatnie przygotowania do show MOONSPELL, dało
się zauważyć jak sporo sympatyków metalowego grania przybyło do
Warszawy. Kiedy wszystko było dopięte na ostatni guzik, punktualnie (co
do sekundy), światła zgasły ponownie. W tym momencie wyczuwalne było
ogromne napięcie wśród publiczności – entuzjastycznie przywiała
Portugalczyków. Wyraźnie dało się to poczuć, kiedy na scenie pojawił się
charyzmatyczny Fernando przy dźwiękach „Em Nome Do Medo”, stanowiącym
atmosferyczne intro. Rozświetlał sobie drogę tradycyjną lampą – podczas
ich występu rekwizytów nie brakowało. Bodajże w trakcie „1755” ,
wokalista przywdział skórzaną maskę czarnej śmierci, co wzmocniło
teatralność widowiska. Oprócz tego na szyi oraz na mikrofonowym statywie
miał zawieszone drewniane krzyże (tej symboliki nie brakowało). Znowu
podczas wykonania „Todos Os Santos” kierował w stronę publiczności
podwójnym strumieniem czerwonego światła, którym emanował wielki krzyż z
wmontowanymi „diodami”. Sam pomysł i otrzymany efekt robiły wrażenie.
Ponadto panowie tego wieczoru nie dawali sobie taryfy ulgowej; ich
występ był mocno energetyczny i intensywny. Wokalista był nad wyraz
aktywny; nie tylko machał głową, ale przez cały czas pozostawał w
ścisłym kontakcie z publicznością. Również i ruchliwy basista nie
pozostawał bierny – zdobył się przy tej okazji na miły gest, podając
pewnemu dzieciakowi kostkę prosto do ręki (wcześniej rzuconą ze sceny
zdobył widocznie ktoś inny). Poza tym brzmieniowo nie było się do czego
przyczepić – akustycy pieczołowicie zadbali o jakość brzmienia. Było
selektywnie, na przyzwoitym poziomie głośności, bez niepożądanego
hałasu. Był to również najlepiej nagłośniony występ tego wieczoru.
Jeżeli chodzi o prezentowany repertuar, MOONSPELL oprał setlistę głównie o premierowy album „1755” (recenzja tutaj).
Jeszcze przed koncertem byłem tym faktem lekko rozgoryczony, ponieważ
nowy materiał jakoś nie do końca do mnie przemawia. Tym niemniej nowe
kawałki na żywo prezentowały się naprawdę świetnie; był klimat,
odpowiednia moc. Tak też w ramach promocji nowej płyty, oprócz wyżej
wspomnianych kawałów, można było usłyszeć również: „1755”, „In Tremor
Dei”, „Desastre”, „Ruínas” oraz „Evento”. Na całe szczęście nie zabrakło
sprawdzonych szlagierów. Wśród nich znalazły się: nowszy „Night
Eternal” oraz ewidentne klasyki w postaci „Opium”, a na sam koniec
uwielbiany przez fanów „Alma Matter” jak również klimatyczny „Full Moon
Madness”. Niestety nie można było liczyć na bisy, bo jak wiadomo ten
przywilej należy do gwiazdy wieczoru, a tę rolę pełnił ktoś inny. Ku
pokrzepieniu serc, Fernando zapowiedział rychły powrót do naszego kraju i
miejmy nadzieję, że nie będzie trzeba na to długo czekać…
Główną atrakcję wieczoru, czyli występ CRADLE OF FILTH, poprzedziła
półgodzinna przerwa, podczas której ze sceny znoszono sprzęt
poprzedników. Pojawiały się za to nowe rekwizyty, stanowiące bardziej
rozbudowaną scenografię. Oprócz płótna z okładką „Cryptoriana – The
Seductiveness of Decay” (nasza recenzja tutaj)
pojawiło się kilka innych banerów, które rozlokowano po bokach. Po
ustawieniu wszystkiego jak należy znowu pociemniało, a z głośników
wybrzmiało horrorowe intro w postaci „Ave Satani”. Poszczególni
członkowie (oraz członkini) zajmowali swoje stanowiska, a na sam koniec,
pojawił się nie kto inny jak Mr. Dani Filth w obszarpanej szacie z
kapturem. Przemknął się w mroku, tyłem sceny (za klawiszami) niczym
upiorna zjawa zajmując frontowe miejsce na podwyższeniu. I wtedy się
zaczęło – mocne „Gilded Cunt” zainicjowało muzyczno – wampiryczny
sztorm, którego niszcząca siła nie ustawała ani na moment. To, co
wyprawiał ruchowo nadpobudliwy frontman ze swoim głosem wydaje się wręcz
nierealne! Oprócz chrapliwych dołów, największe wrażenie robiły
wysokie, wręcz świdrujące wrzaski – aż trudno uwierzyć, że coś takiego
jest w ogóle możliwe. Niestety zdarzały w tej materii nagłośnieniowe
niedogodności (sprzężenia) – być może rozrzut częstotliwości, jakie
generuje Dani nie są łatwe do „ustawienia”… Na całe szczęście nie były
to nagminne zjawiska, a ich charakter był raczej okazjonalny. Sam
wokalista skakał pod scenie niczym dzieciak z ADHD, robiąc to w
charakterystyczny dla siebie sposób. Instrumentalną wrzawę napędzał
perfekcyjny Martin Škaroupka, którego rozbudowany zestaw perkusyjny był
odgrodzony od reszty ekranem z „pleksy”. Ten człowiek to istna maszyna –
robot, a to, co zaprezentował tego wieczoru budziło podziw. Klimatu
dodawał także wampiryczny gitarzysta, którego teatralne ruchy
przywodziły na myśl diaboliczną kukłę, ale z drugiej strony
(przynajmniej u mnie) wzbudzał rozbawienie. Jasności dodawała
obsługująca klawisze, nierzadko uśmiechnięta, Lindsay Schoolcraft. Dała
się poznać nie tylko jako pozytywna postać, ale również wprawna
wokalistka, o czym można było się przekonać wielokrotnie.
Nieco ponad półtoragodzinny set Wampirów z Suffolk, był podzielony na
dwie części, z czego drugą można potraktować jako długi bis w ramach,
którego pojawiły się gorąco przyjęte hiciory takie jak „Nymphetamine
(Fix)”, „Her Ghost in the Fog”, a na koniec, nieco starszy „Born in a
Burial Gown”. Co może odrobinę zaskakiwać, zespół zaprezentował przekrój
swojej twórczości, ograniczając się przy tym tylko do trzech
premierowych kompozycji („Heartbreak and Seance”, „You Will Know the
Lion by His Claw” oraz „Achingly Beautiful”). W głównym „trzonie” CRADLE
OF FILTH wykonali również kawałki z pamiętnego „Cruelty and the Beast” –
były to „Beneath the Howling Stars” oraz „Bathory Aria”. Setlistę tej
części uzupełniały „Dusk and Her Embrace”, „The Death of Love” oraz
„Blackest Magick in Practice” z poprzedniej płyty. Drugą część,
poprzedzała kilkuminutowa przerwa zwieńczona kolejnym intro, po którym
to grupa ponownie zagościła na scenie inicjując to utworem „The Promise
of Fever”. Atmosfera pod sceną była gorąca, co podsycał dodatkowo wybór
„bisowego” repertuaru. Dani pozwolił sobie na oblewanie publiki wodą,
ale kiedy rzucił butelkę z czymś kolorowym – musiał zrobić unik przed
nagłą „zwrotką”. Koniec muzycznej uczty nastąpił w okolicach 22:30 kiedy
to zespół żegnał się publicznością, poleciało kilka kostek (wypluwanie
ich przez jednego z gitarzystów było mało smaczne…), pałki itp. Wiele
osób myślało, że mimo wszystko Dani i spółką wyjdą jeszcze (na jeden
bądź dwa kawałki), ale wszelkie nadzieje rozwiało włączenie świateł w
Progresji – to był koniec koncertu, ale nie wieczoru… Ten jak się
okazało, przysporzył nam jeszcze wielu „atrakcji”.
Po wydobyciu się na zewnątrz pośród gęstego tłumu, wymienialiśmy opinie
na temat tego, czego doświadczyliśmy i wniosek ogólny był/jest taki –
trzy zespoły wypadły naprawdę dobrze. Brzmieniowo królował MOONSPELL,
ale zarówno SACRILEGIUM jak i CRADLE OF FILTH pokazały się z dobrej
strony. Ogólnie koncert był jak najbardziej udany i nawet późniejszy
ciąg wydarzeń (związany z tym brak snu) nie zmienił mojej (oraz kompana)
opinii. A co tak dokładnie wydarzyło się później? Powrotna droga
przebiegała w wesołej atmosferze, aż tu ni stąd ni zowąd samochód
odmówił posłuszeństwa tj. zdechł… Nie wdając się w zbędne szczegóły,
skończyło się na interwencji przyjaciół (mega podziękowania dla Karola i
Macieja!) oraz holowaniu. Ryzykownie, ale cała akcja została zwieńczona
sukcesem, a jakie z tego płyną wnioski? Po pierwsze, faktycznie jest
tak jak głosi popularne przysłowie, a po drugie – zawierając polisę
ubezpieczeniową (na auto) zadbajcie koniecznie o usługę holowania!!!














Tekst: Marcin Magiera
Zdjęcia: Marek Ratusznik, Marcin Magiera