2017.11.17 – TESTAMENT, ANNIHILATOR, DEATH ANGEL – Wrocław

testament-da-anni-wro

Dwa koncerty thrashowych tuzów – grupy TESTAMENT, wspieranej przez świetnie dobrane supporty, promujący swój świeży album ANNIHILATOR i DEATH ANGEL, który także kapitalnie współgrał z zestawem, musiały być dla fanów ostrej odmiany metalowego grania nie lada gratką. Oba koncerty w naszym kraju wyprzedały się, a ten we Wrocławiu widocznie cieszył się większym powodzeniem bo bilety skończyły się bodaj tydzień wcześniej niż na koncert warszawski. Co pocieszające, organizatorzy nie przeszacowali kubatury klubu i w wyprzedanej hali A2 można było cieszyć się muzyką we względnej wygodzie.

Czasy trwania koncertów dość precyzyjnie zgadzały się z ogłoszoną wcześniej czasówką, co jak najbardziej należy pochwalić. Jednak nie tylko pierwsze dwie kapele w odczuciu fanów zagrały nieco za krótko. Ale cóż – taki charakter trasy. DEATH ANGEL jako zespół rozpoczynający wieczór teoretycznie miał najmniej wdzięczne zadanie. Tymczasem od pierwszych dźwięków publiczność zgotowała im świetne przyjęcie. Muzycy byli zachwyceni. Mark Osegueda przyznał że chcą wykorzystać swój czas należycie, ale nie mógł powstrzymać się od chwalenia publiki. Ważne, że zespół był całkiem dobrze nagłośniony. Perkusja nie wyrywała wnętrzności, a bas słyszalny był selektywnie. Te kilka utworów które grupa przygotowała dla nas to idealny ukłon w stronę fanów klasycznych kompozycji grupy (utwory z Ultra-Violence) a jednocześnie promocja nowego materiału, połowę setu stanowiły utwory z nowej i przedostatniej płyty. Wprawdzie nawet ich logo przysłonięte było wielkim zestawem perkusyjnym gwiazdy wieczoru, ale DEATH ANGEL pozostawił po sobie tylko dobre wspomnienia. Krótki, ale rewelacyjny set zadowolić musiał fanów nawet tych którzy wybrali się głównie na tą grupę.

Nieco więcej oprawy scenicznej miał ze sobą ANNIHILATOR. Po bokach sceny ustawiono kurtyny z grafiką zdobiącą nowy album „For the Demented” i właśnie jego promocji należało się spodziewać. Zaskakującym było chyba więc że rzeczywiście podobnie jak w przypadku poprzedników lwią część koncertu stanowiły koncertowe hiciory i klasyki zespołu. Owszem ekipa Watersa zaprezentowała dwa nowe kawałki, ale jednak zgodnie z przewidywaniami największą furorę zrobił powrót w czasy przełomu lat 80-tych i 90-tych. Nie mogło zatem zabraknąć największego hitu zespołu „Alison Hell”, który w sporej części zaśpiewała publiczność, ale i pojawiły się „Phantasmoagoria” jak i zamykający set „W.T.Y.D.”. Zespół ewidentnie bawił się równie dobrze jak publiczność, gitarzyści bowiem przemieszczali się na scenie podczas grania solówek, a Jeff starał się w miarę możliwości zawitać na każdy zakątek sceny. Zarówno Ritch Hinks jak i Aaron Homa wspomagali lidera grupy w wykrzykiwanych refrenach, ale tak naprawdę było to zbędne, bo publika wyręczała ich godnie.

Trochę więcej czasu przyszło nam odczekać między drugim zespołem a daniem głównym. Ale był to czas w pełni wynagrodzony. Scena została wcześniej przygotowana dla TESTAMENT, a wspomniany zestaw perkusyjny Gene’a Hoglana stał na podwyższeniu. Muzycy grupy mieli sporo miejsca dla siebie, a dla lepszego odbioru przygotowano każdemu z nich dodatkowe podwyższenia, z których skrzętnie korzystali gitarzyści podczas grania solówek. Zresztą z tego typu doznania ten wieczór obfitował, ponieważ każdy instrumentalista miał okazje uraczyć nas solowym popisem. I w przypadku headlinera setlistę skonstruowano tak, by pogodzić promocje nowej płyty z wymaganiami starych fanów formacji. Faktem jest natomiast że jeśli komuś tak jak mnie ostatnie albumy zespołu cholernie przypadły do gustu, to miał do czynienia z wcześniejsza gwiazdką! Chuck Billy to istny wulkan energii i mógłby obdzielić ją pozostałych członków ekipy, gdyby tego potrzebowali. Ale zarówno gitarzyści jak i basista udzielali się na scenie do tego stopnia że brali udział w widowisku zarówno instrumentalnie, wokalnie jak i po prostu swoją aparycją. Muzycy co rusz rzucali w tłum kolejne kostki gitarowe, ale mnie najbardziej ubawiło że wokalista podbierał je co chwilę Alexowi Skolnickowi. Sam Chuck z kolei przemierzał scenę ze swoim skróconym statywem i wygrywał na nim chyba większa ilość solówek niż Alex czy Eric Peterson. Kiedy po godzinie koncertu postanowiłem przyjrzeć się widowisku z innych miejsc na sali i opuściłem miejsce w pierwszym rzędzie, zauważyłem że podczas grania klasycznej części setu, tło w postaci kurtyny z okładką nowej płyty zastąpiono wielkim logosem grupy. A wspomniana część zestawu starszych nagrań to istna gratka dla sympatyków pierwszych płyt. Może i zaskakujące było że pojawił się na przykład „Low”, ale wszystkich zadowoliły utwory z pierwszych płyt. Grupa nie pastwiła się specjalnie nad fanami i zagrała klasyczny bis, po którym pożegnała się z publicznością rozdając resztę gratów. Chuck zaprosił wcześniej wszystkich do odwiedzenia merchu, tłumacząc że w obecnych czasach właściwie żyją ze sprzedaży koszulek. A stoiska zespołów były zaopatrzone naprawdę bogato.

Emocje tego wieczoru były ewidentnie stopniowane. Każdy kolejny zespół miał do powiedzenia więcej. Zarówno czasowo, jak i jeśli chodzi o oprawę. Może i ustawienie kolejności DEATH ANGEL i ANNIHILATOR jest dyskusyjne, ale wygląda na to że nie przeszkadzało to w żadnym stopniu muzykom, którzy pojawiali się pod sceną bawić się podczas występów kolegów. Co do samego miejsca koncertu, można powiedzieć że się sprawdziło. Powierzchnia była odpowiednia na ten koncert, aczkolwiek można by marudzić na nie centralne ustawienie sceny i zapewne osobom stojącym z tyłu mogły przeszkadzać filary. Publiczność jednak bawiła się wyśmienicie, a ochrona miała pełne ręce roboty musząc wyprowadzać z fosy surfujących ludzi. Zresztą młyn który został zorganizowany podczas „Into the pit” również robił wrażenie. Wieczór ewidentnie należy zaliczyć do udanych. I tylko dla tych którzy mieli okazję być na koncercie zestawu dwa dni wcześniej w Warszawie problematycznym będzie obwołanie klubowego koncertu roku.

death angel
annihilator
testament
testament
testament

Piotr Spyra

Dodaj komentarz