Dwa koncerty thrashowych tuzów – grupy TESTAMENT, wspieranej przez
świetnie dobrane supporty, promujący swój świeży album ANNIHILATOR i
DEATH ANGEL, który także kapitalnie współgrał z zestawem, musiały być
dla fanów ostrej odmiany metalowego grania nie lada gratką. Oba koncerty
w naszym kraju wyprzedały się, a ten we Wrocławiu widocznie cieszył się
większym powodzeniem bo bilety skończyły się bodaj tydzień wcześniej
niż na koncert warszawski. Co pocieszające, organizatorzy nie
przeszacowali kubatury klubu i w wyprzedanej hali A2 można było cieszyć
się muzyką we względnej wygodzie.
Czasy trwania koncertów dość precyzyjnie zgadzały się z ogłoszoną
wcześniej czasówką, co jak najbardziej należy pochwalić. Jednak nie
tylko pierwsze dwie kapele w odczuciu fanów zagrały nieco za krótko. Ale
cóż – taki charakter trasy. DEATH ANGEL jako zespół rozpoczynający
wieczór teoretycznie miał najmniej wdzięczne zadanie. Tymczasem od
pierwszych dźwięków publiczność zgotowała im świetne przyjęcie. Muzycy
byli zachwyceni. Mark Osegueda przyznał że chcą wykorzystać swój czas
należycie, ale nie mógł powstrzymać się od chwalenia publiki. Ważne, że
zespół był całkiem dobrze nagłośniony. Perkusja nie wyrywała
wnętrzności, a bas słyszalny był selektywnie. Te kilka utworów które
grupa przygotowała dla nas to idealny ukłon w stronę fanów klasycznych
kompozycji grupy (utwory z Ultra-Violence) a jednocześnie promocja
nowego materiału, połowę setu stanowiły utwory z nowej i przedostatniej
płyty. Wprawdzie nawet ich logo przysłonięte było wielkim zestawem
perkusyjnym gwiazdy wieczoru, ale DEATH ANGEL pozostawił po sobie tylko
dobre wspomnienia. Krótki, ale rewelacyjny set zadowolić musiał fanów
nawet tych którzy wybrali się głównie na tą grupę.
Nieco więcej oprawy scenicznej miał ze sobą ANNIHILATOR. Po bokach sceny
ustawiono kurtyny z grafiką zdobiącą nowy album „For the Demented” i
właśnie jego promocji należało się spodziewać. Zaskakującym było chyba
więc że rzeczywiście podobnie jak w przypadku poprzedników lwią część
koncertu stanowiły koncertowe hiciory i klasyki zespołu. Owszem ekipa
Watersa zaprezentowała dwa nowe kawałki, ale jednak zgodnie z
przewidywaniami największą furorę zrobił powrót w czasy przełomu lat
80-tych i 90-tych. Nie mogło zatem zabraknąć największego hitu zespołu
„Alison Hell”, który w sporej części zaśpiewała publiczność, ale i
pojawiły się „Phantasmoagoria” jak i zamykający set „W.T.Y.D.”. Zespół
ewidentnie bawił się równie dobrze jak publiczność, gitarzyści bowiem
przemieszczali się na scenie podczas grania solówek, a Jeff starał się w
miarę możliwości zawitać na każdy zakątek sceny. Zarówno Ritch Hinks
jak i Aaron Homa wspomagali lidera grupy w wykrzykiwanych refrenach, ale
tak naprawdę było to zbędne, bo publika wyręczała ich godnie.
Trochę więcej czasu przyszło nam odczekać między drugim zespołem a
daniem głównym. Ale był to czas w pełni wynagrodzony. Scena została
wcześniej przygotowana dla TESTAMENT, a wspomniany zestaw perkusyjny
Gene’a Hoglana stał na podwyższeniu. Muzycy grupy mieli sporo miejsca
dla siebie, a dla lepszego odbioru przygotowano każdemu z nich dodatkowe
podwyższenia, z których skrzętnie korzystali gitarzyści podczas grania
solówek. Zresztą z tego typu doznania ten wieczór obfitował, ponieważ
każdy instrumentalista miał okazje uraczyć nas solowym popisem. I w
przypadku headlinera setlistę skonstruowano tak, by pogodzić promocje
nowej płyty z wymaganiami starych fanów formacji. Faktem jest natomiast
że jeśli komuś tak jak mnie ostatnie albumy zespołu cholernie przypadły
do gustu, to miał do czynienia z wcześniejsza gwiazdką! Chuck Billy to
istny wulkan energii i mógłby obdzielić ją pozostałych członków ekipy,
gdyby tego potrzebowali. Ale zarówno gitarzyści jak i basista udzielali
się na scenie do tego stopnia że brali udział w widowisku zarówno
instrumentalnie, wokalnie jak i po prostu swoją aparycją. Muzycy co rusz
rzucali w tłum kolejne kostki gitarowe, ale mnie najbardziej ubawiło że
wokalista podbierał je co chwilę Alexowi Skolnickowi. Sam Chuck z kolei
przemierzał scenę ze swoim skróconym statywem i wygrywał na nim chyba
większa ilość solówek niż Alex czy Eric Peterson. Kiedy po godzinie
koncertu postanowiłem przyjrzeć się widowisku z innych miejsc na sali i
opuściłem miejsce w pierwszym rzędzie, zauważyłem że podczas grania
klasycznej części setu, tło w postaci kurtyny z okładką nowej płyty
zastąpiono wielkim logosem grupy. A wspomniana część zestawu starszych
nagrań to istna gratka dla sympatyków pierwszych płyt. Może i
zaskakujące było że pojawił się na przykład „Low”, ale wszystkich
zadowoliły utwory z pierwszych płyt. Grupa nie pastwiła się specjalnie
nad fanami i zagrała klasyczny bis, po którym pożegnała się z
publicznością rozdając resztę gratów. Chuck zaprosił wcześniej
wszystkich do odwiedzenia merchu, tłumacząc że w obecnych czasach
właściwie żyją ze sprzedaży koszulek. A stoiska zespołów były
zaopatrzone naprawdę bogato.
Emocje tego wieczoru były ewidentnie stopniowane. Każdy kolejny zespół
miał do powiedzenia więcej. Zarówno czasowo, jak i jeśli chodzi o
oprawę. Może i ustawienie kolejności DEATH ANGEL i ANNIHILATOR jest
dyskusyjne, ale wygląda na to że nie przeszkadzało to w żadnym stopniu
muzykom, którzy pojawiali się pod sceną bawić się podczas występów
kolegów. Co do samego miejsca koncertu, można powiedzieć że się
sprawdziło. Powierzchnia była odpowiednia na ten koncert, aczkolwiek
można by marudzić na nie centralne ustawienie sceny i zapewne osobom
stojącym z tyłu mogły przeszkadzać filary. Publiczność jednak bawiła się
wyśmienicie, a ochrona miała pełne ręce roboty musząc wyprowadzać z
fosy surfujących ludzi. Zresztą młyn który został zorganizowany podczas
„Into the pit” również robił wrażenie. Wieczór ewidentnie należy
zaliczyć do udanych. I tylko dla tych którzy mieli okazję być na
koncercie zestawu dwa dni wcześniej w Warszawie problematycznym będzie
obwołanie klubowego koncertu roku.





Piotr Spyra