Być może niniejsza relacja okaże się krzywdząca dla dwóch zespołów, ale nic na to nie poradzę… Nie będę ukrywał, że ten wieczór w moim odczuciu od dawna należał do australijskiej formacji VOYAGER! Wybierając się na ten koncert, którego nie mogłem się doczekać niczym dzieciak prezentów pod choinką, żyłem tylko i wyłącznie występem twórców genialnego „Ghost Mile”. Wyczekiwałem tego koncertu od momentu, kiedy tylko dotarła do mnie wiadomość, że zespół w ramach europejskiej trasy zahaczy również o Polskę. Oliwy do ognia radości dolała informacja o samej lokalizacji – wybór padł na Wrocław! Nie mogłem sobie wymarzyć lepszego miejsca, szczególnie, że jest to moje rodzinne miasto.
I chociaż mieszkam tu od urodzenia, miałem problemy ze znalezieniem klubu (mam na to świadka). Dodam, że nie byłem pod wpływem żadnych używek (śmiech). Jednak w końcu udało się jakoś dotrzeć do zakamuflowanego lokalu (podobne problemy miały też inne osoby), ale nawet po wejściu do środka, człowiek zadawał sobie pytanie czy to na pewno to miejsce?! Piwniczne zakamarki o kameralnej atmosferze rodziły ambiwalentne odczucia i nigdzie nie było widać sceny – o co tu chodzi?! Po wstępnym rozpoznaniu okazało się, że to właściwy klub, a sala koncertowa jest jeszcze zamknięta dla publiczności, która w momencie przybycia swoją liczebnością raczej nie napawała optymizmem. Przyznam, że trochę było mi wstyd z tego tytułu – przyjeżdża świetna kapela, a ludzi niewiele. Wiem, to temat na osobne opracowanie i nie ma sensu się teraz nad tym przykrym faktem/zjawiskiem rozwodzić.
Im bliżej startu tym więcej osób schodziło się do klubu, a kiedy początek wieczoru zainicjowała wrocławska formacja MENTALLY BLIND, w sali koncertowej nie było wcale tak pusto. Przyznam, że „otwieracz” zrobił (nie tylko na mnie) całkiem pozytywne wrażenie. Młody zespół tego dnia promował przede wszystkim materiał ze swojej debiutanckiej EPki, aczkolwiek ich zwięzłą setlistę wzbogaciły dwa premierowe kawałki (z przygotowywanej obecnie płyty długogrającej). To, co można było usłyszeć, to mieszanka nowoczesnych form metalowego rzemiosła o djentowym zabarwieniu. Panowie radzili sobie całkiem sprawnie i mimo nieznajomości materiału, ich występ odebrałem pozytywnie.
To co miało nastąpić po krótkiej przerwie technicznej przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W okolicach 21:10, bez zbędnej konferansjerki na scenie pojawiła się (prawie kompletna) ekipa VOYAGER – ostatni wkroczył charyzmatyczny wokalista, który po chwili pięknie przywitał Wrocław. Występ został zainicjowany premierowym „Ascension”, który na żywo robił świetne wrażenie. Zespół od razu i bez żadnej krępacji udowadniał, że granie na żywo sprawia im wielką frajdę, a scena jest ich naturalnym środowiskiem. Każdy dawał od siebie ile tylko wlezie, nikt nie próbował się również oszczędzać i to dało się zaobserwować w trakcie całego występu. Nawet dająca się we znaki sukcesywnie rosnąca temperatura (w wewnątrz sali) nie osłabiła bijącej ze sceny energii. W następnej kolejności zespół wykonał także premierowy kawałek i był to równie wyśmienity „Misery is Only Company”. Taki układ nikogo specjalnie nie powinien dziwić, bo w ramach tejże trasy VOYAGER promował swój najnowszy album „Ghost Mile”. Nie oznacza to jednak, że tego wieczoru nie można było usłyszeć czegoś starszego. Otóż można było; najstarszym akcentem była kompozycja „Lost” z trzeciej płyty „I Am the ReVolution”. Przy tej okazji zespół pozwolił sobie na ciekawe wtrącenie, jakim było wplecenie motywu przewodniego z przeboju „Sandstorm” autorstwa DARUDE. Zabrzmiało to naprawdę świetnie, idealnie współgrając z klimatem całego utworu. Wcześniej grupa zaprezentowała „Breaking Down” oraz „Stare Into the Night”, w trakcie którego gitarzysta Scott Kay zmagał się z poważnymi problemami technicznymi – nie obyło się bez wymiany „głowy” wzmacniacza. Z tego tytułu przez dłuższy czas VOYAGER występował jako kwartet. Co istotne nikt nie dał po sobie poznać co tak naprawdę się dzieje, a energiczna scenicznie Simone Dow przez dłuższą chwilę samotnie piastowała obowiązki gitarowe i co tu dużo mówić – spisała się jak należy. Na uwagę zasługuje właśnie fakt, że mimo tak poważnej usterki zespół nie stanął, ale kontynuował swój show jakby nigdy nic – brawo! Miłym akcentem było również zachowanie frontmana, który próbował zagadywać po polsku, a to spotykało się z pozytywnym odzewem wśród publiczności (myślę, że następnym razem powie coś więcej.. oby jednak nie za dużo).
Niestety wszystko co dobre szybko dobiega końca i tak też było tego wieczoru – występ VOYAGER zwieńczyło wykonanie „Hyperventilating” oraz „The Meaning of I” i tak w okolicach godziny 22 zespół zszedł ze sceny… Trzeba przyznać, że koncert VOYAGER przeleciał momentalnie i aż trudno uwierzyć, że to faktycznie koniec. Do tej pory czuję ogromny niedosyt, chciałem więcej! Niestety rzeczywistość koncertowa rządzi się własnymi prawami, stąd na szczególne traktowanie (bisy) może liczyć przeważnie gwiazda wieczoru… a tą rolę pełniła francuska grupa UNEVEN STRUCTURE, która promowała swój najnowszy krążek „La Partition”. W tym miejscu muszę przeprosić – ich występ potraktowałem pobieżnie. Mimo bardziej rozbudowanej oprawy scenicznej (dodatkowe światła), zespół jakoś niespecjalnie nadawał na moich falach. Być może wynika to z nieznajomości ich materiału, choć ten na żywo wzbudzał ciekawość. Tym niemniej ukrop jaki panował w sali nie sprzyjał koncertowej zabawie skutecznie niwelując wszelkie doznania. Poza tym w mojej pamięci wciąż dominowało wspomnienie fenomenalnego występu VOYAGER; tego wieczoru już nic nie było w stanie tego przebić.
Podsumowując, kto nie był, ten dupa – jest czego żałować! Było zajebiście (nie lubię tego słowa, ale tak właśnie było) i za to grupie VOYAGER z całego serca dziękuję! Ich występ to jedno z najlepszych koncertowych przeżyć jakiego doświadczyłem w ostatnim czasie. Czekam na następny raz i liczę, że tym razem grupa wystąpi w roli headlinera!
Marcin Magiera