2017.02.18 – DEVIN TOWNSEND PROJECT, BETWEEN THE BURIED AND ME, LEPROUS – Kraków

1702dtp

en dzień od początku nie zapowiadał się zbyt optymistycznie; awaria w domowym przybytku, pogoda z dupy, nieporozumienie techniczne, które przysporzyło mi nieco nerwów, ale nic to… Wszelkim przeciwnościom losu pokazałem środkowy palec, bo przecież miałem tak wielką ochotę, w końcu, zobaczyć profesora Devina w akcji. W sumie wstyd się przyznać, ale mimo wielu lat bycia fanem jego twórczości, nigdy nie widziałem go na żywo. Dlatego z okazji, by w końcu odmienić ten wstydliwy stan rzeczy, postanowiłem tym razem skorzystać.

Do krainy smoka i smogu przybyliśmy w momencie, kiedy wrota klubu były już rozwarte sukcesywnie łykając nowo przybyłych do wnętrza klubu. Po wylegitymowaniu i złożeniu cyrografów oraz otrzymaniu pamiętnej naklejki „fotografa” ruszyliśmy chyżo na górę, gdzie mieściła się główna sala. Po drodze szybki rzut oka na stoiska z merchem i tutaj lekki szok cenowy; kwoty były nieprzyzwoicie nieprzyzwoite (np. kostka do gitary bagatela 40zł?!). W tej sytuacji nie było innego wyjścia, jak tylko zająć dogodne miejsca pod sceną, gdzie w zasadzie wszystko było już przygotowane na ostatni guzik. Szkoda tylko, że zbyt wcześnie byłem zmuszony je opuścić, ale o tym za moment.

Koncert rozpoczął się punktualnie i zgodnie z rozpiską, w pierwszej kolejności na scenę wyszedł norweski LEPROUS. Zespół cieszy się coraz większym uznaniem, również w naszym kraju. Dało się to poczuć, kiedy tylko panowie wyszli zza kulis. Tego wieczoru Norwegowie skupili się przede wszystkim na promocji ciepło przyjętego „The Congregation” z 2015 roku. Tym niemniej na otwarcie wybrali utwór „Foe” z wcześniejszej płyty. Muzycy wykazywali się ogromnym skupieniem, opanowaniem i przede wszystkim powagą. Temu wrażeniu sprzyjały ich czarne, skromnie eleganckie stroje. W tej materii wyróżniał się dziki perkusista, który w mocniejszych, bardziej energetycznych momentach, wykazywał się niebywałą żywiołowością – niekiedy był niczym naelektryzowany. Również jako jedyny nie posiadał czarnej, eleganckiej koszuli, pewnie ograniczałaby jego ruchy (śmiech). Wokalista był nad wyraz oszczędny, jeżeli chodzi o gadanie między utworami – w zasadzie w ogóle tego nie robił. Zarówno on jak i reszta zespołu była jakby w swoim świecie, skupiając się wyłącznie na prezentowanych dźwiękach, co oczywiście miało swój urok. W tak poważnej atmosferze zespół wykonał także; genialny „The Price”, równie ujmujący „Third Law”, „The Flood”, „Rewind”, a na sam koniec zostawił „Slave” i przy dźwiękach tzw. outro zszedł ze sceny. I choć publiczność chciała więcej, niestety – to był już koniec.

Chwilę później na scenie prezentowała się już kolejna grupa – mowa o amerykańskim zjawisku pt. BETWEEN THE BURIED AND ME. Do tej pory nie wiem, o co tak konkretnie chodziło tym panom. Być może wynika to z faktu, że wcześniej nie miałem styczności z ich solidnie pokręconą twórczością. To, co działo się na scenie, muzycznie przypominało wybuchową miksturę będącą wypadkową PRIMUS/CANNIBAL CORPSE/TRANSATLANTIC i cholera wie czego jeszcze. Do tego dochodziły liczne wtrącenia humorystyczne, stylizowane na starą muzykę filmową, tudzież bajkową. Było to ponad moje siły i przyznam, że Amerykanie solidnie mnie zmęczyli. Szczególnie irytująca była barwa growli – być może to wina miejscówki, ale brzmiało to tak jakby miał zepsuty mikrofon. Podobnie jak LEPROUS; BETWEEN THE BURIED AND ME również zdystansowali się od zagadywania publiki. Jeżeli chodzi o utwory, panowie na pewno zagrali „Fossil Genera – A Feed From Cloud Mountain”, a co do reszty mogę się mylić. Prawdopodobnie były to: „The Coma Machine”, „Lay Your Ghosts To Rest”, „Bloom”, „Option Oblivion” oraz „Life In Velvet”. Ogólne wrażenie? Nie najlepsze; zespół zagrał niby sześć numerów, jednak dla mnie był to jeden dłuuugi utwór trwający około czterdziestu minut. Na całe szczęście symfonia chaosu w końcu dobiegła końca i w tym momencie można było zregenerować akumulatory przed gwiazdą wieczoru!

Przez nieco pół godziny techniczni przygotowywali scenę dla Devina i spółki. W tym czasie sala była już wypełniona po brzegi i ciężko było się ruszyć, zmienić pozycję. Kiedy wszystko było dopinane na ostatni guzik, z głośników wydobywała się spokojna muzyka, co można było określić swoistą ciszą przed burzą.

I tak o 21 nastąpiła cisza, po której już pięć minut później rozpoczęło się to, na co wszyscy czekali. Po kolei na scenie pojawiali się poszczególni muzycy, a na samym końcu „wyrósł” sam profesor Townsend. Na pierwszy strzał – co może lekko dziwić – nie poszły premierowe numery, chociaż sam banner dokładnie zwiastował, jaki materiał promuje obecna trasa (była to okładka ostatniej płyty w wielkim formacie). Najpierw panowie zagrali wyborny „Rejoice” oraz reprezentujący wcześniejszą twórczość „Night”. Zarówno na scenie jak i pod nią, panowała gorąca atmosfera; świetne wrażenie robiła fachowa oprawa świetlna idealnie współgrająca z wybrzmiewającymi dźwiękami. No i sam Devin – ten gość jest naprawdę specyficzny i mocno zakręcony. Wydaje się, że ma spory dystans do własnej osoby, potrafi żartować z samego siebie (np. odnośnie sowich włosów…). Poza tym bije od niego pozytywna energia i czuć, że granie na żywo sprawia mu ogromną frajdę. Wzrokiem witał się z gęsto przybyłym tumem, odwzajemniał różne gesty, a mimika jego twarzy (raz uśmiechnięty, raz wściekły) zdradzały, że muzyk jest we własnym świecie. Dopiero zagrany jako trzeci, „Stormbending”, zapoczątkował promocję „Transcendence”, czego kontynuacją był wyborny „Failure”. Mniej więcej w tym czasie zaczęły się pewne problemy, wymuszając (o czym napomknąłem we wstępie) opuszczenie (przeze mnie) dogodnej miejscówki. Kolega (robiący zdjęcia) wraz z innymi fotoreporterami – po trzecim – utworze został pod eskortą ochroniarzy „wyproszony” z klubu?! Nigdy wcześniej nie spotkałem się z taką sytuacją… Przykre zajście miało wyraźny wpływ na dalszy odbiór koncertu; dość, że odkręcanie sytuacji zajęło kilka utworów to jeszcze, kiedy udało się wrócić, nie było mowy o znalezieniu dobrego miejsca. Zarówno brzmieniowo jak i wizualnie ciężko było się odnaleźć w nowej sytuacji, a i sam nastrój nie sprzyjał czerpaniu przyjemności z koncertu.

W międzyczasie zespół wykonał „Hyperdrive”, „Where We Belong”, „Planet Of The Apes” oraz „Ziltoid Goes Home”. Spore wrażenie robiła (pokaźna gabarytowo) czarna „strzała” Devina, po którą muzyk kilkakrotnie sięgał tego wieczoru. Robił to zamiennie z jasną, bardziej gustowną gitarą, o jasnych podświetleniach. Następnie grupa wzięła się za „Suicide”, podczas którego – jak się nie mylę – latały papierowe samoloty, a później nadeszła pora na „Supercrush!”, gdzie znów nastąpiła zmiana gitar i przez pewien czas dało się usłyszeć wsparcie wokalne publiczności. Fenomenalne wrażenie zrobił kolejny „March Of The Poozers” – utwór na żywo ma potężną moc niż na płycie. Po raz kolejny dało się też dojrzeć pacynki Ziltoida, które co niektórzy wznosili w górę. Później panowie wykonali jeszcze „Kingdom”, gdzie wsparł ich dodatkowy „gitarzysta” i przy tej okazji muzycy szarpnęli się na synchronizowane ruchy w stylu heavy. W tym momencie nastąpił koniec części oficjalnej i muzycy zniknęli ze sceny.

Pewnie nikogo nie zdziwi, że Devin już za około minutę wyszedł z powrotem. Najpierw wykonał akustycznie „Ih-Ah!”, podczas którego wśród publiczności ujawnił się romantyczny osobnik, co rozbawiło samego Devina. Natomiast na sam koniec muzyk sięgnął ponownie po premierowy materiał i tak też przy dźwiękach „Higher” wieczór z DEVIN TOWNSEND PROJECT dobiegł końca.

Ogólne wrażenia… Gdyby nie przykry incydent, byłyby one dużo lepsze. Mimo wszystko jestem przekonany, że przy następnej okazji, raz jeszcze skuszę się na koncert Devina, ale tylko i wyłącznie jak zwykła osoba z publiki.

devin
devin
devin
devin
devin
devin
devin

Tekst: Marcin Magiera
Zdjęcia: Marcin Dymalski

Dodaj komentarz