Wczorajszy wieczór obfitował w niespodzianki i pełen był pozytywnych
wrażeń. Wybrałem się do krakowskiego klubu Studio właściwie na jeden z
zespołów. Nie powiem, owszem znany był mi cały zestaw, ale spodziewałem
się gorszego nagłośnienia suportów i właściwie trochę gorszego ich
przyjęcia. Zaskoczony byłem też tym jak po remoncie prezentuje się klub
Studio. Nie dość, że otwarte przestrzenie w stronę baru owocują tym, że
można podziwiać scenę z innego konta i perspektywy, to likwidacja stopni
z tyłu zaowocowała zwiększeniem kubatury klubu, a tego wieczoru była to
kwestia niebagatelna. Frekwencja bowiem dopisała. Kolejnymi pozytywnymi
akcentami były rewelacyjnie zaopatrzone stoiska zespołów, nie liczyłem,
ale EPICA miała w swojej ofercie bodaj kilkanaście wzorów koszulek,
natomiast VUUR i MYRATH na osobnym stoisku również zadowalający wybór
gadżetów, pełną paletę płyt, winyli i tekstyliów. Dochodzą też względy
towarzyskie, które umiliły ten koncert, bowiem spotkałem tego wieczoru
wielu dawno nie widzianych znajomych… oraz poznałem nowych.
Czasówka koncertu nie napawała optymizmem fanów Tunezyjczyków z MYRATH.
Zespół miał zarezerwowane bodaj 40 minut, z czego tak po prawdzie ich
set trwał zaledwie 35. Jednak w przeciwieństwie do ich poprzedniej
wizyty w Warszawie, kiedy supportowali SYMPHONY X, tym razem
nagłośnieniowcy nie dali plamy. Zespół był zestrojony selektywnie i
przez to set zespołu mógł się podobać. Zaskoczyło mnie też, że grupa
mimo (wydawałoby się) niszowego charakteru, dość szybko zjednała sobie
sympatię tłumu, a spora część publiki zaznajomiona była z repertuarem
grupy i od początku koncertu uczestniczyła aktywnie w tym wydarzeniu.
Widać było również że muzycy zespołu są zadowoleni z przyjęcia. To widać
i to się czuje. Frontman grupy niezwłocznie złapał kontakt z
publicznością i pozwalał sobie na żarty. Część muzyków była poubierana w
stroje kojarzące się z arabskim folklorem, co dodawało kolorytu ich
pojawieniu się na scenie. Zwarty set zawierał wprawdzie głównie nowe
kawałki (jedynie jeden utwór z przedostatniej płyty), jednak w kwestii
prezentacji polskim sympatykom ambitnego grania, spełnił swoją funkcję.
Publiczność klaskała bez zbytnich zachęt zespołu, i falowała w rytmy
muzyki. Zaskoczyło mnie pozytywnie, że wiele chórów dośpiewywał na żywo
klawiszowiec formacji – Elyes – ale czy powinno to dziwić biorąc pod
uwagę, że to właściwie pierwszy wokalista zespołu?
Anneke van Giersbergen ma w naszym kraju sporą rzeszę fanów. I to
zarówno od czasów THE GATHERING poprzez jej udział w projektach Arjena
Lucassena, Devina Twonsenda po karierę solową. Pierwsza wizyta jej
nowego zespołu VUUR spędziła pod dach krakowskiego
klubu sporą ilość sympatyków metalu o progresywnym zabarwieniu. Widać
było i słychać od pierwszych dźwięków, że grupa mogłaby występować tego
wieczoru na równych prawach co headliner. Prawda jest taka, że grupa
dopiero raczkuje na swojej drodze kariery a repertuar nie pozwala na
ustawienie regularnego setu. Kiedy muzycy zaczęli pojawiać się na scenie
atmosfera zaczęła przyspieszać. Zgotowali nam 40 minut nieustającej
zabawy, wspomaganej w większym stopniu oprawą świetlną niż było to w
przypadku poprzedników. Każdy utwór kończył się aplauzem a i niżej
podpisany był ukontentowany mimo, że album Holendrów nie do końca do
mnie trafił (mimo wielu prób). Ta muzyka po prostu sprawdza się na żywo,
a liderka formacji to istny wulkan energii, który porywa publiczność.
Już w drugim utworze Anneke pojawiła się na scenie z gitarą, a od
trzeciego utworu wśród publiczności zorganizowano niewielki (ale zawsze)
młyn. Niepozornej postury liderka formacji kokietowała wręcz
publiczność, posyłała całuski w odpowiedzi na zaczepki i widać było że
bawiła się na tym koncercie nie gorzej niż fani, którzy przyszli ją
oglądać. Być może część publiczności czekała na akcent, który pojawił
się dopiero jako bis, bowiem największym entuzjazmem publiczność
zareagowała na zagrany na koniec utwór THE GATHERING – „Strange
Machines”.
Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się, że EPICA ma
w naszym kraju taki status. Kiedy po koncercie VUUR wydawało się, że
publiczność się przerzedza, okazało się to jedynie zmianą warty. Zarówno
atmosfera jak i zagęszczenie tłumu przybrało poziom dotychczas
nieosiągalny, a tłum został porwany do zabawy już pierwszymi dźwiękami
zespołu. Od pierwszego utworu zorganizowano mosh pit, a gromkie okrzyki
i skandowanie, powodowało że nawoływanie do wspólnej zabawy nie było
konieczne. Organizacja sceny tego wieczory doskonale wspomagała muzyków w
interakcji z publicznością. Perkusja ustawiona na podeście nieco z
boku, pozwalała rozwinąć skrzydła klawiszowcowi zespołu, który nie dość
że swój zestaw miał na stelażu obrotowym, to wszystko to kompletnie
mobilne. Mógł jeździć na nim jak dzieci na wózkach sklepowych (i dorośli
czasem tez to robią, coś o tym wiem 😉 ). EPICA podobnie jak ich
poprzednicy mieli za plecami kurtynę z logo i barwami pochodzącymi z
ostatniego wydawnictwa, jednakże ich występ wzbogacony było sporo
silniejsze wrażenia wizualne. Nie dość, że grupa miała ze sobą genialne
naświetlenie, to jeszcze nie skąpiła dymu. Muzycy co rusz zmieniali się
miejscami na scenie, a w interakcji z publicznością uczestniczyli oprócz
przeuroczej wokalistki Simone Simons, również gitarzyści i
klawiszowiec. Ten z kolei niejednokrotnie pojawiał się z półokrągłym
zestawem przenośnym i bawił nim publiczność, w pewnym momencie wskoczył w
tłum i surfował poniesiony przez fanów. To było zaledwie zachętą do
tego by część z publiki poszła w jego ślady. Set EPICA trwał
regulaminowe półtorej godziny jednak był tak intensywny, że nikt nie
mógł poczuć się zawiedziony. Były popisy solowe, genialna konferansjerka
(lingwistyczne osiągnięcia zespołu robią wrażenie i na pewno są
towarzysko wystarczające 😉 ). Publiczność z kolei zgotowała Holendrom
gorące przyjęcie. Począwszy od fioletowych balonów które przygotowano na
cześć zespołu, przez prezent dla Simone w postaci pluszowego misia, po
śpiewanie z zespołem i ogromnych rozmiarów młyn zgotowany na utworze
bisowym.
Właściwie to mimo, że posiadam w swoich zbiorach kilka płyt zespołu,
dopiero ten koncert mnie do niego przekonał. Simone i chłopaki to
prawdziwe koncertowe bestie. Zespół brzmiał kapitalnie, co zresztą było
tego wieczoru domeną wszystkich trzech kapel. Publika dopisała, a klub
spełnił swoje zadanie wyśmienicie. Po koncertach przechadzając się w
okolicach szatni i stoisk merchem można było porozmawiać z muzykami i
uzyskać autografy. Muzycy jak i fani byli w jednakowo doskonałych
humorach. Klawiszowiec EPICA – Coen Janssen, stwierdził że wprawdzie to
pierwszy koncert na tym tourné, ale ciężko będzie aby go przebić. O ile
zawsze przymykam oko na takie kurtuazje – tym razem jestem w stanie
uwierzyć.








Piotr Spyra