2015.10.23 – Annihilator, Harlott, Archer – Kraków

1510annihilator

ANNIHILATOR promujący swój nowy album Suicide Society na jesień 2015 przygotował europejską trasę, w ramach której zaplanowano dwie lokalizacje w naszym kraju. Na supporty tym razem załapały się heavy/hard rockowy klifornijski ARCHER i australijscy thrasherzy z HARLOTT.

Na koncert krakowski przybyliśmy z pewnym wyprzedzeniem czasowym, co pozwoliło nam na dość komfortowe zaznajomienie się z bogatym stoiskiem z merchem wszystkich zespołów. Ceny płyt supportów były okazyjne w związku z tym co rusz widziało się kogoś dzierżącego taki krążek. Na sali nie zabrakło jednak fanów ubranych w koszulki i bluzy z najnowszej kolekcji Annihilator – mimo iż te z kolei do najtańszych nie należały. Ale za to była to jedyna okazja na ich nabycie.

Wszystko tego wieczoru odbyło się z iście zegarmistrzowską precyzją. Archer pojawił się na scenie zgodnie z rozpiską i zaprezentował półgodzinny set, który zadowolił wszystkich obecnych. Sala Fabryki wypełniona wówczas w połowie przyjęła amerykanów gorąco, a trio zachowywało się na scenie z takim zaangażowaniem jakby grali co najmniej dla publiczności stadionowej. Tryskający humorem i energią muzycy komplementowali polską publiczność – i zachwyceni byli urodą Polek. Rozstawione na scenie kurtyny z wizerunkiem okładki ich ostatniego albumu zachęcały do zapamiętania ich nazwy logo i muzyki. Świetna dyspozycja i całkiem przyzwoite nagłośnienie sprawiły, że po ich koncercie przy stoisku z gadżetami ponownie się zagęściło.

Harlott prezentował z grubsza podobny gatunek do gwiazdy wieczoru, nie dziwota że podczas ich występu sala wypełniła się niemal po brzegi. Podobnie jak ich poprzednicy, Australijczycy grali nieco bardziej wysunięci do przodu, z dodatkowym zestawem perkusyjnym. Niestety podczas ich występu to z perkusją ktoś przedobrzył. Stopa była tak koszmarnie zestrojona, że momentami (przepraszam za kolokwializm) pierdziała. Poza tym jednak zespół zrobił również niezłe wrażenie brzmieniowe. Kompozycje obliczone na atak gitar i nieco wrzasku kupiły publikę i ta uczestniczyła chętnie w wykrzykiwaniu refrenów. Zaledwie jedna osoba więcej na scenie sprawiała wręcz wrażenie tłoku, ale dzięki temu też że zespół był wysunięty lekko do przodu łapał jakiś taki organiczny kontakt z publiką jak na koncercie w szczelnie wypełnionej knajpie. Harlott wszedł – zagrał i zdemolował publiczność. 35 minut minęło jak z bicza strzelił i tylko oczekiwanie na Annihilator chyba sprawiło, że obyło się bez gromkich wywoływań zespołu na bisy.

Podczas profilaktycznego sprawdzenia nagłośnienia, technicy Kanadyjczyków przeszli przez scenę jak burza. Znad konsolety padły co rusz komentarze „perfect”, co nastrajało optymistycznie. Koncert Annihiltor rozpoczęły dźwięki „Rock You like a Hurricane” grupy SCORPIONS – i zastanawiałem się jak grupa nawiąże tym wstępniakiem do swojej twórczości. Nie nawiązała, bowiem niemal w ciemnościach utwór ten wybrzmiał w całości. Następnie Annihilator pojawił się na scenie i rozpoczął swój występ od „King of The Kill”. Jeśli chodzi o repertuar zaprezentowany tego wieczoru – przyznam się, był mi znany bowiem wcześniej sprawdziłem set z dnia poprzedniego (kiedy zespół zagrał w Żlinie). Naturalnym zatem było, że skoro Waters powrócił za mikrofon, w zestawie utworów pojawi się sporo utworów z jego „ery”. Nie mogło obyć się także bez nowych kawałków – w końcu to promocja nowego albumu – oraz garści klasyków. Ewidentnie chory tego dnia Jeff Waters przyznał, że zastanawiali się nad odwołaniem koncertu z powodów zdrowotnych, ale liczy na to że publiczność pomoże mu w refrenach. I tak się stało, tak publika jak i drugi gitarzysta – Aaron Homa oraz basista Rich Hinks wspomagali go dzielnie w chórach i refrenach. Głos Jeffa momentami faktycznie się załamywał – ale powiem szczerze że niejednokrotnie widziałem koncerty gdzie zdrowi wokaliści śpiewali gorzej technicznie. Jeff nie blefował niejednokrotnie odwracał głowę od mikrofonu kichając i kaszląc. Pełen klub odwdzięczał się zespołowi świetnym przyjęciem, a podczas występu z twarzy muzyków nie schodziły uśmiechy. W pewnym momencie (podczas „W.T.Y.D.”) Waters zaprosił na scenę parę dzieciaków, którzy mogli obserwować występ do końca z boku sceny, otrzymali od techników po piwie i zapewne zaliczyli koncert życia. Zresztą nie tylko oni – w pewnym momencie Aaron Homa musiał stać niemal obok Jeffa, bo zespół wyciągnął na scenę w sumie kilkanaście osób, które dodatkowo otrzymały od ekipy technicznej po browarku.
Jako, że grupa ma w swoim repertuarze wiele kawałków często wymaganych przez publiczność – część z nich musiała być zaprezentowana w ramach meedleyu. Zespół właściwie nie schodził ze sceny przed bisami – wszystko odbyło się tak płynnie i sprawnie jak tylko to możliwe. Perkusista grupy Mick Herschaw uraczył nas przekapitalnym solo. Oczywiście publika szalała najbardziej podczas wykonania takich numerów jak „Never, Neverland” i „Alice in hell” w któego wstępie bas Richa Hinksa zabrzmiał tak, że ciary przeszły po plecach. Ale w pamięci wszystkich na pewno pozostanie brawurowe wykonanie „Brain Dance” z iście blues rockowym wstępem. Cieszy też fakt że zespół odegrał kawałek „Trips and Tracks” z płyty „Remains” – to chyba taka perełka w ramach tej trasy.

Nie był to mój pierwszy koncert ANNIHILATOR, ale muszę przyznać że najlepszy. Przyznam się że jestem zagorzałym fanem tego oblicza grupy, po prostu uwielbiam wokal Jeffa i nieco lżejsze – bardziej heavymetalowe podejście z czasów „King of The Kill” i „Refresh The Demon”. Zespół zagrał fantastyczny koncert – i mimo niedyspozycji głosowej lidera, nie spotkałem nikogo niezadowolonego. Być może jeszcze ktoś zdoła przeczytać tą relację przed koncertem warszawskim – zatem – jeśli jeszcze ktoś się waha – gorąco polecam. ANNIHILATOR – jak sama nazwa wskazuje dosłownie niszczy! I jeśli zastanawiacie się – czy wybrać koncert czy urodziny cioci – poślijcie jej życzenia smsem – i marsz do Proximy!



ARCHER
HARLOTT
ANNIHILATOR
ANNIHILATOR
ANNIHILATOR

Piotr Spyra

Dodaj komentarz