ANNIHILATOR promujący swój nowy album Suicide Society na jesień 2015
przygotował europejską trasę, w ramach której zaplanowano dwie
lokalizacje w naszym kraju. Na supporty tym razem załapały się
heavy/hard rockowy klifornijski ARCHER i australijscy thrasherzy z
HARLOTT.
Na koncert krakowski przybyliśmy z pewnym wyprzedzeniem czasowym, co
pozwoliło nam na dość komfortowe zaznajomienie się z bogatym stoiskiem z
merchem wszystkich zespołów. Ceny płyt supportów były okazyjne w
związku z tym co rusz widziało się kogoś dzierżącego taki krążek. Na
sali nie zabrakło jednak fanów ubranych w koszulki i bluzy z najnowszej
kolekcji Annihilator – mimo iż te z kolei do najtańszych nie należały.
Ale za to była to jedyna okazja na ich nabycie.
Wszystko tego wieczoru odbyło się z iście zegarmistrzowską precyzją.
Archer pojawił się na scenie zgodnie z rozpiską i zaprezentował
półgodzinny set, który zadowolił wszystkich obecnych. Sala Fabryki
wypełniona wówczas w połowie przyjęła amerykanów gorąco, a trio
zachowywało się na scenie z takim zaangażowaniem jakby grali co najmniej
dla publiczności stadionowej. Tryskający humorem i energią muzycy
komplementowali polską publiczność – i zachwyceni byli urodą Polek.
Rozstawione na scenie kurtyny z wizerunkiem okładki ich ostatniego
albumu zachęcały do zapamiętania ich nazwy logo i muzyki. Świetna
dyspozycja i całkiem przyzwoite nagłośnienie sprawiły, że po ich
koncercie przy stoisku z gadżetami ponownie się zagęściło.
Harlott prezentował z grubsza podobny gatunek do gwiazdy wieczoru, nie
dziwota że podczas ich występu sala wypełniła się niemal po brzegi.
Podobnie jak ich poprzednicy, Australijczycy grali nieco bardziej
wysunięci do przodu, z dodatkowym zestawem perkusyjnym. Niestety podczas
ich występu to z perkusją ktoś przedobrzył. Stopa była tak koszmarnie
zestrojona, że momentami (przepraszam za kolokwializm) pierdziała. Poza
tym jednak zespół zrobił również niezłe wrażenie brzmieniowe. Kompozycje
obliczone na atak gitar i nieco wrzasku kupiły publikę i ta
uczestniczyła chętnie w wykrzykiwaniu refrenów. Zaledwie jedna osoba
więcej na scenie sprawiała wręcz wrażenie tłoku, ale dzięki temu też że
zespół był wysunięty lekko do przodu łapał jakiś taki organiczny kontakt
z publiką jak na koncercie w szczelnie wypełnionej knajpie. Harlott
wszedł – zagrał i zdemolował publiczność. 35 minut minęło jak z bicza
strzelił i tylko oczekiwanie na Annihilator chyba sprawiło, że obyło się
bez gromkich wywoływań zespołu na bisy.
Podczas profilaktycznego sprawdzenia nagłośnienia, technicy
Kanadyjczyków przeszli przez scenę jak burza. Znad konsolety padły co
rusz komentarze „perfect”, co nastrajało optymistycznie. Koncert
Annihiltor rozpoczęły dźwięki „Rock You like a Hurricane” grupy
SCORPIONS – i zastanawiałem się jak grupa nawiąże tym wstępniakiem do
swojej twórczości. Nie nawiązała, bowiem niemal w ciemnościach utwór ten
wybrzmiał w całości. Następnie Annihilator pojawił się na scenie i
rozpoczął swój występ od „King of The Kill”. Jeśli chodzi o repertuar
zaprezentowany tego wieczoru – przyznam się, był mi znany bowiem
wcześniej sprawdziłem set z dnia poprzedniego (kiedy zespół zagrał w
Żlinie). Naturalnym zatem było, że skoro Waters powrócił za mikrofon, w
zestawie utworów pojawi się sporo utworów z jego „ery”. Nie mogło obyć
się także bez nowych kawałków – w końcu to promocja nowego albumu – oraz
garści klasyków. Ewidentnie chory tego dnia Jeff Waters przyznał, że
zastanawiali się nad odwołaniem koncertu z powodów zdrowotnych, ale
liczy na to że publiczność pomoże mu w refrenach. I tak się stało, tak
publika jak i drugi gitarzysta – Aaron Homa oraz basista Rich Hinks
wspomagali go dzielnie w chórach i refrenach. Głos Jeffa momentami
faktycznie się załamywał – ale powiem szczerze że niejednokrotnie
widziałem koncerty gdzie zdrowi wokaliści śpiewali gorzej technicznie.
Jeff nie blefował niejednokrotnie odwracał głowę od mikrofonu kichając i
kaszląc. Pełen klub odwdzięczał się zespołowi świetnym przyjęciem, a
podczas występu z twarzy muzyków nie schodziły uśmiechy. W pewnym
momencie (podczas „W.T.Y.D.”) Waters zaprosił na scenę parę dzieciaków,
którzy mogli obserwować występ do końca z boku sceny, otrzymali od
techników po piwie i zapewne zaliczyli koncert życia. Zresztą nie tylko
oni – w pewnym momencie Aaron Homa musiał stać niemal obok Jeffa, bo
zespół wyciągnął na scenę w sumie kilkanaście osób, które dodatkowo
otrzymały od ekipy technicznej po browarku.
Jako, że grupa ma w swoim repertuarze wiele kawałków często wymaganych
przez publiczność – część z nich musiała być zaprezentowana w ramach
meedleyu. Zespół właściwie nie schodził ze sceny przed bisami – wszystko
odbyło się tak płynnie i sprawnie jak tylko to możliwe. Perkusista
grupy Mick Herschaw uraczył nas przekapitalnym solo. Oczywiście publika
szalała najbardziej podczas wykonania takich numerów jak „Never,
Neverland” i „Alice in hell” w któego wstępie bas Richa Hinksa zabrzmiał
tak, że ciary przeszły po plecach. Ale w pamięci wszystkich na pewno
pozostanie brawurowe wykonanie „Brain Dance” z iście blues rockowym
wstępem. Cieszy też fakt że zespół odegrał kawałek „Trips and Tracks” z
płyty „Remains” – to chyba taka perełka w ramach tej trasy.
Nie był to mój pierwszy koncert ANNIHILATOR, ale muszę przyznać że
najlepszy. Przyznam się że jestem zagorzałym fanem tego oblicza grupy,
po prostu uwielbiam wokal Jeffa i nieco lżejsze – bardziej heavymetalowe
podejście z czasów „King of The Kill” i „Refresh The Demon”. Zespół
zagrał fantastyczny koncert – i mimo niedyspozycji głosowej lidera, nie
spotkałem nikogo niezadowolonego. Być może jeszcze ktoś zdoła przeczytać
tą relację przed koncertem warszawskim – zatem – jeśli jeszcze ktoś się
waha – gorąco polecam. ANNIHILATOR – jak sama nazwa wskazuje dosłownie
niszczy! I jeśli zastanawiacie się – czy wybrać koncert czy urodziny
cioci – poślijcie jej życzenia smsem – i marsz do Proximy!





Piotr Spyra