Ilu fanów ma w Polsce zespół SCORPIONS? Z pewnością mnóstwo… Dlatego
tym bardziej bolesna była dysproporcja między frekwencją na polskich
koncertach legendy rocka, a klubowym występem ULI JON ROTHA w
Katowicach.
Przypomnę: rewelacyjny gitarzysta, występujący ze Scorpions w latach
1973 – 1978, współtwórca serii znakomitych albumów grupy, zwieńczonych
koncertówką „Tokyo Tapes”.
I właśnie pod hasłem „Tokyo Tapes Revisited” Roth z zespołem zawitali do stolicy Górnego Śląska”.
Sprawa wygląda podobnie do przypadku Steve Hacketta, który od paru lat
proponuje fanom sentymentalny powrót do czasów swojej działalności w
Genesis (i też ze słówkiem „revisited” w nazwie). Obaj czarodzieje
gitary wykonują utwory, po które ich dawne kapele sięgają rzadko lub
wcale…
W tym miejscu mała dygresja: starsze płyty Scorpionsów poznałem dość
późno, właściwie już po szaleństwie związanym z „Wind of Change” i …
szok. TEN zespół, nagrywał kiedyś TAKĄ muzykę? A przepustką do
magicznego świata dawnych Scorpions stała się dla mnie właśnie płyta (a
raczej oryginalna kaseta) „Tokyo Tapes”. Stąd też koncert Rotha w ten
chłodny, niedzielny wieczór miał dla mnie dodatkowy, sentymentalny
wymiar…
Pojawili się na scenie z półgodzinnym opóźnieniem, ruszyli z kopyta
szybkim „All Night Long”, tak jak cztery dekady temu Roth, Schenker,
Meine, Buchholz i Rarebell w Tokio… Drugi w kolejce – „Longing For
Fire”, a więc utwór którego akurat na „Tokyo Tapes” nie ma, ale pochodzi
„z epoki”. Do wykonania trudno się było przyczepić, za to dokuczało
dalekie od selektywności brzmienie. Na szczęście podczas „Sails of
Charon” jakość dźwięku radykalnie się poprawiła, a na scenie zaczęły
dziać się muzyczne czary… Bo w setliście czekał już genialny „We’ll
Burn The Sky” – progrock jak się patrzy! Roth wciąż ma w palcach to COŚ,
co czyni jego grę niepowtarzalną i niepodrabialną. Widać też, że granie
tych kompozycji wciąż sprawia mu frajdę, nawet jeśli robi to dla setki
osób pod sceną, a nie w ogromnej hali, czy na festiwalu pokroju Wacken
Open Air.
Magii ciąg dalszy, a właściwie transu, bo właśnie „In Trance” poleciał
jako następny. Po nim Roth pochwalił się znajomością kilku polskich
słówek (cenzuralnych), przypomniał że jego mama urodziła się na Mazurach
i zapowiedział „Fly To The Rainbow”… To był kulminacyjny punkt
wieczoru. Gitarowe partie lidera – poezja! Zresztą cały zespół wzniósł
się tutaj na wyżyny umiejętności …
Podstawowy set liczył tylko 8 kompozycji (inna sprawa, że większość
znacznie zyskała na długości w porównaniu ze studyjnymi oryginałami).
Gromkie skandowanie „Uli, Uli, Uli” nie zostawiało wątpliwości, że będą
bisy. Usłyszeliśmy jeszcze dwa scorpionsowe killery („Pictured Life”,
„Catch Your Train”) oraz obowiązkowy zestaw hendrixowski ze świetnym
wykonaniem „Little Wing” na finał. Po koncercie Uli Jon Roth wyszedł do
cierpliwie czekających na stoisku z merchem fanów, podpisywał płyty,
plakaty, bilety, nie odmawiał wspólnych fotek. Zero gwiazdorstwa.
Parę słów należy się również supportującej Mistrza ukraińskiej grupie
THE HEAVY CRAWLS. Trio (z uroczą perkusistką w składzie) chociaż młode
wiekiem, to hołdujące temu co działo się w muzyce na przełomie lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Blues, hard
rock, trochę psychodelii, a wszystko zagrane kompetentnie i z polotem.
Lider Max Tovstyi – podobnie jak Uli Jon Roth – jest wielkim fanem
Hendrixa i parę charakterystycznych dla Jimiego widowiskowych zagrywek
zaprezentował również w 45 minutowym secie.
To był naprawdę fajny wieczór z rockową klasyką, szkoda że przy tak skromnym audytorium…





Tekst: Robert Dłucik
Foto: Grzegorz Galuba