Od czasu, kiedy po raz pierwszy widziałem HAMMERFALL, szwedzkiego
reprezentanta power metalu minęło już blisko 20 lat! Wówczas zespół (w
roli niespodzianki) promował swoje pierwsze wydawnictwo „Glory To The
Brave” podczas Metalmanii w 1998 roku. Pamiętam z jak dużym entuzjazmem
został przyjęty wówczas ich występ… Stąd też, kiedy nadarzyła się
sposobność ponownego zobaczenia twórców „Legacy Of Kings” po tylu
latach, nie mogłem sobie odmówić takiej przyjemności, szczególnie, że
ich ostatni „Built To Last” zrobił na mnie spore wrażenie. Poza tym
byłem ciekaw jak w chwili obecnej Cans/Dronjak i spółka radzą sobie na
żywo.. Już teraz mogę śmiało stwierdzić – radzą sobie wyśmienicie! Ale
od początku, bo przecież występ gwiazdy wieczoru poprzedzały jeszcze
dwie grupy (LANCER i GLORYHAMMER).
Od razu trzeba nadmienić i (przede wszystkim) pochwalić organizatora za
punktualność, dbałość o to by tzw. „czasówka” była przestrzegana w
100%. Wrota klubu otworzono o czasie i w tym momencie (już) dość liczna
kolejka zaczęła się „przelewać” do wnętrza klubu. Szybki rekonesans po
stoisku z „merchem” i szybko w dogodne miejsce w pobliżu sceny. Czasu
nie było wiele, bo już pół godziny od otwarcia na scenę wkroczyła
pierwsza ekipa. Rozruszanie zziębniętej publiczności przypadło w udziale
Szwedom z LANCER, którzy tego wieczoru promowali swój najnowszy album
„Mastery”. W ramach jego promocji panowie zagrali „Dead Rising Tower”,
„Future Millennia” oraz „Mastery” w trakcie, którego wokalista
wymachiwał głową, znaną z okładki płyty. Oprócz premierowego materiału
nie zabrakło kawałków z wcześniejszego repertuaru. Stąd też zespół
wykonał „Purple Skies”, „Behind The Walls” oraz na sam koniec „Masters
And Crowns”. Panowie na scenie dawali z siebie ile tylko wlezie i o
stagnacji scenicznej nie było mowy. Dobre wrażenie robił charyzmatyczny
wokalista, którego maniera oraz barwa głosu cholernie przypomniały
byłego wokalistę HELLOWEEN, Michalea Kiske. Frontman co rusz starał się
zagrzewać publiczność do wspólnej zabawy i trzeba przyznać, że jego
propozycje spotykały się z pozytywnym przyjęciem. Zagrali bardzo zwięzły
i na pewno treściwy set, który z pewnością można uznać za udane i
gorące otwarcie wieczoru.
Nie minęło zbyt wiele czasu, a chwilę później z głośników wydobywały
się dźwięki filmowego intro poprzedzające występ grupy GLORYHAMMER. Jak
dało się zauważyć, brytyjska formacja zyskuje coraz większe uznanie w
naszym kraju, co ewidentnie potwierdzała frekwencja zwolenników zespołu.
Nie tak dawno ów specyficzna drużyna gościła w tym samym klubie,
poprzedzając występ STRATOVARIUS w 2015 roku. Już wtedy dało się
zaobserwować ożywienie wśród zgromadzonych, ale tego wieczoru atmosfera
była jeszcze bardziej gorąca. Osobiście nadal nie mogę zdzierżyć
scenicznego image’u tejże grupy, ocierającego się dość mocno o granicę
kiczu (jeszcze te złote spodnie i kosmiczne okulary wokalisty…
zgroza!) Tym niemniej muzycznie panowie radzą sobie na scenie jak
trzeba, a same kompozycje wywołują zdecydowanie pozytywne odczucia.
Przewodzony przez energicznego Thomasa Winklera zespół w dalszym ciągu
promował swój drugi krążek z 2015 roku. Na pierwszy ogień poszły „Rise
Of The Chaos Wizards” oraz „Legend Of The Astral Hammer”, którego refren
jak już zagnieździ się w głowie, to przez dłuższy czas nie chce jej
opuścić. Podczas tego właśnie numeru wokalista wykonywał zamaszyste
ruchy, obfitym (jedynie) gabarytowo młotem (zabawnie to wyglądało)
tocząc też bój z zielonym „goblinem”, który ni stąd ni zowąd wtargnął na
scenę. W następnej kolejności panowie sięgnęli po materiał z
debiutanckiej płyty wykonując „Hail To Crail”, po którym to wśród
zgromadzonych wokalista wszedł w kontakt z niejakim Danielem „Wojtkiem”,
co wywołało pewne rozbawienie. Następnie znów wrócili w świeższe rejony
prezentując „Questlords Of Inverness, Ride To The Galactic Fortress!”
oraz „The Hollywood Hootsman”. W między czasie na scenę dostarczono
piwo, które jednym duszkiem wysączył barbarzyńsko wyglądający basista.
Był on ochoczo i żywo dopingowany przez publiczność, która krzyczała
„hoots, hoots!!!”. Następnie po wykonaniu starszego „Angus McFife” na
scenie zrobiło się biagająco – tanecznie za sprawą nośnego „Universe On
Fire” z dyskotekowymi bitami. Na koniec panowie wykonali „pieśń” o
jednorożcu i przy dźwiękach outro żegnali się radośnie z publicznością
wyśpiewując kolejne wersy podniosłych treści. Publiczność w tym momencie
domagała się bisów, ale jak wiadomo… czas, czas, czas…
Nastała półgodzinna przerwa, podczas której techniczni uwijali się w
pośpiechu szykując scenę dla gwiazdy wieczoru – wszystko musiało być
przygotowana jak należy (i było!). Cała oprawa i wystrój – co zrozumiałe
– nawiązywała do klimatu okładki „Built To Last”. To właśnie z powodu
wydania tego albumu, Szwedzi ruszyli w trasę odwiedzając również Polskę.
Tłum sukcesywnie gęstniał, a pod sceną zrobiło się naprawdę tłoczno. O
21-ej oczekiwanie dobiegło końca! HAMMERFALL powitał licznie przybyłych
podniosłym „Hector’s Hymn” z poprzedniej płyty, który na żywo
prezentował się wręcz wybornie. Zaraz po nim panowie sięgnęli po „Riders
Of The Storm” z cenionego przez fanów „Crimson Thunder”, podczas
którego dym wzbił się w powietrze. Bez chwili wytchnienia, zespół
zaprezentował coś nowego, eksplodując energicznym „Bring It!”. Dopiero
wtedy Joacim Cans przywitał zgromadzoną publiczność. Wokalista nie
wdawał się w niepotrzebne narracje, mówił konkretnie, a ludzie
entuzjastycznie reagowali na wszelkie próby wspólnego kontaktu.
Po ognistym przywitaniu Oscar Dronjak (uwagę zwracała jego gitara
stylizowana na młot Hectora) i spółka nie zamierzali zwalniać tempa i
odegrali kolejne hity w postaci: „Blood Bound”, „Any Means Necessary”
oraz jeszcze starszego „Renegade”. Każdy z utworów spotkał się z
entuzjastycznym przyjęciem, a Joacim na każdym kroku mógł liczyć na
wokalne wsparcie. Chwilę później zespół powrócił do promocji nowego
materiału i wykonał „Dethrone And Defy”, który z odegranym chwilę
później „Built To Last” zakończył przygodę z ostatnim wydawnictwem
(przynajmniej w części oficjalnej). Muzycy nie zamierzali się oszczędzać
i aktywnie wykonywali kolejne utwory. Świetne wrażenie robiły
synchronizowane ruchy gitarzystów (jak za starych, dobrych czasów).
Również Joacim nie budził wokalnych zastrzeżeń, radził sobie ze
wszystkim z naturalną łatwością. Przynajmniej w miejscu, jakie
zajmowałem nie dało się słyszeć niedociągnięć. W ogóle dało się
zauważyć, że muzycy mają duże doświadczenie sceniczne, każdy wiedział
gdzie jest jego miejsce w danym momencie. Warto też wspomnieć o świeżym
nabytku zespołu, w postacie nowego perkusisty – Johan Koleberg, może nie
jest jakimś scenicznym zwierzem, ale umiejętności ma na pewno spore.
Swoje obowiązki wykonywał beż żadnych zastrzeżeń, zawodowstwo i tyle.
Tego wieczoru można było jeszcze usłyszeć „Crimson Thunder”, popularny
„Last Man Standing” czy też metalowy hymn w postaci „Let The Hammer
Fall”. Fanów wczesnej twórczości na pewno ucieszyła składanka utworów z
debiutanckiego „Glory To The Brave”, albumu, który zapoczątkował karierę
HAMMERFALL. Nie obyło się również bez wspomnień Joacima, odnośnie
pierwszej wizyty w Polsce; jak sam powiedział od tamtego czasu trochę
się postarzeli, ale w środku nadal mają sporo energii, co dało się
wyczuć! Oficjalny set zakończyły „Origins” oraz „Punish And Enslave”,
który został poprzedzony przedstawianiem poszczególnych członków
zespołu. Później zespół zniknął ze sceny, ale tylko na moment.
Publiczność szybko sprawiła, że muzycy raz jeszcze chwycili za
instrumenty. W ramach bisów zespół wykonał doskonały, premierowy „Hammer
High”, „Bushido” oraz wielki hit w postaci „Hearts On Fire”, podczas
którego publika wspierała zespół ze wszystkich sił, a dym gęsto strzelał
ponad scenę. Niestety tym utworem HAMMERFALL zakończył ten jakże udany
wieczór. Publiczność chciała więcej, ale wiadomo jak jest.. wszystko co
dobre, kiedyś się kończy. Zastanawiające są jednak jedne z ostatnich
słów Joacima Cans, który stwierdził, że wrócą do Polski niebawem i tego
pozostaje się trzymać.
Podsumowując, HAMMERFALL dał świetny koncert, a samo wydarzenie
(również dzięki supportom) było nie lada gratką dla fanów power metalu.
Kto nie był, niech żałuje! Tego wieczoru Progresja ewidentnie tętniła
życiem, a energia biła ze sceny. Takie koncerty pozostają w pamięci na
długo. Szkoda tylko, że setlista nie obfitowała w większą liczbę
akcentów spod znaku „Legacy Of Kings” – mam sentyment do tej płyty…
Tak czy inaczej, było warto ruszyć cztery litery z domu i znosić powrót,
mimo dokuczliwej mgły na drodze. Czego to się nie robi dla muzyki
(śmiech).







Marcin Magiera