2016.02.16 – Helloween, Rage, C.O.P. UK – Warszawa

160216-helloween

Bywa tak, że w obecnych czasach klęski urodzaju, musimy zrezygnować z pewnych rozrywek. Zdarza się, że musimy wybrać z kilku wydarzeń, a to ze względów ekonomicznych, albo z uwagi na inne zobowiązania. Jesli chodzi o koncerty zdarza nam się zrezygnować choćby z takiego powodu, ze dana grupa odwiedza nasz kraj regularnie – i mówimy sobie, że „może następnym razem”. Innym, częstym powodem jest bieżący repertuar, który po niezbyt porywającej płycie studyjnej planujemy odpuścić.
Żaden z powyższych powodów nie miał uzasadnienia w przypadku lutowej wizyty grupy HELLOWEEN w stołecznej Progresji. Nie dość, że zespół może pochwalić się porządną płytą, wydaną w zeszłym roku „My God-Given Right”, to jeszcze obecny skład wydaje się być na energetycznej fali wznoszącej (co zaobserwować od lat).
Ewidentnym bodźcem dla lwiej części niemal po brzegi wypełnionej sali był występ przemeblowanej grupy RAGE. Trio pod wodzą Petera Wagnera świętowało niedawno jubileusz wydania klasycznego albumu „Black in Mind” więc z tamtego okresu należało się spodziewać znacznej części repertuaru.

Na wstępie poświęcę jednak akapit na opis występu supportu. Bowiem COP UK, o ile kompletnie nie zachęcił mnie utworami umieszczonymi w sieci, tak (paradoksalnie) mimo słabego nagłośnienia zasiał we mnie ziarenko zainteresowania.
Zespół stawiał na show, muzycy biegali po scenie i namawiali publiczność do współpracy, co najmniej jakby byli co-headlinerem. Wydaje mi się, że albo instrumenty były niezbyt dobrze zestrojone, albo chłopaki mieli słabe odsłuchy, bo można było odnieść wrażenie, przez cały koncert, że gitarzyści grają zupełnie co innego niż reszta.
ALE! To co mnie ujęło, to sposób budowania melodii, chóry – i energia jaką chłopaki potrafili wykrzesać. I tym właśnie wkupili się w łaski publiki, która nie była dłużna i przygotowała im całkiem przyzwoity odbiór.

Dla mnie (i nie tylko) współgwiazdą wieczoru był RAGE. Minęło już kilka lat jak widziałem ich na żywo, a tym razem miałem i nadzieje i obawy. Po pierwsze historia grupy, najpierw podzielenie na dwie frakcje: RAGE i LMO, a następnie zupełna rozsypka składu, pozwalały domniemywać, że zespół przygotował raczej prostszy heavy metalowy set. Do tego ostatnia, wspomniana trasa jubileuszowa… z kolei po występie źle zestrojonego supportu obawiałem się, jak zostanie nagłośniony RAGE. Obawy były bezzasadne. Nie dość że zespół brzmiał soczyście i klarownie, to jeszcze swoją energią od pierwszych dźwięków kupili publikę. Okazuje się, że Wagner dobrał sobie naprawdę fajny skład. Muzycy występujący z nim w swoich regularnych bandach byli również wokalistami, co przełożyło się na rewelacyjne odśpiewywanie chórów i refrenów.
Peavy z kolei okazał się frontmanem pełną gębą. Naparzając na swoim basie wyśpiewywał i wykrzykiwał kolejne klasyczne utwory i porywał publiczność. Szczerze powiedziawszy po koncercie słyszało się uwagi, że to właśnie RAGE skradło ten wieczór gwieździe koncertu.
Mieli tak entuzjastyczny odbiór, że Wagner co chwilę wymieniał zaskoczone spojrzenia z pozostałymi muzykami, jakby nie dowierzał w to co się właśnie przed nim dzieje. Rage prezentowali utwory głownie sprzed ery Smolskiego (czego można się było domyśleć) sięgając aż po płytę „Perfect Man”, ale najwięcej kawałków pojawiło się z „Black in Mind” i „End of all Days”.
Rewelacją setu był wpleciony w „Higher Than A Sky”, „Holy Diver”, zaśpiewany przez Marcosa Rodrígueza, ale na scenie pojawili się także członkowie C.O.P. UK, by wspólnie odśpiewać ten hymn.
RAGE zostawili nas z rozdziawionymi buziami i pewnym niedosytem, a znany zapewne już wszystkim nowy kawałek „My Way” jeszcze bardziej dynamiczny niż na singlu, tylko zaostrzył apetyty na nowy studyjny krążek, który zapowiadany jest na czerwiec.

HELLOWEEN pojawił się dokładnie o czasie (zaczyna mi się podobać takie podejście). Na scenie przygotowanej jak dla prawdziwej gwiazdy, z tematyczną kurtyną i akcentami z grafiką z ostatniej płyty. Muzycy postawieni byli na scenie tak, by można ich było widzieć, słyszeć i sfotografować z każdego miejsca sali. Poza tym często przemieszczali się, nie szczędzili też rzucania piórek w publiczność.
Grupa, zupełnie jak ich poprzednicy, bawiła się na scenie świetnie. Niewiele było trzeba by wywołać publiczność do wspólnych zabaw i śpiewów. Wbrew przypuszczeniom, z nowej płyty zagrali zaledwie trzy utwory, natomiast uwagę skupili na okresie „Time of the oath”, z którego to albumu usłyszeliśmy aż cztery kawałki. Cieszyło też to że sięgnęli do „Dark Ride” z którego wybrzmiał „Mr Torture”. Miłe było to, że kilka utworów, których nie było szans zagrać, zaprezentowano w formie meedleyu, który rozpoczął „Halloween” a zakończył „Keeper”.
Zespół nie szczędził solówek. Tradycyjnie zatem usłyszeliśmy całkiem udany popis Dannyego Loebe. Szokowała nieco aparycja Saschy Gestnera (ulizana fryzura i pozbycie się solidnej brody), przez co wygląda obecnie jak członek boysbandu, ale to co wyprawia z gitarą, potrafi wynagrodzić mankamenty wizualne. Już od jakiegoś czasu najsłabszym ogniwem zespołu jest jego wokalista, ale Andi Deris, postanowił nie rzucać się z motyką na słońce i dość strategicznie unika zabójczych górek, lub je przearanżował.
Faktem jest że dostawał chrypy i zadyszki… Jednakże wiek, staż… a i poprzednie koncerty przygotowały mentalnie publiczność do takich doznań. Szczerze mówiąc widziałem już koncerty Helloween na których wypadł gorzej – więc właściwie nie było źle.

Ostatnia płyta studyjna Helloween bardzo mi się podoba, ale ten koncert nakręcił mnie pozytywnie na wiele, wiele dni. Ich płyty nie opuszczały mojego odtwarzacza jeszcze długo. Solidnie zaopatrzone stoisko z merchem mogło zadowolić najwybredniejszych fanów dyniogłowych, czego absolutnie nie można powiedzieć o sklepiku RAGE. Tutaj pozostaliśmy z mega niedosytem. Cóż może następnym razem…
Warszawski koncert gwiazd niemieckiego heavy był świetny, a już w kolejnym tygodniu mieliśmy okazję zobaczyć Primal Fear. Normalnie, klęska urodzaju!

Piotr Spyra

Dodaj komentarz