LION SHEPHERD, BLINDEAD, SOLSTAFIR, RIVERSIDE, OPETH
Kolejny letni festiwal Muzyki Progresywnej stał sie faktem. Jego
pierwsza odsłona odbyła się, w malowniczym, warszawskim Amfiteatrze w
Parku Sowińskiego. Firma Knock Out wzięła się bardzo profesjonalnie do
jego organizacji. I chyba wszyscy, którzy mieli przyjemność
uczestniczyć w tym wydarzeniu, przyznają mi rację, że zarówno pod
względem artystycznym jak i organizacyjnym, tą debiutującą imprezę,
można zaliczyć do sukcesów. Frekwencja, porównując do wielu innych
rodzimych festiwali, z nie tak przecież popularnym rodzajem muzyki,
również musiała robić wrażenie. Bez wątpienia, duży wpływ na frekwencję
miał fakt, że organizatorom udało się włożyć do jednego amfiteatralnego
kotła, jedne z ciekawszych i bardziej oryginalnych współczesnych
zjawisk, zarówno krajowych jaki zagranicznych, do których chcąc nie
chcąc przyszyta została łatka z napisem – Prog Rock. Chociaż tak
naprawdę twórczość tych zespołów, w dużym stopniu wymyka sie klasycznej
progresywnej konwencji. Natomiast indywidualne pierwiastki, w tworzeniu
muzyki, są gwarantem jej oryginalności. Każdy z zespołów, które tego
popołudnia i wieczoru pojawiły sie na scenie: Lion Shepherd, Blindead,
Solstafir, Riverside i Opeth zasługuje na określenie „progresywny” i to w
sposób dosłowny.
Jako pierwsza wystąpiła miejscowa, stołeczna formacja LION SHEPHERD,
która w tym roku wydała swój drugi, bardzo udany studyjny krążek –
„Heat”. Może z racji ostatniej trasy koncertowej, ich muzyka często
kwitowana bywała mianem Riverside bis. Z jednej strony pomaga to w
pewnym stopniu zespołowi marketingowo, z drugiej zaś, jest chyba trochę
krzywdzące. Lion Shepherd to wyjątkowo oryginalne zjawisko. Wplatają do
swojej muzyki wiele orientalnych wątków. Taka folkowa ornamentyka bardzo
ubogaca muzykę, na szczęście w tym przypadku, jej nie przytłacza i nie
dominuje. Formacja Haidara, Owczarka i spółki, to bez wątpienia
pełnokrwisty rockowy wyjadacz. Zespołowi przypadła chlubna, ale
niewdzięczna rola „otwieracza”. Trybuny nie wypełniły sie jeszcze tak
szczelnie jak miało to miejsce nieco później. A szkoda, bo zespół w
pełni zasługuje, na wypełnione po brzegi koncertowe przestrzenie.
Po krótkiej przerwie na scenie pojawił się przedstawiciel wybrzeża –
trójmiejski BLINDEAD, którego muzyka cechuje zdecydowanie większa dawka
mocy i mroku. Chociaż pogoda w tym dniu nie należała do słonecznych
(wprost przeciwnie), jednak kontrastując muzykę obu zespołów, miało sie
wrażenie że po pięknym pogodnym dniu, nastał mroczny, burzowy wieczór.
Miałem przyjemność oglądać zespół zarówno z poprzednim wokalistą
Patrykiem Zwolińskim, w katowickim „Mega Clubie”, jak i całkiem
niedawno, już z nowym wokalem na pokładzie Piotr Piezą, w krakowskim
„Zaścianku”, oba robiły duże wrażenie, ale muszę przyznać, że większa
przestrzeń jaką bez wątpienia oferuje amfiteatr warszawskiego Parku
Sowińskiego, pozytywnie wpłynęła na wyeksponowanie muzycznej mocy.
Okazuje się, że prawdziwa „blindeadowa” burza potrzebuje swobody, aby
zabłysnąć w pełnej krasie.
Pora na pierwszego przedstawiciela zagranicznej sceny. Przylecieli do
nas aż z zimnej Islandii, która słynie jednak z gorących gejzerów. Takie
właśnie kontrasty można znaleźć w muzyce tej ciekawej grupy, której
cechą charakterystyczną są wokalizy w ich ojczystym języku. Geneza
zespołu sięga 1994 roku i mają już na swoim koncie siedem płyt
studyjnych. Udało mi się poznać jedynie dwie ostatnie: „Ótta” z 2014
roku i tą tegoroczną „Berdreyminn”. Obok ich muzycznej zawartości, nie
można przejść obojętnie. Natomiast, to jak zespół zaprezentował się na
żywo, przeszło moje oczekiwania. Może trochę dla tego, że z zaskoczenia.
Nie zmienia to jednak faktu, że jak dla mnie, było to najciekawsze
koncertowe show tego wieczoru. Naprawdę warto było zobaczyć SOLSTAFIR w
akcji. Taka gratka może się już nie powtórzyć.
Trudno natomiast mówić o zaskoczeniu (skoro ich muzykę miało się
przyjemność kontemplować już wielokrotnie), w przypadku kolejnej
atrakcji tego wieczoru – naszej sztandarowej formacji RIVERSIDE. Okazuje
się, że jednak zaskoczyli. I nie chodzi mi tutaj o piękną grę na
gitarze Maćka Mellera, w miejsce Piotrka Grudzińskiego. Prawdopodobnie
większość z widzów miała już okazję go usłyszeć, podczas mijającej trasy
koncertowej. O zaskoczeniu można mówić tutaj w dwóch aspektach: w
kwestii wizualnej i dźwiękowej. Jeżeli chodzi o stronę wizualną (grę
świateł), był to jeden z tych koncertów RIVERSIDE, które miały
najpiękniejszą świetlną oprawę. Pewnym, zaskoczeniem, na minus była dla
mnie jednak kwestia nagłośnienia. Wydaje mi się, że dźwięk nie miał
odpowiedniej mocy, zwłaszcza w porównaniu do gwiazdy głównej –
szwedzkiego OPETH. Podobna sytuacja miała już miejsce w przeszłości,
chociażby wtedy, kiedy Riverside występował przed Dream Theater w
katowickim „Spodku”.
OPETH jak na gwiazdę wieczoru przystało, zabrzmiał natomiast potężnie.
To co okazało sie zaletą podczas koncertu Riverside – światła, w
przypadku OPETH na dłuższą metę jednak męczyło. Bardzo wyraziste, jasne,
wręcz oślepiające reflektory, mimo wszystko skutecznie uwypuklały, te
najbardziej ekstremalne koncertowe fragmenty. OPETH pokazał swoją
wszechstronność, prezentując się z jednej strony jako grupa jak
najbardziej progresywna, grając materiał z ich ostatnich albumów, ale
nie zapomnieli o swych korzeniach, prezentując fragmenty wcześniejszych
płyt, bo przecież zespół zasłynął przede wszystkim, jako grupa metalowa.
Mikael Åkerfeldt zaprezentował wszystkie swoje atuty: świetny warsztat
wokalny – zarówno czysty wokal jak i niesamowite growle. Nie dało sie
również ukryć, że jest wielkim gadułą, a przy tym człowiekiem z dużym
poczuciem humoru. Jego pogawędki z publicznością czasami były nie
krótsze, niż poszczególne kompozycje.
Muzyka była ogromną gratką dla ducha, ale organizatorzy nie zapomnieli
również o przyjemnościach dla ciała. O nasze żołądki skutecznie
troszczył się cały rząd kolorowych, dosyć wszechstronnie zaopatrzonych
food trucków. Nie można było również czuć się spragnionym i zakosztować
piwa w obszernym ogródku piwnym. Dużą zaletą z pewnością był fakt, że
imprezie tej nie mogła raczej pokrzyżować szyki pogoda. Mimo otwartych
przestrzeni amfiteatru, nad głowami niczym parasol roztaczało się
potężne, solidne, namiotowe zadaszenie, nie mniej skuteczne niż zasuwany
dach Stadionu Narodowego.
Impreza nieznacznie przeciągnęła się do poniedziałku, skończyła się po
północy. Świetna lokalizacja, a przede wszystkim, duże zainteresowanie
publiczności, pozwala rokować nadzieję, że Prog In Park w Warszawie, na
stałe wpisze się w letnie rockowe kalendarium.
Marek Toma
Opeth set-lista:
1. Sorceress
2. Ghost of Perdition
3. Demon of the Fall
4. The Wilde Flowers
5. In My Time of Need
6. Cusp of Eternity
7. Heir Apparent
8. The Drapery Falls
9. Deliverance
Riverside set-lista:
1. Second Life Syndrome
2. Conceiving You
3. Caterpillar and the Barbed Wire
4. 02 Panic Room
5. Saturate Me
6. The Depth of Self-Delusion
7. Addicted
8. Escalator Shrine