Czwarta już edycja mini festiwalu Warsaw Prog Days w warszawskim klubie
Progresja zapowiadała się niezwykle ciekawie. Uznani, ambitni metalowcy z
Węgier – Special Providence, jeden z najlepszych debiutantów w progowym
światku AD 2014 – brytyjska Synaesthesia, robiący stałe postępy , już
pierwszoligowy polski State Urge i amerykańska sława proga Spock’s Beard
– zapowiadały wielkie emocje. Jakież było zatem moje zdziwienie gdy w
przestronnej sali warszawskiego klubu ujrzałem niespełna setkę fanów
muzyki progresywnej…
Koncert zaczął się z ponad godzinnym opóźnieniem ze względu na późne
przybycie do klubu gwiazd z zza oceanu. Rozpoczęli muzycy z Węgier,
którzy wydali niedawno już czwarty, pełnowymiarowy album. Na nim
właśnie oparli swój bardzo energetyczny i ciepło przyjęty przez garstkę
fanów występ. Po krótkiej przerwie na scenie pojawił się młody-zdolny
lider Synaesthesi z zespołem – Adam Warne. W ubiegłym roku kiedy tworzył
swoją debiutancką, bardzo ciepło przyjętą przez fanów i krytykę płytę
miał zaledwie 20 lat! Przyznam się szczerze, że z bardzo dużymi
oczekiwaniami przyszedłem na ich występ, ale już po kilku utworach byłem
trochę rozczarowany. Repertuar z debiutanckiego krążka zdecydowanie
lepiej brzmiał na płycie niż na warszawskiej scenie, a lider zespołu nie
był w najwyższej wokalnej formie. Na zakończenie występu Brytyjczycy
zapowiedzieli utwór z nowej płyty nad którą właśnie pracują, ale nie
wybrzmiał on rewelacyjnie. Słychać było sporo niedoróbek i fałszywych
nut. Mam nadzieję, ze młodzi Anglicy dopracują repertuar i druga płyta
będzie co najmniej tak samo udana jak ich debiut, który sprawił mi
onegdaj sporo frajdy.
Po kolejnej przerwie na scenie zameldowali się muzycy coraz
popularniejszej i coraz bardziej lubianej formacji State Urge. Spotkałem
na Sali fanów (m.in. moja córka i jej kumpela) którzy przyszli
specjalnie do Progresji na występ kapeli z Wybrzeża. Po raz trzeci
oglądałem „chłopaków w białych koszulach” na żywo i po raz kolejny
sprawili mi mnóstwo radości. Repertuar z ich dwóch dotychczasowych płyt
wciąż brzmi świeżo i miło dla uszu, a takie utwory jak Cold As A Lie czy
More – mogłyby być ozdobą każdego festiwalu muzycznego.
Około godziny 23-ciej na scenie zameldowała się gwiazda wieczoru –
uznany i lubiany w światowym progu zespół Spock’s Beard. Grupa po wielu
przejściach i zmianach kadrowych (najpierw odszedł lider i założyciel
Neil Morse , później wokalista i perkusista Nick D’Virgilio)
ustabilizowała skład i z nowym gitarzystą i wokalistą Tedem Leonardem,
znanym z zespołu Enchant i żywiołowym perkusistą Jimi Keeganem wydała w
2013 roku bardzo udany, jedenasty album w swoim dorobku pt. Brief
Nocturnes and Dreamless Sleep. Do Warszawy przyjechała promować swoje
najnowsze, jeszcze cieplutkie wydawnictwo pt. The Oblivion Particle.
Występ Spocksów szybko rozgrzał trochę spokojną tego dnia publikę. Lider
– Alan Morse raz po raz znakomitymi solówkami podgrzewał atmosferę, a
Ted Leonard, choć nie obdarzony jakimś wielkim głosem, sympatycznie
wyśpiewywał hity, głownie z dwóch ostatnich płyt zespołu. Prawdziwym
scenicznym „zwierzęciem” okazał się Ryo Okumoto – jeden z moich
ulubionych klawiszowców od czasu wydania płytki GPS blisko 10 lat temu.
Ryo dwoił się i troił za zestawem syntezatorów, pozował do zdjęć, robił
palcami diabełki, puszczał oko do publiczności – słowem pokazał naturę
prawdziwego showmana. Ani się obejrzeliśmy jak minęło ponad półtorej
godziny i Amerykanie zapowiedzieli ostatni utwór pt. Waiting For Me.
Oczywiście garstka rozentuzjazmowanych fanów proga nie pozwoliła im
łatwo zejść ze sceny i przez dwadzieścia minut kapela bisowała wykonując
na deser wspaniałą wersję utworu The Water.
Występ ostatniego zespołu zakończył się już po 1 w nocy, ale myślę że
nikt z obecnych na sali nie żałował wydania stówki i przybycia tego
wieczoru do Progresji. W kuluarach można było nabyć płyty wszystkich
występujących zespołów, a największą popularnością cieszyła się
oczywiście ostatnia płyta Spocksów, na której chętnie członkowie zespołu
składali autografy. I tylko żal serce ściskał, że tak znakomity pod
wieloma względami koncert obejrzała naprawdę garstka ludzi. Prezes Marek
był tym faktem także mocno niepocieszony, ale mam nadzieję, że ten
wielki miłośnik i propagator muzyki progresywnej nie podda się i dalej
będzie tak sprawnie i z rozmachem organizował warszawski mini festiwal
wartościowej muzy. Nadzieja zawsze umiera ostatnia…
IV edycją Warszaw Prog Days cieszył się
Andrzej „Gandalf” Baczyński