en dzień od początku nie zapowiadał się zbyt optymistycznie; awaria w
domowym przybytku, pogoda z dupy, nieporozumienie techniczne, które
przysporzyło mi nieco nerwów, ale nic to… Wszelkim przeciwnościom losu
pokazałem środkowy palec, bo przecież miałem tak wielką ochotę, w
końcu, zobaczyć profesora Devina w akcji. W sumie wstyd się przyznać,
ale mimo wielu lat bycia fanem jego twórczości, nigdy nie widziałem go
na żywo. Dlatego z okazji, by w końcu odmienić ten wstydliwy stan
rzeczy, postanowiłem tym razem skorzystać.
Do krainy smoka i smogu przybyliśmy w momencie, kiedy wrota klubu były
już rozwarte sukcesywnie łykając nowo przybyłych do wnętrza klubu. Po
wylegitymowaniu i złożeniu cyrografów oraz otrzymaniu pamiętnej naklejki
„fotografa” ruszyliśmy chyżo na górę, gdzie mieściła się główna sala.
Po drodze szybki rzut oka na stoiska z merchem i tutaj lekki szok
cenowy; kwoty były nieprzyzwoicie nieprzyzwoite (np. kostka do gitary
bagatela 40zł?!). W tej sytuacji nie było innego wyjścia, jak tylko
zająć dogodne miejsca pod sceną, gdzie w zasadzie wszystko było już
przygotowane na ostatni guzik. Szkoda tylko, że zbyt wcześnie byłem
zmuszony je opuścić, ale o tym za moment.
Koncert rozpoczął się punktualnie i zgodnie z rozpiską, w pierwszej
kolejności na scenę wyszedł norweski LEPROUS. Zespół cieszy się coraz
większym uznaniem, również w naszym kraju. Dało się to poczuć, kiedy
tylko panowie wyszli zza kulis. Tego wieczoru Norwegowie skupili się
przede wszystkim na promocji ciepło przyjętego „The Congregation” z 2015
roku. Tym niemniej na otwarcie wybrali utwór „Foe” z wcześniejszej
płyty. Muzycy wykazywali się ogromnym skupieniem, opanowaniem i przede
wszystkim powagą. Temu wrażeniu sprzyjały ich czarne, skromnie
eleganckie stroje. W tej materii wyróżniał się dziki perkusista, który w
mocniejszych, bardziej energetycznych momentach, wykazywał się
niebywałą żywiołowością – niekiedy był niczym naelektryzowany. Również
jako jedyny nie posiadał czarnej, eleganckiej koszuli, pewnie
ograniczałaby jego ruchy (śmiech). Wokalista był nad wyraz oszczędny,
jeżeli chodzi o gadanie między utworami – w zasadzie w ogóle tego nie
robił. Zarówno on jak i reszta zespołu była jakby w swoim świecie,
skupiając się wyłącznie na prezentowanych dźwiękach, co oczywiście miało
swój urok. W tak poważnej atmosferze zespół wykonał także; genialny
„The Price”, równie ujmujący „Third Law”, „The Flood”, „Rewind”, a na
sam koniec zostawił „Slave” i przy dźwiękach tzw. outro zszedł ze sceny.
I choć publiczność chciała więcej, niestety – to był już koniec.
Chwilę później na scenie prezentowała się już kolejna grupa – mowa o
amerykańskim zjawisku pt. BETWEEN THE BURIED AND ME. Do tej pory nie
wiem, o co tak konkretnie chodziło tym panom. Być może wynika to z
faktu, że wcześniej nie miałem styczności z ich solidnie pokręconą
twórczością. To, co działo się na scenie, muzycznie przypominało
wybuchową miksturę będącą wypadkową PRIMUS/CANNIBAL CORPSE/TRANSATLANTIC
i cholera wie czego jeszcze. Do tego dochodziły liczne wtrącenia
humorystyczne, stylizowane na starą muzykę filmową, tudzież bajkową.
Było to ponad moje siły i przyznam, że Amerykanie solidnie mnie
zmęczyli. Szczególnie irytująca była barwa growli – być może to wina
miejscówki, ale brzmiało to tak jakby miał zepsuty mikrofon. Podobnie
jak LEPROUS; BETWEEN THE BURIED AND ME również zdystansowali się od
zagadywania publiki. Jeżeli chodzi o utwory, panowie na pewno zagrali
„Fossil Genera – A Feed From Cloud Mountain”, a co do reszty mogę się
mylić. Prawdopodobnie były to: „The Coma Machine”, „Lay Your Ghosts To
Rest”, „Bloom”, „Option Oblivion” oraz „Life In Velvet”. Ogólne
wrażenie? Nie najlepsze; zespół zagrał niby sześć numerów, jednak dla
mnie był to jeden dłuuugi utwór trwający około czterdziestu minut. Na
całe szczęście symfonia chaosu w końcu dobiegła końca i w tym momencie
można było zregenerować akumulatory przed gwiazdą wieczoru!
Przez nieco pół godziny techniczni przygotowywali scenę dla Devina i
spółki. W tym czasie sala była już wypełniona po brzegi i ciężko było
się ruszyć, zmienić pozycję. Kiedy wszystko było dopinane na ostatni
guzik, z głośników wydobywała się spokojna muzyka, co można było
określić swoistą ciszą przed burzą.
I tak o 21 nastąpiła cisza, po której już pięć minut później rozpoczęło
się to, na co wszyscy czekali. Po kolei na scenie pojawiali się
poszczególni muzycy, a na samym końcu „wyrósł” sam profesor Townsend. Na
pierwszy strzał – co może lekko dziwić – nie poszły premierowe numery,
chociaż sam banner dokładnie zwiastował, jaki materiał promuje obecna
trasa (była to okładka ostatniej płyty w wielkim formacie). Najpierw
panowie zagrali wyborny „Rejoice” oraz reprezentujący wcześniejszą
twórczość „Night”. Zarówno na scenie jak i pod nią, panowała gorąca
atmosfera; świetne wrażenie robiła fachowa oprawa świetlna idealnie
współgrająca z wybrzmiewającymi dźwiękami. No i sam Devin – ten gość
jest naprawdę specyficzny i mocno zakręcony. Wydaje się, że ma spory
dystans do własnej osoby, potrafi żartować z samego siebie (np. odnośnie
sowich włosów…). Poza tym bije od niego pozytywna energia i czuć, że
granie na żywo sprawia mu ogromną frajdę. Wzrokiem witał się z gęsto
przybyłym tumem, odwzajemniał różne gesty, a mimika jego twarzy (raz
uśmiechnięty, raz wściekły) zdradzały, że muzyk jest we własnym świecie.
Dopiero zagrany jako trzeci, „Stormbending”, zapoczątkował promocję
„Transcendence”, czego kontynuacją był wyborny „Failure”. Mniej więcej w
tym czasie zaczęły się pewne problemy, wymuszając (o czym napomknąłem
we wstępie) opuszczenie (przeze mnie) dogodnej miejscówki. Kolega
(robiący zdjęcia) wraz z innymi fotoreporterami – po trzecim – utworze
został pod eskortą ochroniarzy „wyproszony” z klubu?! Nigdy wcześniej
nie spotkałem się z taką sytuacją… Przykre zajście miało wyraźny wpływ
na dalszy odbiór koncertu; dość, że odkręcanie sytuacji zajęło kilka
utworów to jeszcze, kiedy udało się wrócić, nie było mowy o znalezieniu
dobrego miejsca. Zarówno brzmieniowo jak i wizualnie ciężko było się
odnaleźć w nowej sytuacji, a i sam nastrój nie sprzyjał czerpaniu
przyjemności z koncertu.
W międzyczasie zespół wykonał „Hyperdrive”, „Where We Belong”, „Planet
Of The Apes” oraz „Ziltoid Goes Home”. Spore wrażenie robiła (pokaźna
gabarytowo) czarna „strzała” Devina, po którą muzyk kilkakrotnie sięgał
tego wieczoru. Robił to zamiennie z jasną, bardziej gustowną gitarą, o
jasnych podświetleniach. Następnie grupa wzięła się za „Suicide”,
podczas którego – jak się nie mylę – latały papierowe samoloty, a
później nadeszła pora na „Supercrush!”, gdzie znów nastąpiła zmiana
gitar i przez pewien czas dało się usłyszeć wsparcie wokalne
publiczności. Fenomenalne wrażenie zrobił kolejny „March Of The Poozers”
– utwór na żywo ma potężną moc niż na płycie. Po raz kolejny dało się
też dojrzeć pacynki Ziltoida, które co niektórzy wznosili w górę.
Później panowie wykonali jeszcze „Kingdom”, gdzie wsparł ich dodatkowy
„gitarzysta” i przy tej okazji muzycy szarpnęli się na synchronizowane
ruchy w stylu heavy. W tym momencie nastąpił koniec części oficjalnej i
muzycy zniknęli ze sceny.
Pewnie nikogo nie zdziwi, że Devin już za około minutę wyszedł z
powrotem. Najpierw wykonał akustycznie „Ih-Ah!”, podczas którego wśród
publiczności ujawnił się romantyczny osobnik, co rozbawiło samego
Devina. Natomiast na sam koniec muzyk sięgnął ponownie po premierowy
materiał i tak też przy dźwiękach „Higher” wieczór z DEVIN TOWNSEND
PROJECT dobiegł końca.
Ogólne wrażenia… Gdyby nie przykry incydent, byłyby one dużo lepsze.
Mimo wszystko jestem przekonany, że przy następnej okazji, raz jeszcze
skuszę się na koncert Devina, ale tylko i wyłącznie jak zwykła osoba z
publiki.







Tekst: Marcin Magiera
Zdjęcia: Marcin Dymalski