Jeśli w czerwcowy upalny dzień jedziesz przez pół Polski, aby wybrać się
na koncert zespołu, który nie występował na scenie od ponad czterech
lat, to znaczy że sympatia, jakim go darzysz jest ogromna. Nie będę
kłamał, Love De Vice zalicza się do tego grona.
Ostatni raz zagrali w listopadzie 2011 roku w katowickim Teatrze
Śląskim. Byłem tam zresztą i do dziś mam bardzo miłe wspomnienie z tego
koncertu (dla tych którzy nie widzieli, polecam DVD „Silesian Night
11.11.11”) – możliwość spotkania, pogadania i wymiany uwag z muzykami to
zawsze fajny dodatek do „części właściwej”. Od tamtego występu minęło
szmat czasu. Sam w to początkowo nie mogłem uwierzyć, ale taka jest
prawda. Tak długiej przerwy nie było jednak czuć w piątkowy wieczór,
kiedy to Love De Vice zaprezentowali się przed publicznością w
warszawskim klubie Stodoła.
Okazją do spotkania było wydanie nowego studyjnego albumu pod tytułem
„Pills”, który tego samego dnia ukazał się na rynku muzycznym. Albumu
świetnego, potwierdzającego, że chłopakom pomysły na utwory chyba się
nie kończą i wciąż zaskakują coraz to lepszymi numerami. Tak więc nic
dziwnego, że większość czasu poświęcili na promowanie swojego
najmłodszego „dziecka”. Nie zapomnieli jednak o rzeczach starszych. Na
otwarcie potężny „Once you were (a Giant)”, którym to kilka lat temu
podbili serca słuchaczy jednej ze stacji radiowych w Polsce. Oprócz tego
mogliśmy usłyszeć: utwór tytułowy z debiutu, „Foggy Future”, kolejny
„hit” w dyskografii LDV, który zabrzmiał jeszcze mocniej niż na płycie
czy przepiękny „Kiss Goodbye” tuż przed bisem. Była także wyczekiwana
przez publiczność „Rebecca” – nie wydana na żadnym długograju, dostępna
tylko na jednym z singli. Niezapomnianym momentem było zagranie
13-minutowego „Letter in a Minor”, którego się tak naprawdę nie
spodziewałem. Liczyłem po cichu, że może się na niego skuszą. Nie
nastawiałem się, aby później nie było rozczarowania. Pierwsze jego
dźwięki wywołały u mnie euforię. To jeden z tych momentów, kiedy solówki
(i nie tylko) powodują ciarki na całym ciele. Jeśli kiedyś postawią im
pomnik, to właśnie za tego kolosa.
Najbardziej jednak byłem ciekawy jak wypadną na żywo rzeczy ze
świeżutkiego „Pills”. Obaw nie było, ale zastanawiałem się czy dorównają
one „koncertowym klasykom”. Po pierwszych taktach „No Escape” nie
miałem już żadnych złudzeń. Transowy „Ritual” (świetna solówka
„Messiego”, czyli Andrzeja Archanowicza), promujący całość „Afraid” z
wyeksponowanymi klawiszami czy rzeczy spokojniejsze, jak „Best of
Worlds” (mój osobisty faworyt z trzeciego krążka) i tytułowy – to
idealne kawałki do grania przed publicznością. Klimat podtrzymał „With
you Now” z „Numaterial”. Chwila ukojenia zawsze się przyda. Zwłaszcza,
że jak wspomniałem wcześniej, Love De Vice to petarda koncertowa. W
studiu wypadają bardzo przekonująco, ale dopiero na żywo można przekonać
się o ich prawdziwej sile (energia, energia i jeszcze raz energia!) i
potencjale. To wszystko robi – mam takie wrażenie – dobra atmosfera
wewnątrz. Między muzykami jest ta specyficzna chemia (uśmiechy, były
nawet „żółwiki” podczas jednego z utworów), przerwy koncertowej nie było
więc widać. Naprawdę życzę każdej grupie, żeby tak dobrze prezentowała
się po dłużej nieobecności. Na koniec muszę wspomnieć o Robercie Pełce –
kolejny raz utwierdził mnie w przekonaniu, że gdyby istniała nagroda
dla najbardziej szalonego basisty, który nie może ustać w jednym
miejscu, spokojnie znalazłby się na podium.
Przerwę między meczami Euro 2016 można spożytkować na różne sposoby. Ja
wyjazdu do Warszawy na pewno nie żałuję, pomimo tego, że człowiek wracał
po całym dniu umordowany jak nigdy. Po takim koncercie o dyskomforcie
się jednak zapomina. Love De Vice zrobili to, co mieli zrobić –
„roznieśli” Stodołę w dobrym tego słowa znaczeniu. Teraz tylko czekać na
występ gdzieś bliżej. Może Katowice?. Panowie, „RockArea on Stage”
czeka na Was z otwartymi rękoma.
Setlista:
Once you were (a Giant); Dreamland; No Escape; Wild Ride; Best of
Worlds; Foggy Future; With You Now; Afraid; Ritual; Rebecca; Pills;
Letter in a Minor; Hell on Earth; Kiss Goodbye; bis: Afraid.



Szymon Bijak
Zdjęcia: Piotr Wyparło