TESTAMENT promując swój nowy album „Brotherhood of the Snake” zabrał ze
sobą w trasę grupy DEATH ANGEL i ANNIHILATOR. Tym samym dla fanów
thrash metalu zgotowali istne święto. Zespoły wyprzedały w naszym kraju
oba koncerty, co mam nadzieję zachęci organizatorów do inwestowania w tą
gałąź muzyki i ukaże potencjał do organizacji jeszcze większych
wydarzeń. Póki co za nami warszawski koncert, a jego organizację można
jedynie pochwalić.
Kiedy DEATH ANGEL rozpoczynał swój koncert równo o
godzinie 19-tej, przed klubem ustawiona była jeszcze spora kolejka
fanów. Ale wielu zdecydowało się uczestniczyć dopiero w kolejnych
koncertach, bowiem tłum gęstniał na sali z minuty na minutę i z zespołu
na zespół. Amerykanie zadowoleni byli z przyjęcia i trudno im było to
ukryć. Muzycy z aprobatą kiwali głowami i uśmiechy nie schodziły im z
twarzy przez cały czas trwania setu, a wokalista formacji komplementował
polską publiczność, która nie pozostawała dłużna i skandowała nazwę
DEATH ANGEL i chętnie zagrzewała członków formacji do jeszcze większego
dawania czadu. Zespół promując swój nowy album, nie zapomniał o
starszych fanach i w dość krótkim secie pojawiły się również utwory
klasyczne, które wzbudziły chyba największy aplauz. Po koncercie grupa
zeszła przez fosę przybijają piątki z publiką.
Podczas przerwy między pierwszymi zespołami tłum nieco się przerzedził.
Można było bowiem wycofać się albo do przedsionka gdzie każda z grup
miała osobne stoisko z merchem, albo do barów lub palarni. A właśnie
stoiska z gadżetami mogły przyprawić fanów o zawrót głowy. Wszystkie
trzy grupy miały ze sobą zatrzęsienie wzorów koszulek, bluz, czapeczek z
logosami oraz innych drobnostek jak opaski i frotki. Co istotne wiele
produktów było w naprawdę dobrych cenach, jeśli więc czytacie ten tekst
przed wybraniem się na wrocławski koncert, uczulam fanów Testament…
możecie się obłowić, zabierzcie ze sobą mamonę 😉
ANNIHILATOR prezentował najświeższy set z całego
towarzystwa, bo premiera ich najnowszej płyty „For the Demented” miała
miejsce niecałe dwa tygodnie wcześniej. Wiadomym było zatem że w
setliście muszą znaleźć się single z najnowszej płyty z „Twisted
Lobotomy” na czele. Zaskakująco grupa pogodziła fanów klasycznego
oblicza jak i późniejszych płyt prezentując istny przekrój repertuaru,
sięgając po koncertowe pewniaki („Alison Hell”, czy „W.T.Y.D.”), a
nowego repertuaru grając zaledwie trzy kawałki. Cóż set iście
festiwalowy i co tu ukrywać zarezerwowany dla suportu, czego nie można
było mieć za złe. Co ważne ekipa Jeffa Watersa mogła pozwolić sobie na
zagranie bisu. Mimo że koncert zespołu ograniczony był sztywnymi ramami
czasowymi, frontman pozwolił sobie na większą interakcję z publicznością
niż poprzednicy, a i feedback był zadowalający. Publiczność nie tylko
skandowała refreny, ale i niejednokrotnie wspomagała Jeffa w odśpiewaniu
zwrotek klasycznych kompozycji. Właściwie nikt nie miał powodów do
narzekań. Wprawdzie perkusja była zestrojona bardziej nachalnie, a mimo
korzystania z tego samego zestawu co poprzednicy, centrala wyszarpała mi
bebechy, to okazało się, że to bardziej kwestia obranego miejsca. W
zależności od tego gdzie chcieliście obcować z muzyką zespołów natężenie
dźwięków nieco się różniło. Ale to norma. Więc jeśli chce się spędzić
kilka godzin stojąc przy głośnikach zatyczki do uszu są atrybutem
nieodzownym.
Kiedy podczas dłużej przerwy między koncertami suportów i gwiazdy
wieczoru, ekipa techniczna zaczęła przygotowywać scenę, oczom naszym
ukazał się jej ogrom. Perkusja była ustawiona na podwyższeniu na które
prowadziły z obu stron schody. Cała konstrukcja pokryta była suknem,
które imitowało ściany pokryte hieroglifami, w tle rozłożona była
płachta z wężem z okładki nowej płyty, a po obu stronach sceny pojawiły
się pentagramy z wpisanym potworkiem, (znak rozpoznawczy zespołu od
debiutanckiej płyty), które podczas koncertu błyskały podświetlonymi
oczami. Kiedy zgodnie z rozpiską czasową amerykańska ekipa wtargnęła na
scenę, sponiewierała publiczność do reszty. Jeśli ktokolwiek jeszcze nie
był rozgrzany przez dwie poprzednie kapele po pierwszych dźwiękach TESTAMENT
został wbity w podłoże. Zespół brzmiał potężnie. Oświetlony był
genialnie, ewidentnie część oprawy przystosowane było do skonstruowanej
sceny. W kilku miejscach sceny poustawiano maszynerię do dymów, która w
pewnym momencie grania solówki przez Erica Petersona spowiła go we mgle
bez reszty, co gitarzysta przyjął z godnością i ustał na swoim
podwyższeniu do końca grania tej partii. Podwyższenia przygotowane przez
ekipę techniczną były właśnie niebagatelnym elementem dla publiczności.
Mini ławeczki również pokryte materiałem, pozwalały muzykom wchodzić na
podwyższenia w trakcie wykonywania partii solowych. Co ważne dla części
publiczności, która postanowiła spędzić koncert w jednym obranym
wcześniej miejscu, to muzycy przemieszczali się po scenie pozwalając
tłumowi z każdej strony sali na żywe reakcje na poczynania członków
zespołu. Muzycy często pozwalali sobie na pojawianie się na podwyższeniu
tuż obok perkusji, gdzie ewidentnie górowali nad resztą ekipy. Chuck
Billy – genialny frontman pozwalał oczywiście gitarzystom na skradnięcie
kilku minut dla siebie, ale to on absorbował swoją energią uwagę
publiki. Ze swoim mikrofonem na skróconym statywie przemierzał scenę w
tę i z powrotem wtórując gitarzystom w trakcie solówek markując granie
na gitarze w ich trakcie. I tu pozwolę sobie na dygresję, bo widzę w tym
potencjał marketingowy. Producent konsol lub gry Guitar Hero powinien
poprosić wokalistę o endorsement… i zamiast tegoż mikrofonu wręczyć mu
kontroler – gitarę z gry – jestem pewien, że byłaby to skuteczna reklama
[ 😉 ]. Podczas koncertu gwiazdy wieczoru każdy muzyk miał swoje kilka
chwil na popis solowy, w trakcie którego pozostali muzycy zwijali się ze
sceny po angielsku, przyznam że nie wyobrażam sobie innej sytuacji w
kapeli która w szeregach ma tak wybitnych muzyków. Fani mogli może i
narzekać na dobór setlisty zorientowanej bardziej na promocję nowej
płyty niż (w przeciwieństwie do poprzedniego koncertu grupy) na
ogrywanie klasyków, ale i tych nie zabrakło. Zresztą należało mieć
świadomość, że podczas trasy promującej album, to utwory nowsze mogą
zdominować set. Ale jako że nowe płyty formacji są wyśmienite – taki był
i cały set. Owszem zażyczyłbym sobie tego czy innego utworu, jak pewnie
każdy z fanów, ale przy takiej historii, tylu świetnych płytach,
skonstruowanie idealnej setlisty jest niemożliwe.
Tak zespoły, jak i fani byli ukontentowani przebiegiem tego wieczoru.
Może i szkoda, że poszczególne koncerty trwały ciut przykrótko (jak na
gust odbiorcy). Ale za to trzy konkretne zestawy kapitalnego grania
musiały zadowolić każdego z uczestników koncertu. Skład kapel na tą
trasę dobrany jest idealnie, każda kolejna umiejscowiona w ramach
thrashowego grania, dodaje cegiełkę do tego co prezentuje poprzednia
ekipa. TESTAMENT natomiast, noo – szacun. Po prostu profeska, geniusz…
nie mam uwag krytycznych. Jestem wyjęty z butów. Po prostu.








Piotr Spyra