Z wielkim entuzjazmem i jednocześnie sporymi obawami jechałem na koncert
niemal legendarnego już muzyka amerykańskiego Neala Morse’a ze swoim
zespołem, bo prawie dokładnie półtora roku wcześniej, w tym samym
miejscu oglądałem jego brata Alana i grupę Spock’s Beard, a na
wyśmienity koncert przyszło wtedy około stu widzów, z tego niemal połowa
to dziennikarze, fotoreporterzy i zaproszeni goście. Jakież było moje
zdziwienie, gdy zastałem warszawski klub Progresja wypełniony prawie po
brzegi rozentuzjazmowanymi fanami…
Neal Morse to już niemal instytucja w światku muzyki progresywnej.
Pochodzący z okolic Los Angeles muzyk założył wraz ze swoim bratem
bardzo ceniony zespół Spock’s Beard. Po wydaniu 10 płyt i dwóch
koncertówek na DVD muzyk opuścił grupę i rozpoczął karierę solową,
wydając kilkanaście płyt, współpracując z wieloma znakomitymi muzykami
m.in. Stevem Hackettem, Alem Stewartem, Peterem Whitem, Jordanem
Rudessem, Markiem Lenigerem, różnymi zespołami jak: Salem Hill, Ajalon,
Ayreon, Windows czy wreszcie grając i śpiewając w super grupie
Transatlantic, z którą wydał sześć bardzo cenionych płyt. W 2013 roku
zawitał ze swoim zespołem do Polski na festiwal Drum Fest, gdzie dał
podobno bardzo dobry koncert przy niestety garstce publiczności.
W marcu zespół The Neal Morse Band przyjechał do Warszawy promować swoje
najnowsze, doskonale przyjęte przez fanów proga wydawnictwo pt. The
Similitude Of A Dream, które okrzyknięto jedną z najlepszych
ubiegłorocznych płyt progresywnych. Niemal cały warszawski koncert
wypełniły dźwięki z tego monumentalnego, dwupłytowego dzieła, trwającego
ponad 106 minut. Licznie zgromadzona i bardzo gorąco reagująca
warszawska publiczność miała okazję usłyszeć i zobaczyć na scenie
prawdziwych profesjonalistów. Znakomicie prezentował się za potężnym
zestawem bębnów okrzyknięty niegdyś najlepszych perkusistą koncertowym
świata Mike Portnoy. Muzyk doskonale znany z długoletnich występów w
zespole Dream Theater, także z grupy Transatlantic, dał pokaz
prawdziwego kunsztu gry na bębnach. Świetnie współgrał z nim leciwy, ale
wciąż obdarzony dużym muzycznym temperamentem basista Randy George,
znany wcześniej z występów w zespole Ajalon. Świetnie na klawiszach
uzupełniał lidera zespołu Bill Hubauer, który grał z wielką lekkością i
ogromnym feelingiem. Najmłodszy w tym gronie – gitarzysta Eric Gillette –
był dla mnie prawdziwym objawieniem tego koncertu. Technicznie
nienaganny, momentami bardzo żywiołowy, chwilami nostalgiczny i
rozmarzony, grał po prostu świetnie. Jego kilka wspaniałych, zakręconych
solówek publiczność na pewno zapamięta na długo… I wreszcie główny
bohater wieczoru – Neal Morse. Już 57-letni muzyk kipiał energią niczym
nastolatek. Od pierwszych utworów nawiązał wspaniały kontakt z
warszawską publicznością i podczas dwugodzinnego występu dał z siebie
naprawdę wszystko. Znakomicie śpiewał, grał na gitarach i klawiszach,
dyrygował publicznością i swoim zespołem, udowadniając, że jest
prawdziwym scenicznym „zwierzęciem” i jednocześnie genialnym muzykiem,
który niemal każdego roku wydaje płyty pełne znakomitych, wciąż świeżych
i atrakcyjnych dźwięków!
Oprócz walorów stricte muzycznych /wypada pochwalić znakomite,
selektywne nagłośnienie grupy/, warszawski koncert miał także znakomitą
oprawę świetlno-wizualną. Scena prezentowała się naprawdę ciekawie i ze
względu na świetną grę świateł, ale także z uwagi na ciekawe i
różnorodne obrazki wyświetlane nad zespołem. Jeśli dodam do tego
znakomitą atmosferę na widowni i cudowne bisy w postaci bardzo
energetycznego kawałka pt. Agenda i wspaniałego, wręcz pompatycznego
utworu pt. The Call – to obraz tego magicznego wieczoru będzie pełny.
Mój przyjaciel Marek z Inowrocławia podsumował ten wieczór krótko –
spełniło się jedno z jego muzycznych marzeń! Myślę, że wielu uczestników
warszawskiego koncertu mogłoby powiedzieć podobnie, bo występy Neala
Morse’a z zespołem należą do tych, które pamięta się latami…
Profesjonalistów zza oceanu podziwiał i oklaskiwał
Andrzej „Gandalf” Baczyński
Zdjęcia: Marek „Grendel” Śmietański