2017.11.12 – ANATHEMA – Warszawa

anathema-koncerty2017

Jadąc na koncert Anathemy usiłowałem sobie przypomnieć, który to już raz na żywo będzie mi dane obejrzeć braci Cavanagh i spółkę – piąty może szósty? Dopiero w wypełnionej po brzegi warszawskiej Progresji dowiedziałem się, że jest to już 62 koncert zespołu w Polsce od 2000 roku i że w żadnym innym kraju poza Wielką Brytanią mistrzowie progresywnego rocka nie występowali tak chętnie i często…

Zanim ponownie ujrzałem po paru latach bohaterów tego wieczoru, na scenę warszawskiego klubu wyszli zupełni mi nieznani muzycy z francuskiej grupy ALCEST. Już po pierwszych dźwiękach oceniłem, że długowłosi muzycy mają bardzo sprawny warsztat, a gitarzyści wymiatają, że aż miło. Także klawiszowiec grupy już w pierwszym utworze pokazał się z jak najlepszej strony i tylko trochę dudniąca i zbyt mocno wyeksponowana perkusja zakłócała tą niewątpliwą przyjemność słuchania dynamicznie i energetycznie grających Francuzów. Niestety dalszą przyjemność odsłuchu odebrał mi charczący i wyjątkowo niezrozumiały chyba dla wszystkich wokalista, który nadawał by się do wszystkiego, ale nie do śpiewania na scenie. W instrumentalnych kawałkach młodzi muzycy wypadali naprawdę bardzo dobrze i zasłużenie zostali nagrodzeni brawami przez liczną widownię, ale o śpiewanych utworach raczej przemilczę..

Po trochę zbyt długiej bo prawie półgodzinnej przerwie na scenie pojawił się Vincent Cavanagh i jego kapela. Od razu na początek wybrzmiał bardzo ciekawy utwór z najnowszej płyty grupy The Optimist – pt. San Francisco. Spodziewałem się, że zespół promujący to jakże udane dzieło, które niemal nie wychodzi ostatnio z mojego odtwarzacza; pójdzie „za ciosem” i zagra obszerną cześć albumu, który przyjechał promować w kraju na Wisłą. Tymczasem z ogromnym wigorem odegrał dwa kultowe kawałki Untouchable 1 i 2, z jednej z moich ulubionych płyt pt. Weather System. Frontmen grupy zapowiedział, że będą kontynuowali prezentację najnowszego materiału i po chwili wybrzmiały trzy utwory z ostatniej płyty pt. Can’t Let Go, Endless Ways oraz tytułowy The Optymist, bardzo ciepło przywitany przez rozentuzjazmowaną warszawską (i nie tylko) publiczność.

Zaraz po tym usłyszeliśmy genialne wykonanie Lost Song 3 z wyśmienitej płyty Distant Satelites. Wyraźnie będący w dobrym nastroju Vincent jak zwykle wyjechał ze swoimi tradycyjnymi już grepsami do publiczności, tzn. „zajebiście”, „żubrówka” i „hej Warszawa!” i zapowiedział starsze utwory z trochę zapomnianej już płyty pt. A Fine Day To Exit, do której tematycznie nawiązuje ostatni krążek grupy. Usłyszeliśmy takie dawno nie wykonywane na koncertach kawałki jak Barrieres, Pressure czy Panic. Sadząc po reakcji widzów był to strzał w dziesiątkę bo niektórzy fani zaczęli dopominać się o inne, starsze nagrania zespołu. Tymczasem świetnie dysponowana kapela zaprezentowała nam fantastyczny set z dwóch bardzo lubianych przeze mnie, ale i chyba przez większość fanów płyt pt. We’re Here Because We’re Here oraz Weather System. Mnie najbardziej utkwiło w pamięci prawdziwie epickie wykonanie The Beginning And The End oraz znakomite partie wokalne filigranowej i roztańczonej Lee Douglas. Pamiętam ją z koncertów przed laty jak śpiewała chórki i trzymała się jakby z boku sceny. Teraz stała się naprawdę pełnoprawnym członkiem grupy, a niektóre jej partie wokalne wręcz przyprawiały o dreszcze. Nawet trochę się dziwiłem, że Danny Cavanagh nagrywał akustyczne płytki z Anneke van Giersbergen (skądinąd też znakomitą wokalistką) – mając taki wokalny brylancik obok siebie w zespole.

Czekałem na tytułowy utwór z Distant Satellites i doczekałem się. Czekałem na kolejne kawałki z ostatniej płyty i pod sam koniec koncertu wybrzmiały jeszcze utwory pt. Springfield i Back to the Start. Ciekaw byłem czy coś zagrają ze starej, nieśmiertelnej płyty Judgement, w której onegdaj bardzo się zasłuchiwałem – i genialnie wybrzmiał utwór pt. Deep. Gdy wydawało się, że bracia Cavanagh już tego wieczoru niczym nie zaskoczą – na sam koniec usłyszeliśmy niebywałą wersję starego hitu z płyty Alternative 4 pt. Fragile Dreams. To niewiarygodne, ale ponad 2,5 godzinny koncert minął tak szybko jak chyba żaden występ Anathemy, na którym byłem, a wielu wzruszonych fanów grupy miało dosłownie łzy w oczach opuszczając warszawski klub. Swoją drogą to już nie pamiętam takich tłumów w Progresji /było podobno ponad 2 tysiące ludzi na widowni/, a żeby dobrze po północy wyjechać z zatłoczonego parkingu trzeba było odstać ponad 15 minut w potężnym korku!

Ale nie ma co się dziwić. Koncerty Anathemy „poruszą umarłego”, „wzruszą głuchego”czy „ pozwolą zapomnieć o całym syfie tego świata”. Takie stwierdzenia zasłyszałem w kuluarach Progresji i podpisuję się pod nimi obiema rękami. Mam nadzieję, że sympatyczni Brytyjczycy przyjadą do Polski jeszcze na co najmniej 62 koncerty. Ja się nimi chyba nigdy nie znudzę…

wrażenia spisał poruszony do szpiku kości
Andrzej „Gandalf” Baczyński

Dodaj komentarz