Jadąc na koncert Anathemy usiłowałem sobie przypomnieć, który to już raz
na żywo będzie mi dane obejrzeć braci Cavanagh i spółkę – piąty może
szósty? Dopiero w wypełnionej po brzegi warszawskiej Progresji
dowiedziałem się, że jest to już 62 koncert zespołu w Polsce od 2000
roku i że w żadnym innym kraju poza Wielką Brytanią mistrzowie
progresywnego rocka nie występowali tak chętnie i często…
Zanim ponownie ujrzałem po paru latach bohaterów tego wieczoru, na scenę
warszawskiego klubu wyszli zupełni mi nieznani muzycy z francuskiej
grupy ALCEST. Już po pierwszych dźwiękach oceniłem, że długowłosi muzycy
mają bardzo sprawny warsztat, a gitarzyści wymiatają, że aż miło. Także
klawiszowiec grupy już w pierwszym utworze pokazał się z jak najlepszej
strony i tylko trochę dudniąca i zbyt mocno wyeksponowana perkusja
zakłócała tą niewątpliwą przyjemność słuchania dynamicznie i
energetycznie grających Francuzów. Niestety dalszą przyjemność odsłuchu
odebrał mi charczący i wyjątkowo niezrozumiały chyba dla wszystkich
wokalista, który nadawał by się do wszystkiego, ale nie do śpiewania na
scenie. W instrumentalnych kawałkach młodzi muzycy wypadali naprawdę
bardzo dobrze i zasłużenie zostali nagrodzeni brawami przez liczną
widownię, ale o śpiewanych utworach raczej przemilczę..
Po trochę zbyt długiej bo prawie półgodzinnej przerwie na scenie pojawił
się Vincent Cavanagh i jego kapela. Od razu na początek wybrzmiał
bardzo ciekawy utwór z najnowszej płyty grupy The Optimist – pt. San
Francisco. Spodziewałem się, że zespół promujący to jakże udane dzieło,
które niemal nie wychodzi ostatnio z mojego odtwarzacza; pójdzie „za
ciosem” i zagra obszerną cześć albumu, który przyjechał promować w kraju
na Wisłą. Tymczasem z ogromnym wigorem odegrał dwa kultowe kawałki
Untouchable 1 i 2, z jednej z moich ulubionych płyt pt. Weather System.
Frontmen grupy zapowiedział, że będą kontynuowali prezentację
najnowszego materiału i po chwili wybrzmiały trzy utwory z ostatniej
płyty pt. Can’t Let Go, Endless Ways oraz tytułowy The Optymist, bardzo
ciepło przywitany przez rozentuzjazmowaną warszawską (i nie tylko)
publiczność.
Zaraz po tym usłyszeliśmy genialne wykonanie Lost Song 3 z wyśmienitej
płyty Distant Satelites. Wyraźnie będący w dobrym nastroju Vincent jak
zwykle wyjechał ze swoimi tradycyjnymi już grepsami do publiczności,
tzn. „zajebiście”, „żubrówka” i „hej Warszawa!” i zapowiedział starsze
utwory z trochę zapomnianej już płyty pt. A Fine Day To Exit, do której
tematycznie nawiązuje ostatni krążek grupy. Usłyszeliśmy takie dawno nie
wykonywane na koncertach kawałki jak Barrieres, Pressure czy Panic.
Sadząc po reakcji widzów był to strzał w dziesiątkę bo niektórzy fani
zaczęli dopominać się o inne, starsze nagrania zespołu. Tymczasem
świetnie dysponowana kapela zaprezentowała nam fantastyczny set z dwóch
bardzo lubianych przeze mnie, ale i chyba przez większość fanów płyt pt.
We’re Here Because We’re Here oraz Weather System. Mnie najbardziej
utkwiło w pamięci prawdziwie epickie wykonanie The Beginning And The End
oraz znakomite partie wokalne filigranowej i roztańczonej Lee Douglas.
Pamiętam ją z koncertów przed laty jak śpiewała chórki i trzymała się
jakby z boku sceny. Teraz stała się naprawdę pełnoprawnym członkiem
grupy, a niektóre jej partie wokalne wręcz przyprawiały o dreszcze.
Nawet trochę się dziwiłem, że Danny Cavanagh nagrywał akustyczne płytki z
Anneke van Giersbergen (skądinąd też znakomitą wokalistką) – mając taki
wokalny brylancik obok siebie w zespole.
Czekałem na tytułowy utwór z Distant Satellites i doczekałem się.
Czekałem na kolejne kawałki z ostatniej płyty i pod sam koniec koncertu
wybrzmiały jeszcze utwory pt. Springfield i Back to the Start. Ciekaw
byłem czy coś zagrają ze starej, nieśmiertelnej płyty Judgement, w
której onegdaj bardzo się zasłuchiwałem – i genialnie wybrzmiał utwór
pt. Deep. Gdy wydawało się, że bracia Cavanagh już tego wieczoru niczym
nie zaskoczą – na sam koniec usłyszeliśmy niebywałą wersję starego hitu z
płyty Alternative 4 pt. Fragile Dreams. To niewiarygodne, ale ponad
2,5 godzinny koncert minął tak szybko jak chyba żaden występ Anathemy,
na którym byłem, a wielu wzruszonych fanów grupy miało dosłownie łzy w
oczach opuszczając warszawski klub. Swoją drogą to już nie pamiętam
takich tłumów w Progresji /było podobno ponad 2 tysiące ludzi na
widowni/, a żeby dobrze po północy wyjechać z zatłoczonego parkingu
trzeba było odstać ponad 15 minut w potężnym korku!
Ale nie ma co się dziwić. Koncerty Anathemy „poruszą umarłego”, „wzruszą
głuchego”czy „ pozwolą zapomnieć o całym syfie tego świata”. Takie
stwierdzenia zasłyszałem w kuluarach Progresji i podpisuję się pod nimi
obiema rękami. Mam nadzieję, że sympatyczni Brytyjczycy przyjadą do
Polski jeszcze na co najmniej 62 koncerty. Ja się nimi chyba nigdy nie
znudzę…
wrażenia spisał poruszony do szpiku kości
Andrzej „Gandalf” Baczyński