Bywa tak, że w obecnych czasach klęski urodzaju, musimy zrezygnować z
pewnych rozrywek. Zdarza się, że musimy wybrać z kilku wydarzeń, a to ze
względów ekonomicznych, albo z uwagi na inne zobowiązania. Jesli chodzi
o koncerty zdarza nam się zrezygnować choćby z takiego powodu, ze dana
grupa odwiedza nasz kraj regularnie – i mówimy sobie, że „może następnym
razem”. Innym, częstym powodem jest bieżący repertuar, który po
niezbyt porywającej płycie studyjnej planujemy odpuścić.
Żaden z powyższych powodów nie miał uzasadnienia w przypadku lutowej
wizyty grupy HELLOWEEN w stołecznej Progresji. Nie dość, że zespół może
pochwalić się porządną płytą, wydaną w zeszłym roku „My God-Given
Right”, to jeszcze obecny skład wydaje się być na energetycznej fali
wznoszącej (co zaobserwować od lat).
Ewidentnym bodźcem dla lwiej części niemal po brzegi wypełnionej sali
był występ przemeblowanej grupy RAGE. Trio pod wodzą Petera Wagnera
świętowało niedawno jubileusz wydania klasycznego albumu „Black in Mind”
więc z tamtego okresu należało się spodziewać znacznej części
repertuaru.
Na wstępie poświęcę jednak akapit na opis występu supportu. Bowiem COP
UK, o ile kompletnie nie zachęcił mnie utworami umieszczonymi w sieci,
tak (paradoksalnie) mimo słabego nagłośnienia zasiał we mnie ziarenko
zainteresowania.
Zespół stawiał na show, muzycy biegali po scenie i namawiali publiczność
do współpracy, co najmniej jakby byli co-headlinerem. Wydaje mi się, że
albo instrumenty były niezbyt dobrze zestrojone, albo chłopaki mieli
słabe odsłuchy, bo można było odnieść wrażenie, przez cały koncert, że
gitarzyści grają zupełnie co innego niż reszta.
ALE! To co mnie ujęło, to sposób budowania melodii, chóry – i energia
jaką chłopaki potrafili wykrzesać. I tym właśnie wkupili się w łaski
publiki, która nie była dłużna i przygotowała im całkiem przyzwoity
odbiór.
Dla mnie (i nie tylko) współgwiazdą wieczoru był RAGE. Minęło już kilka
lat jak widziałem ich na żywo, a tym razem miałem i nadzieje i obawy. Po
pierwsze historia grupy, najpierw podzielenie na dwie frakcje: RAGE i
LMO, a następnie zupełna rozsypka składu, pozwalały domniemywać, że
zespół przygotował raczej prostszy heavy metalowy set. Do tego ostatnia,
wspomniana trasa jubileuszowa… z kolei po występie źle zestrojonego
supportu obawiałem się, jak zostanie nagłośniony RAGE. Obawy były
bezzasadne. Nie dość że zespół brzmiał soczyście i klarownie, to jeszcze
swoją energią od pierwszych dźwięków kupili publikę. Okazuje się, że
Wagner dobrał sobie naprawdę fajny skład. Muzycy występujący z nim w
swoich regularnych bandach byli również wokalistami, co przełożyło się
na rewelacyjne odśpiewywanie chórów i refrenów.
Peavy z kolei okazał się frontmanem pełną gębą. Naparzając na swoim
basie wyśpiewywał i wykrzykiwał kolejne klasyczne utwory i porywał
publiczność. Szczerze powiedziawszy po koncercie słyszało się uwagi, że
to właśnie RAGE skradło ten wieczór gwieździe koncertu.
Mieli tak entuzjastyczny odbiór, że Wagner co chwilę wymieniał
zaskoczone spojrzenia z pozostałymi muzykami, jakby nie dowierzał w to
co się właśnie przed nim dzieje. Rage prezentowali utwory głownie sprzed
ery Smolskiego (czego można się było domyśleć) sięgając aż po płytę
„Perfect Man”, ale najwięcej kawałków pojawiło się z „Black in Mind” i
„End of all Days”.
Rewelacją setu był wpleciony w „Higher Than A Sky”, „Holy Diver”,
zaśpiewany przez Marcosa Rodrígueza, ale na scenie pojawili się także
członkowie C.O.P. UK, by wspólnie odśpiewać ten hymn.
RAGE zostawili nas z rozdziawionymi buziami i pewnym niedosytem, a znany
zapewne już wszystkim nowy kawałek „My Way” jeszcze bardziej dynamiczny
niż na singlu, tylko zaostrzył apetyty na nowy studyjny krążek, który
zapowiadany jest na czerwiec.
HELLOWEEN pojawił się dokładnie o czasie (zaczyna mi się podobać takie
podejście). Na scenie przygotowanej jak dla prawdziwej gwiazdy, z
tematyczną kurtyną i akcentami z grafiką z ostatniej płyty. Muzycy
postawieni byli na scenie tak, by można ich było widzieć, słyszeć i
sfotografować z każdego miejsca sali. Poza tym często przemieszczali
się, nie szczędzili też rzucania piórek w publiczność.
Grupa, zupełnie jak ich poprzednicy, bawiła się na scenie świetnie.
Niewiele było trzeba by wywołać publiczność do wspólnych zabaw i
śpiewów. Wbrew przypuszczeniom, z nowej płyty zagrali zaledwie trzy
utwory, natomiast uwagę skupili na okresie „Time of the oath”, z którego
to albumu usłyszeliśmy aż cztery kawałki. Cieszyło też to że sięgnęli
do „Dark Ride” z którego wybrzmiał „Mr Torture”. Miłe było to, że kilka
utworów, których nie było szans zagrać, zaprezentowano w formie
meedleyu, który rozpoczął „Halloween” a zakończył „Keeper”.
Zespół nie szczędził solówek. Tradycyjnie zatem usłyszeliśmy całkiem
udany popis Dannyego Loebe. Szokowała nieco aparycja Saschy Gestnera
(ulizana fryzura i pozbycie się solidnej brody), przez co wygląda
obecnie jak członek boysbandu, ale to co wyprawia z gitarą, potrafi
wynagrodzić mankamenty wizualne. Już od jakiegoś czasu najsłabszym
ogniwem zespołu jest jego wokalista, ale Andi Deris, postanowił nie
rzucać się z motyką na słońce i dość strategicznie unika zabójczych
górek, lub je przearanżował.
Faktem jest że dostawał chrypy i zadyszki… Jednakże wiek, staż… a i
poprzednie koncerty przygotowały mentalnie publiczność do takich doznań.
Szczerze mówiąc widziałem już koncerty Helloween na których wypadł
gorzej – więc właściwie nie było źle.
Ostatnia płyta studyjna Helloween bardzo mi się podoba, ale ten koncert
nakręcił mnie pozytywnie na wiele, wiele dni. Ich płyty nie opuszczały
mojego odtwarzacza jeszcze długo. Solidnie zaopatrzone stoisko z merchem
mogło zadowolić najwybredniejszych fanów dyniogłowych, czego absolutnie
nie można powiedzieć o sklepiku RAGE. Tutaj pozostaliśmy z mega
niedosytem. Cóż może następnym razem…
Warszawski koncert gwiazd niemieckiego heavy był świetny, a już w
kolejnym tygodniu mieliśmy okazję zobaczyć Primal Fear. Normalnie,
klęska urodzaju!
Piotr Spyra