FISH, TIM BOWNESS, MOTORPSYCHO, MILLENIUM, STATE URGE
To była już ósma edycja tego wyjątkowego festiwalu, który co roku przyjemnie wieńczy wakacyjny okres letni. Nie mogło być jednak inaczej skoro współorganizator, ojciec założyciel firmy Rock Serwis Piotr Kosiński zapewniał – „jak co roku, pogoda zamówiona”.
Podobnie jak w latach poprzednich, koncertowe popołudnie otworzyła młoda (wiekiem, choć na muzycznej scenie funkcjonują już 5 lat), obiecująca, rodzima grupa. Tym razem była nią pochodząca z Gdyni formacja State Urge. Zespół ten miał o tyle większą przyjemność zadebiutować na tej scenie, że Marcin Cieślik (gitary, wokal) pochodzi właśnie z Inowrocławia. Występ w jego rodzimym mieście wiązał się bez wątpienia z dużym przeżyciem. Gdynianie mają już na swoim koncie dwa pełne albumy, które znalazły duże uznanie wśród krytyki i słuchaczy: ten najnowszy, ubiegłoroczny -„Confrontation” (recenzja), oraz wydany rok wcześniej debiut, który został uhonorowana prestiżową nagrodą im. Roberta Roszaka, za najlepsze polskie wydawnictwo progresywne roku 2013. Jej tytuł – „White Rock Expirience”, zawiera określenie szufladki, jaką muzycy sami wymyślili na określenie swojej muzyki – white rock. Taki jest również ich sceniczny image. Podobnie jak podczas wcześniejszych koncertów i tym razem biel ich koszul lśnił w popołudniowym słonecznym blasku. Mimo krótkiego setu (wiadomo festiwalowa konieczność), ich muzyka została przyjęta bardzo entuzjastycznie. Zdołałem usłyszeć nawet takie opinie, że był to najlepszy programowy punkt, tegorocznego festiwalu! Jako dowód na to może posłużyć fakt, że ich płyty wysprzedały się szybciej, niż wszelkie kulinarne rarytasy, w bardzo sprawnie działającym punkcie gastronomicznym.
Przyszła pora na kolejnego przedstawiciela rodzimej sceny progresywnej. Jest to, można powiedzieć ikona tejże sceny. Krakowskie Millenium, dowodzone przez szefa prężnie działającej wytwórni Lynx Music ma już na swoim koncie 10 albumów studyjnych. Obecnie ukazał się jubileuszowy, składankowy „Time Vehicle – the best of…”, podsumowujący 15 lat działalności zespołu. Każdy koncert Millenium stanowi ogromne wydarzenie, chociażby z tej przyczyny, że taka gratka nie zdarza się nader często. Millenium należy bowiem do tych zespołów, które są „jak UFO” (jak wyraził się niedawno sam Ryszard Kramarski ), czyli takich, „o których wielu słyszało, a mało kto widział”. Ten rok ku uciesze fanów, przyniósł wyraźne zmiany pod tym względem. Trzeba przyznać, że każdy ich występ, to pełny profesjonalizm. Zespół na żywo wypada rewelacyjnie!
Po muzyce dwóch rodzimych formacji zrobiło się jakoś błogo i przyjemnie, bowiem muzyka obu zespołów nasycona była sporą dozą „floydowych” klimatów. Nastąpił jednak zwrot akcji. Ostrości i pikanterii oraz muzycznej mocy, tym razem miała dostarczyć norweska formacja Motorpsycho. Ten kultowy, pochodzący z Trondheim zespół ma już na swoim koncie 19 albumów studyjnych. Nazwa zespołu idealnie oddaje to, co mają do zaoferowania pod względem muzycznym. Muzyka Norwegów przyniosła więc sporą dawkę, z jednej strony niezwykle motorycznych, z drugiej zaś psychodelicznych dźwięków. Z powodu małych problemów technicznych, zespół nie zdołał uniknąć małego falstartu, ale po krótkiej przerwie, ich ponowne wejście było prawdziwym gromem z bezchmurnego nieba.
Kolejny zwrot akcji w stronę bardziej wysublimowanych, łagodnych dźwięków przynieść miał solowy występ Tima Bownessa. Wielu spośród zebranej publiczności, pamięta pewnie wcześniejsze edycje Ino Rock i koncerty takich artystów jak: Giancarlo Erra i jego Nosound, czy Brendan Perry. Podobne emocje wykreował, w tym roku Tim Bowness i muzycy, którzy mu towarzyszyli (m in. basista Porcupine Tree Colin Edwin). Ten rodzaj muzyki potrzebuje odpowiedniej oprawy, tą zapewnić zdołał zmrok, który jakoś niespodzianie zjawił się nad kopułą Teatru Letniego Solankowego Parku. Artysta najbardziej znany jest chyba z duetu, który współtworzył ze Stevenem Wilsonem (No- Man), ale również, ze współpracy wieloma innymi muzykami ,w takich projektach jak: Henry Fool, czy Memories of Machines. Obecnie kontynuuje swoja karierę solową. W lipcu ukazała się jego trzecia solowa płyta – „Stupid Things That Mean The World” (recenzja) . Należało się spodziewać, że materiał z tego albumu zdominuje koncertową set-lisytę. Tego wieczoru mogliśmy usłyszeć aż 5 kompozycji z najnowszego dzieła Bownessa: („The Great Electric Teenage Dream”, „Press Reset”, „Sing to Me”, „Know That You Were Loved”, „Stupid Things That Mean the World”. Były również rodzynki z dwóch albumów poprzednich: „Abandoned Dancehall Dream” („The Warm-Up Man Forever”, „Dancing for You”, „Smiler at 50”) i „My Hotel Yer”( „The Me I Knew – My Hotel Year”). Nikt chyba nie miał wątpliwości, że nie może tego wieczoru, zabraknąć chociażby małej namiastki z repertuaru No- Man. Fani duetu musieli zadowolić się trzema kompozycjami z repertuaru tej formacji: „Time Travel in Texas”, Housewives Hooked on Heroin (Wild Opera – 1996) i All the Blue Changes („Together We’re Stranger” – 2003)
Tegoroczna gwiazda wieczoru, ma w naszym kraju niesłabnącą sympatię. Jego osoba jak magnes nadal przyciąga wierne grono wielbicieli. Nie mam wątpliwości, że to jego osoba była głównym magnesem, który przyciągnął do Inowrocławia tak liczną publiczność. Na dodatek miała to być prawdziwa, sentymentalna podróż w czasie, do roku 1985. Wtedy to światło dzienne ujrzał kultowy koncept album Marillion – „Misplaced Chilchood”. Tego wieczoru muzyka z tego albumu miała zabrzmieć po 30 latach w całości. Zanim to jednak nastąpiło, Fish rozpoczął swój koncert od kilku kompozycji, ze swoich solowych płyt. Rozpoczął od „Pipeline”, z płyty „Suits”, a potem popłynęły kolejno: „Feast of Consequences”, „Family Business” i „Long Cold Day”. No i wreszcie niezapomniany motyw muzyczny „Pseudo Silk Kimono” odpalił tą sentymentalna maszynę czasu, poprzez cieszące się niesłabnącą popularnością „Kayleigh” i „Lavender”, aż po piękne zakończenie suity -„White Feather”. 57-letni artysta nie dysponuje już taką barwą głosu jak niegdyś, jego skala nieco się obniżyła, ale dał radę zmierzyć się z tym materiałem raz jeszcze, nadrabiając niesłabnącą sceniczną charyzmą. Świetny kontakt z publicznością, gawędziarskie zapędy, ale także nieodłączny rekwizyt – butelka białego wina, pozostały nadal stałym elementem jego koncertów. Na zakończenie artysta zafundował nam jeszcze dalszą podróż wstecz – „Market Square Heroes” (jedna najstarszych kompozycji grupy Marillion). I na sam koniec, na bis mogliśmy usłyszeć „The Company”.
Ósme festiwalowe popołudnie, wieczór i odrobina nocy, dobiegły końca. Nie mam żadnej wątpliwości, że były nie mnie udane (zarówno pod względem artystycznym, jak i organizacyjnym), jak wcześniejsze edycje. Teraz pora zastanawiać się i spekulować, jakie nazwy zespołów, przyciągną do Inowrocławia grono fanów muzyki progresywnej w 2016 roku ?
Tekst: Marek Toma