Nie dalej jak trzy miesiące temu warszawska publiczność rozkoszowała się
występem FISHA i w całości wykonanym przez artystę legendarnym już
niemal albumem Misplaced Childhood. Tym razem do stolicy zawitał
znakomity gitarzysta i współzałożyciel Marillion – Steve Rothery, który
wraz ze swoim zespołem miał zaprezentować materiał ze znakomitej solowej
płyty pt. Ghosts Of Pripyat, a w drugiej części koncertu również
wykonać materiał z niezapomnianego marillionowego krążka.
Było gitarzystów wielu… Nie będę ukrywał, że Steve Rothery od ponad
trzydziestu lat jest jednym z moich ulubionych muzyków. Pierwsze płyty
Marillion na zawsze wejdą do kanonu moich ukochanych krążków, a solówki
wielkiego Mistrza do dziś przyprawiają mnie o gęsią skórkę na plecach. Z
tym większą ciekawością sięgnąłem kilka miesięcy temu po pierwszy
solowy album artysty i muszę przyznać, że się nie zawiodłem. Długie,
rozbudowane muzycznie i aranżacyjnie utwory, okraszone znakomitymi
dźwiękami gitary Rotherego od pierwszego przesłuchania wzbudziły moją
sympatię. W warszawskiej Progresji mogliśmy przesłuchać prawie całą
płytę (w sumie wybrzmiało pięć na siedem zamieszczonych na niej
utworów), a takie kawałki jak Morpheus, Old Man of The Sea czy
brawurowo wykonany Summer’s End – wzbudziły ogromny aplauz dość licznie
(jak na Warszawę niestety) zgromadzonej publiczności. Znakomicie
prezentował się też zespół Mistrza, w którym brylowali na co dzień
członkowie znanego bandu Panic Room – Dave Foster na gitarze oraz
przesympatyczny Yatim Halimi na basie.
Było gitarzystów wielu… ale chyba tylko Steve Rothery może z takim zębem
i lekkością wykonać materiał z doskonałego albumu Mispalced Childhood,
który wybrzmiał po 10 minutowej przerwie. Trochę obawiałem się, ze
gościnnie wykonujący wokal, na co dzień frontman zespołu SilMarillion
(wykonują covery Marillion) – Martin Jakubski nie udźwignie ciężaru
zastąpienia legendarnego Fisha, ale już po przepięknie zaśpiewanym
Keyleigh oraz moich ulubionym Lavender wiedziałem, że będzie inaczej.
Nie boję się stwierdzenia, że Martin wypadł o niebo lepiej od Pana Ryby z
listopadowego koncertu, a jego barwa głosu momentami wręcz przypominała
głos Dereka Dicka, ale tego z lat 80-tych….
Po naprawdę udanie wykonanym materiale z płyty, która niedawno
obchodziła 30-lecie istnienia Steve Rothery Band wykonał na bis kilka
niezapomnianych kawałków z repertuaru Marillion. Nie zabrakło głośno
skandowanego przez publiczność Fugazi, genialnego Slainte Mhath z trochę
niedocenianej płyty Clutching At Straws, prześlicznie zagranego
Incubus czy Sugar Mice. Na koniec Steve zaskoczył publikę hogartowskim
klasykiem Afraid Of Sunlight. I tak minęły ponad dwie, niezapomniane
chyba dla każdego, godziny czarującej muzyki z Wielkim Artystą na
scenie.
Było gitarzystów wielu…ale chyba żaden mnie tak nie zaskoczył na
koncercie jak Rothery. Do tej pory widziałem go kilka razy na występach
Marillion. Zawsze sprawiał wrażenie trochę człowieka stojącego z boku,
wyciszonego, choć przecież z pierwszego składu Marillion ostał się tylko
on sam. Kiedyś chciałem zamienić z nim zaraz po występie parę słów i
jakież było moje zdziwienie, gdy usłyszałem od managera zespołu, że
Steve poszedł …do autobusu spać, podczas gdy jego koledzy w kuluarach
nieźle balowali przy zimnym piwku… Tymczasem w Progresji poznałem innego
Rothery. Wyluzowany, roześmiany, po niemal każdym utworze zagadywał
warszawską publiczność, żartując i puszczając oko do widzów. Po
koncercie jako jeden z pierwszych członków zespołu przyszedł do fanów
podpisywać płyty, chętnie robił z nimi zdjęcia i odpowiadał na liczne
pytania.
Było gitarzystów wielu… ale magiczny Steve Rothery jest tylko jeden! I
niech żałują ci, którzy nie widzieli go na warszawskiej scenie, nie
uścisnęli mu ręki i nie poklepali po plecach… Taka okazja pewnie nie
prędko się powtórzy, bo na koncertach Marillion to jednak trochę inny
Steve…
Legendarnego gitarzystę podziwiał
Andrzej „Gandalf” Baczyński
Zdjęcia: Marek „Grendel” Śmietański