2017.02.04 – HAMMERFALL, GLORYHAMMER, LANCER – Warszawa

17hammerfall

Od czasu, kiedy po raz pierwszy widziałem HAMMERFALL, szwedzkiego reprezentanta power metalu minęło już blisko 20 lat! Wówczas zespół (w roli niespodzianki) promował swoje pierwsze wydawnictwo „Glory To The Brave” podczas Metalmanii w 1998 roku. Pamiętam z jak dużym entuzjazmem został przyjęty wówczas ich występ… Stąd też, kiedy nadarzyła się sposobność ponownego zobaczenia twórców „Legacy Of Kings” po tylu latach, nie mogłem sobie odmówić takiej przyjemności, szczególnie, że ich ostatni „Built To Last” zrobił na mnie spore wrażenie. Poza tym byłem ciekaw jak w chwili obecnej Cans/Dronjak i spółka radzą sobie na żywo.. Już teraz mogę śmiało stwierdzić – radzą sobie wyśmienicie! Ale od początku, bo przecież występ gwiazdy wieczoru poprzedzały jeszcze dwie grupy (LANCER i GLORYHAMMER).

Od razu trzeba nadmienić i (przede wszystkim) pochwalić organizatora za punktualność, dbałość o to by tzw. „czasówka” była przestrzegana w 100%. Wrota klubu otworzono o czasie i w tym momencie (już) dość liczna kolejka zaczęła się „przelewać” do wnętrza klubu. Szybki rekonesans po stoisku z „merchem” i szybko w dogodne miejsce w pobliżu sceny. Czasu nie było wiele, bo już pół godziny od otwarcia na scenę wkroczyła pierwsza ekipa. Rozruszanie zziębniętej publiczności przypadło w udziale Szwedom z LANCER, którzy tego wieczoru promowali swój najnowszy album „Mastery”. W ramach jego promocji panowie zagrali „Dead Rising Tower”, „Future Millennia” oraz „Mastery” w trakcie, którego wokalista wymachiwał głową, znaną z okładki płyty. Oprócz premierowego materiału nie zabrakło kawałków z wcześniejszego repertuaru. Stąd też zespół wykonał „Purple Skies”, „Behind The Walls” oraz na sam koniec „Masters And Crowns”. Panowie na scenie dawali z siebie ile tylko wlezie i o stagnacji scenicznej nie było mowy. Dobre wrażenie robił charyzmatyczny wokalista, którego maniera oraz barwa głosu cholernie przypomniały byłego wokalistę HELLOWEEN, Michalea Kiske. Frontman co rusz starał się zagrzewać publiczność do wspólnej zabawy i trzeba przyznać, że jego propozycje spotykały się z pozytywnym przyjęciem. Zagrali bardzo zwięzły i na pewno treściwy set, który z pewnością można uznać za udane i gorące otwarcie wieczoru.

Nie minęło zbyt wiele czasu, a chwilę później z głośników wydobywały się dźwięki filmowego intro poprzedzające występ grupy GLORYHAMMER. Jak dało się zauważyć, brytyjska formacja zyskuje coraz większe uznanie w naszym kraju, co ewidentnie potwierdzała frekwencja zwolenników zespołu. Nie tak dawno ów specyficzna drużyna gościła w tym samym klubie, poprzedzając występ STRATOVARIUS w 2015 roku. Już wtedy dało się zaobserwować ożywienie wśród zgromadzonych, ale tego wieczoru atmosfera była jeszcze bardziej gorąca. Osobiście nadal nie mogę zdzierżyć scenicznego image’u tejże grupy, ocierającego się dość mocno o granicę kiczu (jeszcze te złote spodnie i kosmiczne okulary wokalisty… zgroza!) Tym niemniej muzycznie panowie radzą sobie na scenie jak trzeba, a same kompozycje wywołują zdecydowanie pozytywne odczucia. Przewodzony przez energicznego Thomasa Winklera zespół w dalszym ciągu promował swój drugi krążek z 2015 roku. Na pierwszy ogień poszły „Rise Of The Chaos Wizards” oraz „Legend Of The Astral Hammer”, którego refren jak już zagnieździ się w głowie, to przez dłuższy czas nie chce jej opuścić. Podczas tego właśnie numeru wokalista wykonywał zamaszyste ruchy, obfitym (jedynie) gabarytowo młotem (zabawnie to wyglądało) tocząc też bój z zielonym „goblinem”, który ni stąd ni zowąd wtargnął na scenę. W następnej kolejności panowie sięgnęli po materiał z debiutanckiej płyty wykonując „Hail To Crail”, po którym to wśród zgromadzonych wokalista wszedł w kontakt z niejakim Danielem „Wojtkiem”, co wywołało pewne rozbawienie. Następnie znów wrócili w świeższe rejony prezentując „Questlords Of Inverness, Ride To The Galactic Fortress!” oraz „The Hollywood Hootsman”. W między czasie na scenę dostarczono piwo, które jednym duszkiem wysączył barbarzyńsko wyglądający basista. Był on ochoczo i żywo dopingowany przez publiczność, która krzyczała „hoots, hoots!!!”. Następnie po wykonaniu starszego „Angus McFife” na scenie zrobiło się biagająco – tanecznie za sprawą nośnego „Universe On Fire” z dyskotekowymi bitami. Na koniec panowie wykonali „pieśń” o jednorożcu i przy dźwiękach outro żegnali się radośnie z publicznością wyśpiewując kolejne wersy podniosłych treści. Publiczność w tym momencie domagała się bisów, ale jak wiadomo… czas, czas, czas…

Nastała półgodzinna przerwa, podczas której techniczni uwijali się w pośpiechu szykując scenę dla gwiazdy wieczoru – wszystko musiało być przygotowana jak należy (i było!). Cała oprawa i wystrój – co zrozumiałe – nawiązywała do klimatu okładki „Built To Last”. To właśnie z powodu wydania tego albumu, Szwedzi ruszyli w trasę odwiedzając również Polskę. Tłum sukcesywnie gęstniał, a pod sceną zrobiło się naprawdę tłoczno. O 21-ej oczekiwanie dobiegło końca! HAMMERFALL powitał licznie przybyłych podniosłym „Hector’s Hymn” z poprzedniej płyty, który na żywo prezentował się wręcz wybornie. Zaraz po nim panowie sięgnęli po „Riders Of The Storm” z cenionego przez fanów „Crimson Thunder”, podczas którego dym wzbił się w powietrze. Bez chwili wytchnienia, zespół zaprezentował coś nowego, eksplodując energicznym „Bring It!”. Dopiero wtedy Joacim Cans przywitał zgromadzoną publiczność. Wokalista nie wdawał się w niepotrzebne narracje, mówił konkretnie, a ludzie entuzjastycznie reagowali na wszelkie próby wspólnego kontaktu.

Po ognistym przywitaniu Oscar Dronjak (uwagę zwracała jego gitara stylizowana na młot Hectora) i spółka nie zamierzali zwalniać tempa i odegrali kolejne hity w postaci: „Blood Bound”, „Any Means Necessary” oraz jeszcze starszego „Renegade”. Każdy z utworów spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem, a Joacim na każdym kroku mógł liczyć na wokalne wsparcie. Chwilę później zespół powrócił do promocji nowego materiału i wykonał „Dethrone And Defy”, który z odegranym chwilę później „Built To Last” zakończył przygodę z ostatnim wydawnictwem (przynajmniej w części oficjalnej). Muzycy nie zamierzali się oszczędzać i aktywnie wykonywali kolejne utwory. Świetne wrażenie robiły synchronizowane ruchy gitarzystów (jak za starych, dobrych czasów). Również Joacim nie budził wokalnych zastrzeżeń, radził sobie ze wszystkim z naturalną łatwością. Przynajmniej w miejscu, jakie zajmowałem nie dało się słyszeć niedociągnięć. W ogóle dało się zauważyć, że muzycy mają duże doświadczenie sceniczne, każdy wiedział gdzie jest jego miejsce w danym momencie. Warto też wspomnieć o świeżym nabytku zespołu, w postacie nowego perkusisty – Johan Koleberg, może nie jest jakimś scenicznym zwierzem, ale umiejętności ma na pewno spore. Swoje obowiązki wykonywał beż żadnych zastrzeżeń, zawodowstwo i tyle.

Tego wieczoru można było jeszcze usłyszeć „Crimson Thunder”, popularny „Last Man Standing” czy też metalowy hymn w postaci „Let The Hammer Fall”. Fanów wczesnej twórczości na pewno ucieszyła składanka utworów z debiutanckiego „Glory To The Brave”, albumu, który zapoczątkował karierę HAMMERFALL. Nie obyło się również bez wspomnień Joacima, odnośnie pierwszej wizyty w Polsce; jak sam powiedział od tamtego czasu trochę się postarzeli, ale w środku nadal mają sporo energii, co dało się wyczuć! Oficjalny set zakończyły „Origins” oraz „Punish And Enslave”, który został poprzedzony przedstawianiem poszczególnych członków zespołu. Później zespół zniknął ze sceny, ale tylko na moment. Publiczność szybko sprawiła, że muzycy raz jeszcze chwycili za instrumenty. W ramach bisów zespół wykonał doskonały, premierowy „Hammer High”, „Bushido” oraz wielki hit w postaci „Hearts On Fire”, podczas którego publika wspierała zespół ze wszystkich sił, a dym gęsto strzelał ponad scenę. Niestety tym utworem HAMMERFALL zakończył ten jakże udany wieczór. Publiczność chciała więcej, ale wiadomo jak jest.. wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Zastanawiające są jednak jedne z ostatnich słów Joacima Cans, który stwierdził, że wrócą do Polski niebawem i tego pozostaje się trzymać.

Podsumowując, HAMMERFALL dał świetny koncert, a samo wydarzenie (również dzięki supportom) było nie lada gratką dla fanów power metalu. Kto nie był, niech żałuje! Tego wieczoru Progresja ewidentnie tętniła życiem, a energia biła ze sceny. Takie koncerty pozostają w pamięci na długo. Szkoda tylko, że setlista nie obfitowała w większą liczbę akcentów spod znaku „Legacy Of Kings” – mam sentyment do tej płyty… Tak czy inaczej, było warto ruszyć cztery litery z domu i znosić powrót, mimo dokuczliwej mgły na drodze. Czego to się nie robi dla muzyki (śmiech).

20170204
20170204
20170204
20170204
20170204
20170204
20170204

Marcin Magiera

Dodaj komentarz